18
sty
2018
64

Le CORBUSIER. ARCHITEKT JUTRA

LE CORBUSIER Architekt Jutra (Modern Man: The Life of Le Corbusier, Architect of Tomorrow), Anthony Flint, w przekładzie Dominiki Cieśli-Szymańskiej, wydawnictwo. W.A.B, 2017

Czy ja już Wam mówiłam, że kocham czytać książki biograficzne? A biografie takie jak ta: Le Corbusier Architekt Jutra – to już szczególnie! Ta w sumie niewielka objętościowo pozycja (nieco ponad 300 stron) w arcyciekawy sposób przybliża i syntetyzuje zarazem najważniejsze fakty z życia kogoś, kto został nazwany “papieżem modernizmu”. I bez kogo nie byłoby najprawdopodobniej prac ani Franka Gehry’ego, ani Zahy Hadid. Ani w ogóle świata architektów – gwiazd, którzy długo po nim porywać się zaczęli na projekty, które przeciętnym ludziom “nie mieszczą się w głowie”…Bo, co jest bezsprzecznym faktem, Le Corbusier był pierwszym z nich. Ale najważniejsze jest to, że postrzegał sam siebie jako wizjonera, kogoś kto literalnie “zbuduje nowy, wspaniały świat”, w którym budynki nie będą jedynie mniej lub bardziej udanie istnieć jako obiekty architektoniczne. Będą służyć ludziom jako “maszyny do mieszkania” i świat ludzi kreować.

IMG_2590._LE_CORBUSIER

*   *   *

Le Corbusier, przez bliskich zwany “Corbu” dla jednych był geniuszem, dla innych głównie niezwykle utalentowanym auto-marketingowcem. Ale bez wątpienia był innowatorem. I kimś, kto był pierwszym architektem na świecie, który poprzez budynki chciał nie tylko wyrazić siebie (lub też upodobania swych mecenasów), ale ośmielił się myśleć o architekturze jako “czymś”, co ma zmieniać zarówno społeczeństwo, jak i cały świat.

Anthony Flint w swojej doskonałej biografii przedstawia nam złożony, wielobarwny, i miejscami bardzo nieatrakcyjny portret człowieka, który pomimo tego, że nie skończył żadnej szkoły architektonicznej (sic!) odcisnął swoje piętno na całej architekturze i urbanistyce XX wieku.

Le Corbusier. Architekt Jutra to książka, którą połknęłam, w kilka wieczorów. Wnikliwa, obiektywna, doskonale napisana. W której Le Corbusier został odmalowany najbardziej przeze mnie cenioną kreską: w całym swoim spektrum człowieczeństwa. Czyli jako ktoś, kto bywał tak samo “wielki”, jak i “mały”; “wspaniały”, jak i “zwyczajny”; godny najwyższego podziwu jak i ubolewania.

Ale – najbardziej jednak – fascynujący!

Nie pamiętam, kiedy zetknęłam się pierwszy raz z nazwiskiem Le Corbusier. Na pewno było to w moim rodzinnym domu i to bardzo dawno temu. Najprawdopodobniej padło przy okazji rozmowy moich rodziców z ciotką mojej mamy. Wspominałam już przy okazji kilku tekstów (tych poświęconych stylowi i modzie) postać siostry mojej babci, która miała trzech mężów. W tym jeden był przedwojennym dyplomatą, a trzeci (i ostatni) bardzo zamożnym dżentelmenem, absolwentem paryskiej Sorbony oraz posiadaczem kilku lukratywnych patentów wykorzystywanych przez koncerny farmaceutyczne. Ciotka Jadwiga, zatem prowadziła z nim tzw. światowe życie rozpostarte pomiędzy Rzymem (gdzie mieszkali na stałe) a innymi stolicami Europy Zachodniej (bardzo z rzadka pojawiała się w Warszawie), obracając się w kręgach, o których cała jej polska rodzina słuchała z taką uwagą i natężeniem emocji, że obecnie mogę to jedynie porównać do tego, co czasami mi się przydarza przy oglądaniu kolejnego odcinka ukochanego serialu 😉

