15
mar
2018
38

HAPPY END

HAPPY END (Happy End). Reż. & Scen. Michael Haneke, Wyk. Isabelle Huppert, Jean-Louis Trintignant, Mathieu Kassovitz, Fantine Harduin, Toby Jones, Austria/Francja/Niemcy, 20171

W HAPPY END Michael Haneke tym razem zajmuje się kwestią ludzkiej egzystencji z perspektywy obserwatora kultu świata cyfrowego.

A szerzej – tym, kim są (a raczej stali się) ludzie, którzy intymność, emocje, uczucia i pragnienia sprowadzili głównie do kontaktów z digitalem.

Świat HAPPY END to świat na wskroś współczesny. Świat, w którym jak zdaje się sugerować reżyser – najmłodszych od najstarszych oddziela już nie zwyczajna “pokoleniowa przepaść”, ale przepaść cyfrowej rzeczywistości, w której ci pierwsi nie funkcjonują w ogóle, zaś ci drudzy funkcjonują niemalże stale.

A która to – digitalna rzeczywistość – dokonała fundamentalnych zmian tak w ludziach jako takich, jak i w relacjach z innymi. Ekran smartfona czy laptopa jest zatem ekranem, stanowiącym dla bohaterów Happy End kolejne wersje światów, w jakich funkcjonują – tyle, że „zza szyby”. Ekstazy, tak samo jak cierpienia są w nich zatem raczej kwestiami, które przestały kogokolwiek dotykać. Mogą jedynie perwersyjnie podniecać. A w zasadzie – sprowadzają się głównie do obojętności.

Film o tak znamiennym tytule – wybrzmiewa zatem w tym kontekście niczym ponury żart. I jak przystało na Mistrza – jest on zarówno cięty jak brzytwa, jak i piekielnie inteligentny. A najmniej śmieszny…

 

Happy_End_B1

Najnowszy obraz jednego z najbardziej szanowanych i uwielbianych przez mnie reżyserów Michaela Haneke zawiera w sobie większość tematów, które artysta do tej pory poruszał w swoich filmach. Nie jest to jednak ich prosta kompilacja, ale szydercza próba spointowania od lat gromadzonych (i niezwykle celnie przedstawianych) obserwacji kondycji człowieka oraz zmian jakie zachodzą w zachodnim świecie i kulturze europejskiej. Zatem w Happy End odnajdziemy wątki z większości jego kluczowych prac artystycznych. I tak jak “Miłość” gloryfikowała bliskość, zaangażowanie i empatię wobec kogoś, kogo się prawdziwie kocha. Tak Happy End obrazuje całkowity upadek tych wartości. A miejscami powraca do wątków podejmowanych w “Ukryte” (czyli roli medium filmowego, a szerzej uwieczniania ludzkiego życia kamerą); niemożność ucieczki od erotyki uwikłanej w toksyczne relacje rodzinne i realizacji fantazji seksualnych na sposób inny niż perwersyjny (“Pianistka”); dziecięctwa jako stanu, w którym kształtuje się osobowość psychopatyczna (“Biała wstążka”) czy też w końcu – wątku imigrantów, postrzeganych jako “obcych” (“Kod nieznany”).

*   *   *

Trudno, nie przyjrzawszy się rodzinie Laurent, o której Happy End opowiada nie mieć poczucia, że mamy do czynienia ze swego rodzaju sequelem poprzedniego – wybitnego dzieła Austriaka, czyli “Miłości”. Nie wiem czy taki był zamysł reżysera. Niemniej wybrzmiewa on najbardziej dojmująco smutno w postaci seniora rodziny: George’a (wspaniały Jean-Louis Trintignant, który po raz kolejny dla Haneke wrócił do kina z zawodowej emerytury). To on przecież był bohaterem tamtego obrazu. Teraz, te kilka lat później, sam jest już starcem tak zniesmaczonym i umęczonym swoim życiem, że jedyne czego pragnie, to tego, by się w końcu od niego uwolnić…

zdjecie12_HAPPY_END

Niestety żadne z jego dzieci nie interesuje się jego uczuciami, ani właściwie nim samym. Jego świat jest samotną wyspą, na której przebywa niczym w luksusowym więzieniu. Niby przez bliskich otoczony, ale to taki rodzaj kontaktu – jak próba pogłaskania kogoś przez szklaną taflę szyby.

Erozja struktury bogatej mieszczańskiej rodziny służy moim zdaniem Haneke do opowiedzenia o czymś bardziej złożonym niż kryzys Europy i jej relacji z imigrantami. Który to wątek najsilniej wybrzmiewał w recenzjach obrazu, zaraz po tym, kiedy pokazano go w konkursie głównym na MFF w Cannes (nominacja do Złotej Palmy).

