27
lut
2017
25

ELLE

ELLE (Elle), Reż. Paul Verhoeven, Scen. David Birke na podstawie powieści Philippe’a Djian’a, Wyk. Isabelle Huppert, Laurent Lafitte, Anne Consigny, Virginie Efira, Judith Magre, Charles Berling, Francja / Niemcy, 2016

 

Paul Verhoeven o wyborze Isabelle Huppert do roli głównej w ELLE – swoim najnowszym obrazie – powiedział że “żadna uznana amerykańska aktorka nie przyjęłaby roli kogoś tak amoralnego jak Michèle”

Ja dodam od siebie, że żadna amerykańska aktorka – nie byłaby władna zagrać tej roli na poziomie takim, na jaki wznosi się – jak zawsze olśniewająca – ISABELLE HUPPERT!

Bo też jest to film, całkowicie oparty o jej kreację i na niej zbudowany. I to jak!

Nie można oderwać od niej oczu. Po raz kolejny – cesarzowa francuskich aktorek daje popis – wybitnego opanowania warsztatu, niemożliwej wręcz do pojęcia doskonałości bycia postacią, w którą się wciela. JEST kolejnym w jej wspaniałej karierze wydaniem kobiecości, wraz z całym bagażem jej skomplikowania.

Poza tym, co i tak jest więcej niż bardzo dużo – Elle – pierwszy po latach – europejski film Verhoevena (nominacja do Złotej Palmy w Cannes 2016, nagroda Cezara 2017, Złoty Glob 2017 za najlepszy film nieanglojęzyczny ) – jest doskonałym thrillerem psychologicznym. Kinem przez duże K. Wbija w fotel, miażdży nieśmiałe śmieszki, które niekiedy wywołuje – przykopując z buta, a raczej z wysokiego obcasa  – prosto w krocze!

Boli i jednocześnie oczyszcza.

elle.poster

 

Jeśli idzie o Paula Verhoevena – zapewne głęboko rozczaruję tym wyznaniem wszystkich moich kolegów kinomaniaków – ale nie lubiłam i nie ceniłam do tej pory żadnego z jego filmów. Oj! widzę okiem wyobraźni te buczenia! Jak to? A “Robocop”?, a “Pamięć absolutna”. kobieto! Czy ty Boga w sercu nie masz? J

Na zawsze zapisał się w mojej pamięci jako twórca obrazu, który – owszem obejrzałam – jak i cała Polska od gór do morza – niczym spłoniona ze wstydu nad nieudolnie skrywaną podnietą – nastolatka. Która pierwszy raz w życiu podejrzała w szatni po wuefie, że najprzystojniejszy kolega z klasy nie zakłada bielizny pod spodnie… Mam na myśli rzecz jasna “Nagi instynkt”. Wtedy uważałam, że to “wow”…No cóż, było minęło. Byłam wtedy bardzo młoda i głupia. To raz. Oraz ledwo wypoczwarzona z PRL – to dwa. W którym jak wiadomo seksu(alności) na ekranie nie było za wiele. A z całą pewnością, w mej siermiężnej ojczyźnie, żadna Catherine Trammell nie istniała – poza fantazjami i mokrymi snami panów o potrzebach erotycznych nieco bardziej wysofistykowanych niż wyswobodzenie obiektu swych żądz z barchanów i koszuli nocnej. Rzecz jasna – pod kołdrą i po ciemku…

 

Minęło lat 25 (sic!) i w świecie (a nawet w Polsce) tak się zmieniło że hej! Ale przede  wszystkim zmieniło się Verhoevenowi. Elle to nie papierowa historia o papierowej postaci, która swój seksapil, kobiecość, zmysłowość, libido – czy jak tam zwał – wykorzystuje przeciw mężczyznom, w dodatku zupełnie nie wiadomo po co i z czego to wynika (jak w końcu dorosłam to zauważyłam, że od ‘Nagiego Instynktu’ pod przykrywką z drogich perfum – śmierdzi przede wszystkim mizoginizmem i to na kilometr) – tylko pełnokrwista opowieść o kobiecie dojrzałej. Dojrzałej do tego by bezpardonowo swych atutów kobiecości używać. Nie przeciw. Tylko za. To “za” to podążanie za przyjemnością własną. To raz. A dwa – po to, by nie błąkać się bez składu i ładu po obrzeżach fantazji męskich. Tylko je realizować. Na wielu płaszczyznach. O ile są przez nią podzielane lub może czerpać z tego profity (od stricte finansowych do emocjonalno – psychologicznych).