Było to jednym słowem w czasach PRL’u, w których to czasach, kiedy wpadło w moje dziecięce ucho to dziwne nazwisko “Korbuzje” nie wiedziałam o nim nic…Zapamiętałam je jednak mocno. Nie pytajcie dlaczego. Bo tego już nie pamiętam 🙂 Miałam pewnie nie więcej niż kilka lat. Musiało być coś w tej rozmowie o nim, co mnie mocno zaintrygowało, poruszyło. Bo przecież, jak sami rozumiecie, nie miałam wtedy bladego pojęcia o architekturze, architektach, urbanistyce i obchodziło mnie to tyle, co zeszłoroczny śnieg.

*   *   *

Zawsze myślałam, że Corbu był Francuzem (czyżby ja jedna?). A nie! Był Szwajcarem. Czy to ważne? Ważne! Bo choć wyjechał do Francji jako bardzo młody człowiek – Le Corbusier – był na wskroś przesiąknięty krajem swoich przodków. Protestanckim wychowaniem, umiłowaniem precyzji, pracowitością, obsesyjnym przywiązaniem do detalu, pragmatyzmem i… skąpstwem.

Stereotypy. Może. Jednak jak wszyscy wiemy, w każdym z nich ukryte jest jednak ziarenko prawdy…

Urodził się w Szwajcarii, w roku 1887 w miasteczku we francuskim kantonie: La Chaux-de- Fonds jako syn zegarmistrza, a konkretnie specjalisty w grawerowaniu, który posiadał własny, bardzo ceniony warsztat. Nie muszę chyba dodawać, że ojciec Le Corbusiera był jednym z dziesiątków tych wspaniałych rzemieślników, którzy zbudowali wizerunkową potęgę Szwajcarii jako kraju najwspanialszych, najbardziej precyzyjnych, wytwarzanych ręcznie i obłędnie drogich zegarków. Potęgę, z której kraj ten słynie do dziś… Dostał imię Charles-Édouard Jeanneret-Gris. Którego, już w Paryżu, w czasach po I-szej wojnie światowej, która po raz pierwszy straszliwie zdewastowała miasta Europy, w tym miejsce, w którym on sam zbudował własny mit i ukuł swój światowy sukces – się pozbył. Chcąc całkowicie odciąć się od przeszłości, od burżuazyjnych konotacji. Przyjął pseudonim, pod którym jest znany do dziś.

Razem ze swoim przyjacielem Amédée Ozefantem, dziedzicem firmy budowlanej, zaangażował się w tworzenie awangardowego ruchu. Napisali manifest zatutułowany “Po Kubizmie” i nakreślili dalszy plan dla swoich działań: “nauka i sztuka maszerujące naprzód, ramię w ramię”… Zaczęli nazywać to “puryzmem”, oczyszczeniem, pozbyciem się zbędnych elementów dekoracyjnych na budynkach, czy ozdobnych detali w malarstwie.

Nowy periodyk, który wydali nazywał się “L’Esprit Nouveau”. I miał tytuł składany prostą przemysłową czcionką. Miał być pismem dokumentującym przejście do tego, co nowoczesne, i przedstawiającym najlepsze i najśmielsze idee dotyczące powojennej ery przemysłowej.

n43-p1-2Kariera zawodowa Le Corbusiera to wybitnie ciekawy przypadek! Był niezwykle utalentowanym rysownikiem, i już w liceum plastycznym w Szwajcarii, do którego uczęszczał, i na którym zakończył formalną edukację – dostrzeżono jego talent do doskonale precyzyjnej kreski i jeszcze bardziej doskonałego wyczucia proporcji i detalu. Z dzisiejszej perspektywy patrząc – w samym tym fakcie należy upatrywać zalążka jego geniuszu. Nigdy nie studiował architektury, ani matematyki (choć był w niej niezwykle dobry, tak dobry, że jego koncepcję modułową – system służący do tworzenia architektury przystosowanej do ruchów człowieka, a którą opisał w dwóch książkach – stała się praktycznym podręcznikiem, z którego przez dekady korzystali architekci na całym świecie – docenił sam Albert Einstein!). Działał w czasach, w których nie było komputerów, ani możliwości tworzenia trójwymiarowych modeli budynków. A jednak potrafił kreować takie architektoniczne “stworzenia”, których nie wymyślił nikt przed nim. Nadto cierpiał na potężną wadę wzroku. Już jako nastolatek nosił okulary ze szkłami grubymi jak denka od butelek, a na lewe oko praktycznie bez nich nie widział!

