15
kw.
2016
68

IMIĘ RÓŻY

IMIĘ RÓŻY (Der Name der Rose), Reż. Jean-Jacques Annaud, Scen. Howard Franklin, Andrew Birkin, Alain Godard, Gérard Brach,  Wyk. Sean Connery, Christian Slater, Helmut Qualtinger, Michael Lonsday, Francja /Włochy /RFN, 1986

 Świat nasz rodzajem labiryntu: wchodzącym – obszerny, chcącym wyjść – zbyt ciasnym się staje.

name-of-the-rose

 

Wstęp do recenzji filmu Imię róży będzie – bo taki musi być – inny od zazwyczaj przeze mnie stosowanych. Nie często, bowiem, składa się tak, bym pisała o obrazie, który powstał na podstawie jednej z moich ukochanych książek i w oparciu o prozę autora, którego wielbię i czytam od prawie 30 lat.

Wiadomość o śmierci UMBERTO ECO (1932 – 2016), w dniu 19 lutego tego roku mnie dogłębnie zasmuciła, wypełniła melancholią – tym jej specyficznym rodzajem – który zarezerwowany jest w mym sercu jedynie dla wielkich twórców. Ludzi, którzy choć całkowicie mi obcy, to jednak stali się na swój sposób bliscy – poprzez uczucia, emocje, refleksje, jakie były moim udziałem, gdy obcowałam z  geniuszem ich kreacji.

Imię róży – swoją debiutancką powieść (sic!) Eco – profesor semiotyki, wykładowca uniwersytecki, eseista i geniusz erudycji, opublikował późno, bo przed 50-tką. Ale co to był za debiut! Klękajcie narody!

Czytałam Imię róży będąc bardzo młodą osobą, zachęcona przez peany, które wydobywali z siebie, w dyskusjach po jej lekturze,  oniemieli z wrażenia moi rodziciele, dumni jak pawie, że udało się im nabyć pierwsze wydanie książki w Polsce (1987).

Czytałam – zachwycona, porażona – pierwszy raz mając do czynienia z lekturą – o której można śmiało powiedzieć, że posiada dwie warstwy: kryminalną – dość łatwo dostępną dla czytelnika oraz – warstwę intelektualną – mnie wtedy zupełnie niedostępną z racji wieku oraz głupoty – na poziomie akademickim. Eco dokonał czegoś, co wtedy nie mieściło mi się w głowie – zagadka morderstw  – wpleciona została w świat, w którym autor połączył zagadnienia mu najbliższe z racji zawodu: semiotykę, ze studiami nad biblią oraz analizą kultury średniowiecza i teorii literatury.

Po dziś dzień, kiedy myślę o Imieniu róży – mam poczucie, że nigdy nie będę w stanie ogarnąć wielkości tego dzieła.

Lektura tej książki była dla mnie osobiście niebywale ważnym doświadczeniem życiowym. Choć byłam nastolatką, a wcześniej dzieckiem, które zawsze bardzo dużo czytało. Choć garnęłam się do książek samorzutnie, bez namawiania  – to jednak, często, lektury trudne, “za dorosłe”, czy też nazywając rzecz po imieniu – za mądre dla mnie – porzucałam. Moi rodzice nigdy mnie do czytania namawiać nie musieli. Niczego mi nie zalecali, niczego nie zabraniali. Może dlatego też (?) nigdy mnie nie pytali o wrażenia. Wiedzieli, że czytam. I to chyba było dla nich najważniejsze. A że w domu biblioteka była duża, wybór pozostawiali mi. Dyskutować o książkach zaczęłam z nimi  dopiero jako osoba, prowadząca samodzielne i „dorosłe” życie.

To Imię róży sprawiło, że obudził się we mnie czytelnik bardziej wyrafinowany, czytelnik ambitny, czytelnik aspirujący. To WIELKI ECO uczynił ze mnie kogoś, kto już nigdy więcej książki, której nie byłam w stanie sprostać intelektualnie – nie odrzuciłam.  To on mnie nauczył, że nawet jeśli coś nie jest dla mnie jasne, ale jest wielkie – stanowi wartość samą w sobie. Dar.

imie.rozy

Lecz jak może istnieć byt konieczny, całkowicie utkany z możliwości? Jakaż jest więc różnica między Bogiem a pierwotnym chaosem? Czy utrzymywanie, że Bóg jest absolutnie wszechmocny, nie jest tym samym, co utrzymywanie, że Bóg nie istnieje?

 

Kiedy obejrzałam FILM? Nie pamiętam. Wiem jedynie, że nie było to w roku 1986, kiedy trafił na polskie ekrany. Obejrzałam go dużo później. W państwowej TV (kmh).

W tym miejscu wypada, bym napisała wyraźnie o czymś, co w przypadku tego obrazu stanowi dla mnie o jego niepodważalnej wielkości. To, że Jean-Jacques’owi Annaud’owi udało się oddać ducha tej książki, wypreparować, wyesencjonować  z niej wszystko to, co było w niej najistotniejsze i podać w sposób, który jest nie tylko fascynujący, rewelacyjny pod względem narracyjnym, wizualnym oraz aktorskim – jednocześnie nie gubiąc intelektualnych aspiracji autora  – zasługuje na pokłony, do samej ziemi! Bo Imię róży – kiedy się je czyta – wydaje się być prozą całkowicie nieprzekładalną na język kina!

I jeszcze coś, niezwykle ważne coś. Annaud zrobił film, który jest niebywale nośny, czytelny, ponadczasowy i cały czas świetny w oglądaniu dla (prawie) każdego widza. Nawet takiego, który książki nie miał nigdy w ręku. A i o Eco nie słyszał za wiele.