I to jest zmiana. Duża zmiana w narracji, a nawet – powiedziałabym w dyskursie społecznym – jakiego wiwisekcji – poprzez swój film – Verhoeven w Elle dokonał.

 Elle-movie-1024x568

Michele to nie żadna “femme fatale” – co żeby być nie wiadomo czy bardziej “femme” czy bardziej “fatale” – musi się uciekać do pokazywania cipki, aby mieć poczucie władzy nad mężczyzną.

Bo rzeczona pokazuje komu chce i kiedy chce. Z zasady. I skrupułów nie posiada w tym  względzie najmniejszych.

wstyd jeszcze nikogo przed niczym i nigdy nie powstrzymał…

Michele jest rozwódką. Raczej dlatego, że było to jej na rękę, a nie dlatego że były małżonek to zły mężczyzna był. Zamożną przedstawicielką paryskiej burżuazji. Doskonale wykształconą właścicielką świetnie prosperującej firmy produkującej gry komputerowe. Umie o siebie zadbać. I przyznaje się do tego, że jest egoistką z taką łatwością – jak inni do tego, że procent z podatku przeznaczają na schronisko dla zwierząt. Wydaje się nie mieć wyrzutów sumienia z żadnego powodu i w jakimkolwiek aspekcie swego życia. Jeśli chodzi o tzw. chrześcijańską moralność – to sprawia wrażenie kogoś – kto jest jawnie jej pozbawiony.

W pracy szefuje gładko i sprawnie dużemu zespołowi chłoptasi, którzy mogliby być jej synami. I rzecz jasna – ma zupełnie w nosie to, kto i jak bardzo jej tam z tego powodu nie cierpi.

Życie upływa jej na tym, by było jej jak najlepiej i jak najwygodniej.

 elle

Ale wróć…

Scena otwierająca Elle – to jest scena – jakich się nie zapomina! Michele zostaje napadnięta we własnym domu przez zamaskowanego mężczyznę i brutalnie zgwałcona.

Verhoeven – w swoim mistrzowsko poprowadzonym Intro – wprowadza nas od początku w świat – który przeczuwamy –  że nie będzie opowiadał o “kobiecie – ofierze”. Której psychiczną traumę każe nam oglądać przez kolejne dwie godziny i zanim się obejrzymy – do domku z kina wracać będziemy pociachani wyjętym z kieszeni scyzorykiem, chlipiąc z żałości i w depresji.

O nie! Wprowadza nas w świat kogoś, o kim można powiedzieć bardzo wiele – ale z pewnością nie to, że czuje się bezbronną ofiarą! I że taką perspektywę w ogóle bierze pod uwagę.

Dlaczego?

Odpowiedź na to pytanie nie jest prosta, ani łatwa. I nie została przez reżysera narysowana w sposób jednoznaczny. To wielka zaleta Elle – że opowiada o kimś, kogo nie da się tak zwyczajnie polubić, z kim nie za bardzo da się zidentyfikować, ale o kimś – kto z całą pewnością – fascynuje.

Kreacja Huppert jest W I E L K A! (Złoty Glob, nagroda Cezara, nominacja do Oscara), która mnie tym bardziej cieszy, że aktorka tworzy postać kobiety niejednoznacznej, wymykającej się wszelkim szufladkowaniom. A przede wszystkim nie jest opowieścią o “kobiecym dramacie”. Jej bohaterka to ktoś, komu miejscami się wręcz zazdrości umiejętności przystosowawczych i bezpardonowego podążania za sobą samą. Michele wydaje się być kimś, kto pojął dawno temu coś niezwykle istotnego – jeśli sama nie zadba o siebie i poczucie wewnętrznej integracji oraz życiowej satysfakcji – nikt tego za nią nie zrobi.

W Elle na plan pierwszy wybija się poczucie mocy i sprawstwa, jakim Michele emanuje. Spychając na dalsze plany jej dziecięcą traumę i drobne niepowodzenia. Nie bagatelizuje ich jednakże. Obraz ten jedynie uwypukla, że horror jaki przeszła w dzieciństwie – zgotowany co gorsza – przez własnego ojca – na zawsze ją naznaczył. Owszem. Ale jednocześnie – uczynił kimś bardzo mocnym psychicznie. Michele wydaje się być rewersem świata maczo, a szerzej kultury patriarchalnej, w której jeszcze do niedawna – takim postaciom jak ona – mogło się po tym wszystkim, co ją w życiu spotkało przydarzyć jedynie – zostanie ześwirowanym dziwadłem.