Czyż same te fakty nie czynią go fascynującym fenomenem?!?

Był człowiekiem o niezwykle wybujałym ego, narcystycznym wręcz. Złośliwi nazwaliby go nawet – megalomanem. Sam siebie postrzegał jako wizjonera. Ale trzeba też przyznać, że był piekielnie uzdolniony, nie mniej ambitny i niebywale pracowity. I miał jeszcze “coś” (niebagatelnie istotnego) – biznesowy łeb. Całe swoje długie, bardzo zawiłe życie zawodowe oparł na umiejętnościach zjednywania sobie ludzi bogatych, wpływowych, uprzywilejowanych, na koneksjach, podchodach, zabiegach o to, by dzięki nim móc zabłysnąć. Ziścić swoje marzenia, idee. A pod słynnymi słowami innego wizjonera, w całkiem innej dziedzinie: “I have a dream!” z pewnością mógłby się podpisać.

To, co zresztą było dla mnie w lekturze biografii Le Corbusiera najciekawsze, najbardziej frapujące, którą czytałam z uznaniem dla jej autora Anthony’ego Flint’a to fakt, że przedstawia swojego bohatera jako postać – zagadkę. Swego rodzaju fenomen. Kogoś, kto składał się z wielu sprzeczności. Człowieka, który był zarówno “maminsynkiem”, jak i wybitnym profesjonalistą, bardzo skutecznym biznesmenem i świetnym menadżerem założonej przez siebie pracowni architektonicznej. I który (w czasach kiedy kobiety z klasy średniej i wyższej raczej nie pracowały zawodowo a już na pewno nie w profesjach, które uchodziły za ‘męskie’) potrafił dostrzec i docenić talent dziewczyny, która zgłosiła się do niego na staż, a potem jego długoletniej współpracownicy: Charlotte Perriand. Jednej z pierwszych kobiet w dziedzinie, która w latach 30-tych zeszłego wieku się dopiero rodziła – projektowaniu wnętrz. Wymyślała dla niego zarówno meble jak i wystrój kuchni w najważniejszych zleceniach, które przyniosły mu sławę i uznanie. Choć zarówno dla niej, jak i praktycznie wszystkich innych osób, które zatrudniał w swojej pracowni lub z którymi współpracował – jeśli miał jakieś słowa do wypowiedzenia – to głównie słowa krytyki. W jego przypadku jej brak – oznaczał – mniej więcej to samo, co u innych najwyższe pochwały, peany i zachwyty.

Nie był lubianym szefem. Choć przez niektórych byl wielbiony niczym sam Bóg. Trzeba jednak oddać mu i to, że znamienita większość ludzi, którzy kiedykolwiek pracowali dla niego, praktykowali czy uczyli się rzemiosła architektonicznego w jego pracowni – do końca życia darzyli go szacunkiem i estymą.

W podróżach służbowych, zawsze zatrzymywał się w luksusowych hotelach, kochał dobre jedzenie, markowe alkohole. A jednocześnie – cale życie – mieszkał bardzo skromnie. Minimalistycznie. I zawsze na niewielkich metrażach. Choć dla innych potrafił projektować domy o wielkim rozmachu i kubaturze. Willa Savoye w Poissy, ukończona w 1929 roku, jego pierwszy projekt architektoniczny, który przyniósł mu sławę i przyczynił się do rozwoju modernistycznego stylu na skalę międzynarodową – była olbrzymia – jak na potrzeby kilkuosobowej rodziny.