Łzy napływają mi do oczu (serio), kiedy pomyślę o tym, że obraz ten, obecnie 30-letni (tak, tak!) powstał w stu procentach bez użycia obróbki komputerowej. Nie ma w nim żadnych trików ze świata digitalu – a jednak powala w oddaniu atmosfery średniowiecza, mroków i ohydztwa tamtej epoki. Mistrzostwo! Aby uzyskać ten efekt, zdjęcia zrealizowano w XII -wiecznym opactwie Cystersów w Ebrach, a także wybudowano replikę romańskiego kościoła, wraz z wieżą. Kostiumy zaprojektowała genialna Gabriella Pescucci (nagrodzona Oscarem za “Wiek Niewinności” Scorsese). Nie wiem co myśleli o tym aktorzy, ale łatwo nie było. Reżyser, by utrzymać realizm epoki – kazał im nosić na planie, podczas mrozów – sandały na bose stopy oraz ważące po 15 kilo habity.

name.of.the.rose.1

 

Akcja Imienia róży rozgrywa się w listopadzie 1327 roku, w pewnym opactwie Benedyktynów na północy Włoch. Jak przystało na klasykę kryminału, do której odwoływał się Eco – trwa tylko jeden tydzień. Do klasztoru przybywa uczony franciszkanin, Wilhelm z Baskerville (w tej roli – jednej z moich jego ukochanych zresztą – ikona kina – Sean Connery!) oraz jego uczeń Adso z Melku (młodziuteńki Christian Slater). Opactwo jest w stanie kryzysowym. W jego utarte (a niby to bogobojne) codzienne i rutynowe życie wkradł się zamęt. W tajemniczych okolicznościach zmarł jeden z mnichów, a jego zgon nijak nie wygląda na naturalny. Przerażony Opat zwraca się do Wilhelma z błagalną prośbą o pomoc w rozwikłaniu tej zagadki, tym bardziej pilną, że za kilka dni w murach klasztoru ma się odbyć ważna debata teologiczna, z udziałem wielkich dostojników kościelnych, namaszczonych przez sam Watykan, z wielkim inkwizytorem na czele.

Franciszkanin, obdarzony przenikliwym, analitycznym umysłem oraz brytyjską powściągliwością – szybko orientuje się, że sekret tkwi najprawdopodobniej w klasztornej bibliotece.

To tam braciszkowie, całymi godzinami ślęczą nad przepisywaniem najwspanialszych manuskryptów, jakie człowiek stworzył od swego zarania. Księgozbiór jest bogaty, wielki, daje dostęp do wiedzy “tajemnej”, bo niektóre z tekstów, jakie posiada w swych przepastnych zbiorach – Kościół – jako instytucja – uznaje obecnie za niebezpieczne. Mieć możność czytania tego, to wielka gratka i przywilej. A te rozdaje lub nie jedynie Opat…

Biblioteka w klasztorze jest przedstawiona – metaforycznie – jako labirynt. Umysł nieprzygotowany, zbyt wścibski czy też zwyczajnie ciekawy – może tam łatwo zbłądzić. A nawet więcej, jak głosi legenda – postradać zmysły!

Jeden zgon to być może przypadek, ale niestety, prędko okazuje się, że stanowił jedynie preludium.

Wilhelm z Baskerville staje w obliczu czegoś, co nosi znamiona “sprawy grubszego kalibru”… W opactwie, bowiem, od dnia jego przybycia – każdy dzień przynosi kolejnego trupa.

Rozpoczyna więc śledztwo. A jako człek dojrzały, mądry, doświadczony, rozważny i zdolny do refleksji opartej o kwestionowanie schematycznego myślenia – wie, że musi być więcej niż delikatny, więcej niż czujny, więcej niż inteligentny. Stawka w tej grze zaczyna bowiem przypominać coś, co może kosztować go życie. Mnich – detektyw orientuje się, ku swej zgrozie, że klasztor – to jedynie mroczna fasada. Tu tylko pozornie dzień dzieli się na mrówcze, benedyktyńskiej prace, poświęcone chwale Pana, ciche modlitwy i pokuty. Tak naprawdę to żyjący swoim życiem – samodzielny byt, który skrywa w swoich przepastnych celach, krętych korytarzach, mrocznych zaułkach także i tych, którzy dogmaty kościoła kwestionują, tych, którzy wątpią i tych, którzy się zastanawiają nad ich prawdziwością. Jednym słowem – heretyków! Co więcej Imię róży z tego mikrokosmosu, jakim jest świat klasztorny czyni metaforę ludzkiej kondycji w samym jej sednie. Pokazuje, że mnisi to jednak bardziej ludzie, niż święci. Siedem grzechów głównych jest tam popełniać może i nieco trudniej, ale za to popełnia się je tym pożądliwiej –  gdyż są zakazane. Głód wiedzy, książek, myśli ludzkiej w innym niż doktrynalne wydaniu – też do grzesznych należy.

Imię róży genialnie rozgrywa kwestie, związane z mało chlubnymi dziejami kościoła rzymsko – katolickiego, wybrzmiewające tu i ówdzie donośnym echem od czasów średniowiecza po dziś dzień.

I stawia pytania bardzo dla kościoła jako instytucji niewygodne. Cały czas aktualne.

Eco, jego dzieło i film na nim bazujący są dla mnie właśnie o tym. O tym, że pytania i wątpliwości są sednem człowieczeństwa. Naszego istnienia. Zakazując ludziom pytać i kwestionować, zabiera się im się nie tylko autonomiczność wiary. Zabiera się im ich samych.

You may also like

BĘKART
PAMIĘĆ
STREFA INTERESÓW
CZASEM MYŚLĘ O UMIERANIU