Można by – upraszczając – powiedzieć, że najnowszy obraz Verhoevena to głos w dyskursie feministycznym. Ale – rzecz jasna – nie mogę tego uczynić – gdyż w Polsce – nie istnieje taki paradygmat, w którym mieści się zarówno feminizm jak i fantazja seksualna o gwałcie, czy też mocno zabarwiona sadomasochizmem.

hero_Elle-2016Michele jedynie pozornie – może wydawać się psychopatyczna. To co mnie uwiodło w obrazie Verhoevena to fakt, że o seksualności bohaterki i sposobach jej realizacji (Huppert jest wprost stworzona do grania kobiet, które igrają wręcz perwersyjnie ze stereotypem kulturowym, że takie “stare suki” to już nikogo cieleśnie nie obchodzą) decyduje ona sama.

To w moich oczach zresztą czyni jego film więcej niż intrygującym, ba! ważnym i zdecydowanie więcej niż wartym obejrzenia!

Siła kobiecości jest w nim bowiem rozpisana na wielu płaszczyznach i w rejestrach, które nie dają się ująć w najbardziej trywialne ramy.

Obraz mężczyzn w Elle wypada w porównaniu tak z Michele, jak i z wszystkimi innymi reprezentantkami tzw. płci pięknej, które w nim występują – dość mizernie. Tak jakby Verhoeven zdał sobie sprawę z tego, że dzisiejsza siła kobiet jest wprost proporcjonalna do słabości dzisiejszych mężczyzn. Ale na szczęście nie wpadł na pomysł by w swoim obrazie któregokolwiek z bohaterów jednoznacznie obwiniać i rozliczać. Jeśli w jego opowieści istnieje jakiś czynnik sprawczy, coś – co można by obarczyć odpowiedzialnością za ten stan rzeczy – to patriarchalna kultura, która doprowadziła do stanu, w którym kobiety doszły “do ściany”  – i w końcu zaczęły używać tego samego oręża, którym władali przez wieki mężczyźni. Wzięły sprawy we własne ręce i poszły tak po władzę, poczucie wolności osobistej, niezależność, pieniądze, jak i po seks.

Michele – patrząc z perspektywy tożsamości płciowej, nie zaś patriarchalnej perspektywy postrzegania płci jako biologii – gdyby nie była kobietą – mogłaby by być mężczyzną. Nie rozczula się i nie roztkliwia. Nie ćwierka, nie grucha, nie szepcze zmysłowo by się przypodobać i nie trzepocze rzęsami. Jest rzeczowa, logiczna, zorganizowana. Działa strategicznie. Jest doskonalym taktykiem. Zysk i własna satysfakcja oraz osiągnięcie celu – liczą się dla niej bardziej niż ideologiczne wywody. Oddziela miłość od seksu. I nie ma problemu z cynicznym oglądem spraw damsko- męskich. Nie żyje iluzjami i złudzeniami. Nie dorabia romantycznych teorii do kwestii, które trzeźwo ocenia takimi jakie są. Zna swoje atuty tak intelektualne, jak i cielesne i ani ich nie chowa, ani nadmiernie nie eksponuje, ale z pewnością robi z nich użytek kiedy ma na to ochotę i / lub wyjdzie jej to z pożytkiem. Nie uwodzi świata. Ona świat sobie bierze! ….

Kontynuować?

 

Elle-01

Nie ma w Elle tandetnej psychoanalizy dla ubogich, ani w ogóle żadnego nawisu psychologizowania. Chylę czoła przed tym jak Verhoevenowi udało się uniknąć tej jakże łatwej do wpadnięcia pułapki, która – gdyby się w nią chciał choć na chwilunię zaplątać – wywaliłaby jego film –  jak na skórze od banana!

To mocne kino o mocnych sprawach, zrobione ze szpikulcem w dłoni. Tym razem – jednak – służy on nie do bliżej nieokreślonych gierek z własnymi fantazjami reżysera – tylko do pełnowymiarowej opowieści o kobiecie. Kobiecie, która się swej kobiecości ani nie lęka, ani nie wstydzi. Która wie po co jej używa. I która nad nią panuje. Nie wyzyskuje jej jako narzędzia „w walce płci” tylko jako narzędzie satysfakcji własnej . Jest samoświadoma. Dojrzała. Pewna. I która sobie krzywdy w dorosłym życiu wyrządzić nie da.

You may also like

PERFECT DAYS
NIEBIESKOOKI SAMURAJ
BĘKART
PAMIĘĆ

Skomentuj