“…budynek miał być w nieustającej relacji z krajobrazem – od wewnątrz i od zewnątrz. Le Corbusier wyobraził sobie biały prostopadłościan unoszący się na zielonej łące, podtrzymywany przez piętnaście betonowych slupów, filarów z jego pięciu zasad architektury, które pozwoliłyby uzyskać wolny plan wnętrza…”

Był także pierwszym uznanym architektem europejskim, który ukochał beton jako główny materiał budowlany. Dla Le Corbusiera miał on same zalety: można go było łatwo i dowolnie kształtować, a przede wszystkim był bardzo tani.

villa-savoye-le-corbusier-poissy-france-unesco-world-heritage_dezeen_936_2

Pragnął podbić USA. Bo za swego największego rywala uważał najważniejszego XX wiecznego amerykańskiego architekta i urbanistę Frank’a Lloyd’a Wright’a. Jednak jego pierwsza wizyta w Stanach, na długo przed wybuchem II-giej wojny światowej okazała się klapą. Jego bufonowate, pełne wyższości uwagi na temat tego, co Amerykanie powinni zrobić na Manhattanie, miast tego co uczynili – na wiele kolejnych lat – zrujnowały mu tam reputację, jako kogoś, z kim chciano by szerzej kooperować.

“…w momencie, gdy Le Corbusier przybył do Nowego Jorku, szczególnie spektakularnie rozwijał się środkowy Manhattan, oddalony o kilkadziesiąt przecznic od skupiska przypominających torty weselne neogotyckich wysokościowców na dolnym Manhattanie…w pozornie martwym centrum wyspy Manhattan wyrósł zaś Empire State Building…Le Corbusier uwielbiałby go bezgranicznie, gdyby nie jeden fakt: był za mały…[przypis: przez kolejne 40 lat od powstania wciąż był najwyższym budynkiem na świecie!]. Choć Nowy Jork niewątpliwie robił wrażenie, Le Corbusier przybył uzbrojony w druzgocącą krytykę…”

Fakt, że choć był jednym z pomysłodawców ogólnej koncepcji architektonicznej budynku ONZ w NYC, ale finalnie projekt sygnował swoim nazwiskiem inny architekt – był jedną z najcięższych porażek personalnych i profesjonalnych w jego zawodowym życiu. Bo Corbu, cierpiał na przypadłość, dość powszechną w świecie wybitnych postaci sztuki. Nienawidził działać jako członek zespołu. Nawet najlepszego. To co robił, w co wkładał całe swoje serce miało być albo jego autorstwa, albo go w tym nie było, najczęściej z powodów zwanych eufemistycznie “różnicą zdań nie do pogodzenia”…

Jego życie zawodowe zawsze obfitowało w kwestie niezwykle kontrowersyjne. Dziś, plan przebudowy centrum Paryża, który zaproponował w roku 1925 (na szczęście nie zrealizowany), znany jako “plan Voisin” jest traktowany przez wielu współczesnych ekspertów urbanistycznych jako nie tylko radykalny, ale wręcz szalony… Ale jego najbardziej niechlubną kartę w życiorysie stanowi kolaboracja z rządem Vichy w czasach II-giej wojny światowej, której jak twierdzi Flint – podjął się nie tyle z powodu sympatyzowania z faszyzmem (choć był o to posądzany) ale z powodu jego gargantuicznej ambicji i silnego przeświadczenia, że ma do zaoferowania światu rozwiązania i pomoc na miarę nowych czasów. Które kazały mu zawsze, w każdych dziejowych okolicznościach upatrywać możliwości dla realizacji swoich zawodowych celów. A bolesna prawda jest taka, że zniszczenia II-giej wojny światowej wzbudziły w Corbu nieprzejednane żądze wcielania w czyn tego, o czym zawsze marzył i śnił: zostania demiurgiem nowej rzeczywistości. Zbudowania świata, w którym ludzie będą mogli żyć na miarę czasów i postępu technicznego, żyć według jego nowatorskich myśli…. Ten (kolejny) akt pychy kosztował go bardzo dużo. I położył się cieniem na wiele lat na jego życiu zawodowym.