Klucz do Happy End stanowi dla mnie zarówno tytuł filmu, jak i plakat ukazujący kadr, a raczej rodzaj fotografii sytuacyjnej, których w mediach społecznościowych można codziennie obejrzeć miliony… Jej interpretacja – jak uczy digitalna rzeczywistość – to już jednak „inna szkoła jazdy”. Można jej nadać dowolny komentarz. Odbiór tego, co w niej ukryte – nie zależy zatem wyłącznie od odbiorcy, ale jest dziełem „twórcy”, co do tego jaki jej nada medialny charakter…

zdjecie1_HAPPY_END

Zatem to zdjęcie rodziny Laurent to kwintesencja tego, o czym Haneke opowiada. Happy End odczytuję jako gorzką satyrę na zmierzch świata i wartości, przynależnych cywilizacji i kulturze europejskiej przed erą jej cyfryzacji.

A jest to era, w której młodych i sprawnych od starych, czy życiem utrudzonych, oddziela szybka ich digitalnych-ego-przedłużeń. To za jej sprawą mogą beznamiętnie – i w tym znaczeniu bezboleśnie – funkcjonować w relacjach. Których umiejętność tworzenia w sposób prawdziwy, bezpośredni i autentycznie zaangażowany – zatracili. Cyfrowe sprzęty są wiec tak samo nimi samymi jak i „nierzeczywistość” ich rzeczywistości – współkreują.

Nic dziwnego, zatem, że przestali nie tylko rozumieć ale też czuć zarówno siebie, swoich najbliższych, a ostatecznie świat jako taki.

Dlatego też wątek polityczny, który się w obrazie Haneke odbija – nie jest według mnie dla niego kluczowy. Jest jedynie jego uzupełnieniem.

*   *   *

zdjecie8_HAPPY_END

Sceny wprowadzające w Happy End (ach! jakże to znamienne dla wirtuozerii Haneke) spowodowały, że wcisnęło mnie w fotel kinowy. Dosłownie. Urocza dwunastolatka o imieniu Eve (doskonała Fantine Harduin) snuje się ze swoim smartfonem po domu, nagrywając wraz z całkowicie beznamiętnym głosem wypowiadanymi komentarzami wieczorne rytuały swojej matki. Matki, która jak się dowiadujemy – cierpi na zaawansowaną, kliniczną depresję. Dziewczynka czyni to z taką naturalnością, a jednocześnie kompletną obojętnością, że mnie osobiście krew zakrzepła w żyłach ze zgrozy…

*   *   *

George Laurent żyje w pięknej, starej willi, w której mieszka także jego córka, przebywa czasami syn, a na stałe, w suterenie “zainstalowana” jest służba z jednej z byłych kolonii francuskich. Proste i skromne bytowanie tej trzyosobowej rodziny oparte na autentyczności, cieple i empatii wobec siebie nawzajem – stanowi wysoce symboliczny i wymowny kontrast wobec życia ich chlebodawców.

Ale to z Eve – tej dwunastolatki – Haneke czyni postać, stanowiącą oś narracji Happy End. Bo, co wyjdzie na jaw nieco później, w dość tragicznych okolicznościach – to wnuczka seniora rodu Laurent. A konkretnie córka jego syna Thomasa (bardzo dobry Mathieu Kassovitz).

Ojciec Eve, z pozoru wydaje się być sympatycznym, pracującym, zaradnym, współczesnym facetem. Jednak kiedy przyjrzymy się mu bliżej, okaże się mężczyzną, który zupełnie nie radzi sobie z bliskością i relacjami. Z kimkolwiek. To rozwodnik, który dawno temu porzucił matkę Eve, a obecnie stara się utrzymać przy życiu związek z kobietą, która niedawno urodziła mu syna. Ale jednocześnie nie potrafi nie mieć kochanki “na boku”. A najmniej umie być ojcem dla każdego ze swych dzieci. Życie rodzinne, w którym funkcjonuje to swego rodzaju dekoracja, którą zasłania wewnętrzną emocjonalną pustkę. Wydaje się nabierać pozorów autentyczności tylko wtedy, kiedy oddzielony ekranem i klawiaturą laptopa komunikuje się z kobietą, z którą ma romans. Choć w sumie i to nie jest pewne. Być może jest to tylko namiastka czegoś, o czym fantazjuje, a czego – jak zarzuca mu córka – zupełnie nie potrafi. Czyli kochać…

zdjecie_HAPPY_END

Pierwsze skrzypce w narracji Happy End wydaje się z pozoru grać najstarsza córka Georga Laurenta – Anne (jak zawsze niezawodna Isabelle Huppert). Zarządza rodzinną firmą budowlaną, w najważniejszym portowym mieście na północy Francji – Calais.

Anne jest kobietą biznesu, co się zowie. Zimna. Twarda. Racjonalna. Skupiona na rentowności, przychodach i pomnażaniu majątku. Kiedy trzeba podejmować decyzje – robi to szybko, sprawnie. I po męsku. Poznajemy ją w dość specyficznej sytuacji, kiedy to na terenie prac budowlanych, nadzorowanych przez zarządzaną przez nią firmę dochodzi do niefortunnego wypadku. Osuwa się ziemia i całość przedsięwzięcia bierze w łeb do czasu bardzo kosztownych akcji naprawczych.