Kiedy zapraszano go na odczyty, wykłady, w czasach kiedy był już sławny – domagał się zawsze “gwiazdorskich przywilejów”. Wielką wagę przykładał do ubioru. Publicznie nosił wyłącznie garnitury szyte na miarę, z zawsze towarzyszącą im muchą. Ale jego najważniejsze emocjonalnie, najukochańsze lokum, w którym spędził poza Paryżem ostatnie dwie dekady swego życia stanowiła drewniana chatka, o powierzchni nie przekraczającej 40 metrów kwadratowych, położna w wiosce na Lazurowym Wybrzeżu, z widokiem na morze.

Był kiepskim mężem, choć jednej i tej samej żony od zawsze, przez kilkadziesiąt lat. Kochał ją na swój sposób, ale też zdradzał. Nie miał dzieci, bo nie wyobrażał sobie, że mógłby podzielić rolę ojca z pracą, która nie była dla niego jedynie wymagającą i czasochłonną aktywnością zarobkową. Corbu był swoją pracą! Choć dzieci lubił, a syna jednego ze swoich przyjaciół “mentalnie adoptował”. I to dzięki niemu chłopak z prostego i niezamożnego domu został uznanym architektem.

Był zdajsie sam dla siebie – zagadką. Którą napędzało coś niezwykłego. A co trudno nazwać. Ja nie umiem. Anthony Flint także szczęśliwie nie sili się na bezsensowną pseudo-psychoalizę jego postaci. Sugeruje jedynie, że w przypadku Le Corbusiera tym czymś, co czyniło go człowiekiem tak samo pełnym sprzeczności, niebywale trudnym we współpracy, kimś, kogo raczej nie lubiano w kontaktach zawodowych, a kto jednocześnie wybitnie dobrze potrafił do siebie zjednywać mecenasów i zleceniodawców i sprawić, że uważali go za geniusza (zazwyczaj jedynie do czasu) najprawdopodobniej było wynikiem tego, że poza bezsprzecznym talentem – rzeczywiście był w swych pomysłach – wizjonerski. A przy tym bardzo rzeczowy, praktyczny i pragmatyczny. To niezwykle rzadkie połączenie! Le Corbusiera – co trzeba mocno podkreślić cechowały oprócz wybujałych ambicji i ego także gigantyczna erudycja (całe życie niezwykle dużo czytał, w tym dzieła największych filozofów) połączona z fascynacją nowymi technikami, technologiami oraz przemożną wiarą w to, że architektura oraz urbanistyka są sprzężone z funkcjonowaniem człowieka i potrafią razem wytworzyć “nową jakość”. I to właśnie – całkowicie nowatorskie, unikalne podejście czyniło z niego kogoś, komu wielcy, możni i rządzący światem decydowali się powierzać pieniądze.

Bo Le Corbusier był człowiekiem, który swoje czasy mocno wyprzedzał. W sposób, który – w moim prywatnym odczuciu – charakteryzuje największych artystów i pionierów w sztuce. Sporo czasu zajęło mi żeby to zrozumieć. W moim przypadku, inspirację do tego, by to sobie uświadomić stanowiło zapoznanie się z życiem i twórczością Pabla Picassa. Którego nota bene Le Corbusier znał prywatnie i bardzo podziwiał. Corbu został “cesarzem modernizmu” w architekturze także i dzięki temu, że poznał, zgłębił w najmniejszym detalu i obdarzył najwyższym podziwem to wszystko, co najwspanialszego i najpiękniejszego architektura stworzyła na przestrzeni wieków w kulturze od jej zarania. Zanim osiadł na stałe w Paryżu, jako szwajcarski młodzieniec, o dużym talencie, jeszcze większych ambicjach, z niewielką sumą pieniędzy i zerowymi koneksjami – przez rok podróżował po Europie, a szczególnie po krajach, w których swoje piętno architektoniczne odcisnął antyk i klasyka architektury. Zwiedził gruntownie Włochy, Grecje, Turcje. Godzinami studiował i szkicował najsłynniejsze budowle, wzniesione ludzką ręką. By kilka dekad później stać się kimś, kto zaoferował światu coś, co uczyniło go nieśmiertelnym. Ideę “maszyny do mieszkania” – L’Unite d’Habitation – jednostkę mieszkaniową w Marsylii. Sama ta nazwa brzmi jak eksperyment, tracący “science-fiction”… Bo też Le Corbusier obmyślił ja od A do Z, a była to koncepcja fenomenalna jak na czasy, w których powstawała (budynek został oddany do użytku w roku 1952).

900x720_2049_792

“…piętnaście minut jazdy od centrum Marsylii, na płaskowyżu ponad wybrzeżem Morza Śródziemnego , stanęła ludzka siedziba: ogromna prostopadłościenna bryła, ustawiona nieco pod kątem, tak by łapać każdy powiew wiatru i promie słońca…było ich [mieszkań] trzydzieści siedem, dwudziestu trzech różnych typów, od kawalerek do mieszkań dla rodzin, a łącznie mogły pomieścić tysiąc sześćset osób. Mieszkania były wąskie, o szerokości przeciętnie niecałych czterech metrów, ale każde dwupoziomowe, z antresolą, do której prowadziły eleganckie wewnętrzne schody wychodzące na typową dla Le Corbusiera przestrzeń o podwójnej wysokości… z każdego mieszkania dało się zobaczyć góry i morze Śródziemne…Le Corbusier był najbardziej dumny z wnętrz. W ciasnych mieszkaniach uzyskał wrażenie przestronności i luksusu dzięki rezygnacji z tradycyjnego rozkładu. Dzielenie niewielkich wnętrz na małe pokoiki za pomocą stałych ścian było pewnym sposobem na klaustrofobię. Zamiast tego zaprojektował jedną przestrzeń, a pomieszczenia płynnie łączyły się ze sobą…”

Zaręczam wam, że czytanie całego rozdziału poświęconego projektowi “jednostki mieszkaniowej” wywołało u mnie nie tylko podziw, ale szczere wzruszenie. Le Corbusier rzeczywiście pomyślał o każdym aspekcie życia człowieka tamtych czasów i w sposób tak kompleksowy, że trudno nie pochylić przed tym czoła.

Moglibyście mnie zapytać czemu akurat zdecydowałam się na recenzję tej akurat książki, przecież biografii tzw. wybitnych ludzi – jest pełno. Powodów jest kilka. Po pierwsze, wraz z wiekiem, moje osobiste (choć całkowicie hobbystyczne i laickie) zainteresowanie architekturą zaczęło wzrastać. Kiedy skończył się PRL, zaczęłam zwiedzać świat. I mogłam sama docenić istotność, piękno, doniosłość cudów architektury, tych z gatunku ruiny, tych bardzo starych, jak i nowoczesnych. Zaczęłam też rozumieć, że urodziłam się w kraju, w którym, od czasu zakończenia II-giej wojny światowej, aż do mojej pełnoletności nikt się nie zajmował kwestiami, które Le Corbusiera zajmowały zawsze. A co u swoich podstaw było czymś godnym podziwu i szlachetnym. Pragnął, by wszyscy ludzie, z każdej klasy społecznej – mogli mieszkać zarówno pięknie jak i komfortowo. Był pierwszym, który zrozumiał, że miejsce zamieszkania – od widoku z okna, poprzez okoliczną infrastrukturę, a na własnej, prywatnej przestrzeni kończąc – jest dla człowieka czymś niebywale istotnym. Czymś, co ma nań ogromny wpływ, co może czynić nasze życie przyjemniejszym, łatwiejszym, radośniejszym, łagodzić nasze stresy i koić duszę. I w sumie to właśnie Le Corbusierowi zawdzięczam fakt, że od prawie trzech dekad fascynuję się tym, w jaki sposób ludzie mieszkają. I dlaczego zarówno budowane, jak i wybierane przez nas “jednostki mieszkaniowe” są tak istotnym elementem naszej kultury. I mówią o nas – jeśli nie wszystko, to bardzo wiele.

You may also like

BĘKART
FERRARI
CHŁOPI
OPPENHEIMER