Anne jest w intymnym związku z biznesmenem z Wielkiej Brytanii Laurence’em Bradshaw (w tej roli Toby Jones). Ich relacje Haneke przedstawia jako wyinaczoną i karykaturalną formę miłości między kobietą a mężczyzną. Będącą de facto mariażem pomiędzy dwoma osobami, które kochają pieniądze. Dlatego też, nie dziwi wcale, że ich relacja wydaje się być “najcieplejsza” w miejscu, które większości ludzi z uczuciami się kojarzy najmniej. Czyli w wielkim biurowcu, gdzie dochodzi do podpisania kontraktu, który firmie Anne oraz jej oblubieńcowi ma zapewnić dostatnie i przyjemne życie. A ich życie erotyczne i to, co stanowi o ich wzajemnym pożądaniu?… No cóż, nie zdradzę tych szczegółów. Musicie dowiedzieć się sami co tę parę podnieca…

Ach, zapomniałabym – Anne ma także dorosłego syna z pierwszego małżeństwa, o imieniu Pierre (Franz Rogowski). Który w rodzinie Laurent pełni rolę symbolicznie jednoznaczną. Jest mianowicie jej smutnym “wyrzutem sumienia”, które objawia się na sposób najbardziej żałosny z możliwych: alkoholizmie i sprawianiu kłopotów matce, która jak może stara się tuszować ten wstydliwy fakt.

*   *   *

Happy End u podstaw narracji, w zbudowanej fabule jest obrazem raczej skupionym na symbolice niż na konkretnych wydarzeniach. Na tworzeniu klimatu oscylującego między thrillerem a upiorną czarną komedią – w czym Haneke jest niekwestionowanym mistrzem. Szczególnie sceny z udziałem Eve włażą boleśnie pod skórę. Wywołują niepokój. I wwiercają się w nas pytaniami.

Dwunastoletnia dziewczynka stanowi soczewkę, w której odbija się dysfunkcjonalność jej rodziny. I całego świata, o którym Haneke opowiada…

Bo to ona – ostatecznie – jest symbolicznie najważniejszą postacią Happy End. To ona – przedstawiona nam we wstępnych scenach filmu jako reprezentantka pokolenia, które jest jak na dziecko zbyt cyniczne i zbyt na wszystko co ją otacza – obojętne – jest w nim najważniejsza. To dziecko – acz jakże “dorosłe”. Ten niemalże upiorny “wytwór” nie tylko swej rodziny ale najnowszej cywilizacji wraz z fabułą prowadzi nas do momentu, w którym zrozumiemy, że to ona stanowi esencję najnowszego obrazu Haneke. Jest kimś, komu się współczuje i zarazem kimś, kogo się obawiamy. Ona jest bowiem pokoleniem, które przyjdzie po nas…

Finałowa (absolutnie mistrzowska) scena Happy End nie pozostawia złudzeń co do tego, że wartości reprezentowane przez pokolenie jej dziadka są – jak on sam. Smutnie pozostawione same sobie, dogorywające na obrzeżach cywilizacji, która sztucznie utrzymuje go przy życiu, po to jedynie by podtrzymywać swój całkowicie fałszywy wizerunek.

Eve już wie, że to jedynie fasada…

W mojej opinii Michael Haneke jest jednym z niewielu prawdziwych artystów kina. Twórcą, który wypracował najwyższej jakości, absolutnie unikalny sposób obrazowania świata. Nie jest dla “każdego”. I zdecydowanie należy do tej grupy reżyserów, którzy nie kłaniają się nikomu. I nie czynią ze swej twórczości czegoś, co „ma się podobać”. W tym kontekście, choć osobiście uważam, że Happy End nie stanowi najbardziej doniosłego obrazu w dorobku reżysera – ma on – jak na Mistrza przystało arcyważną puentę. Jeśli zastanowić się głębiej nad tym, co Haneke chce nam powiedzieć w swym ostatnim filmie – dostrzec możemy bez względu na wszystkie różnice, oddzielające widza od świata rodziny Laurent – uniwersalny charakter jego przesłania. Koniec jest tym, co czeka nas wszystkich. Bez wyjątku. I wszyscy bez wyjątku życzymy sobie by był to jednak taki, czy inny ale “Happy End”. Dlatego też tytuł najnowszego obrazu Haneke wybrzmiewa w finałowej scenie nie aż tak ironicznie, jak by się zdawało, a raczej dość złowieszczo…

*** Wszystkie zdjęcia zamieszczone w tekście pochodzą z materiałów prasowych dystrybutora filmu Happy End na rynku polskim: Gutek Film

You may also like

BĘKART
PAMIĘĆ
STREFA INTERESÓW
CZASEM MYŚLĘ O UMIERANIU