31
sty
2016
185

ODA DO MAŁEJ CZARNEJ…

Zastanawiałam się ostatnio nad fenomenem “małej czarnej” całkiem nieprzypadkowo. 

Wymyśliła ją – inspirowana nieudanymi jej zdaniem kreacjami, obserwowanych we foyer kobiet – po wizycie na premierowym przedstawieniu w teatrze w 1926 roku Coco Chanel. „Mała czarna” – obchodzi zatem w tym roku 90-te urodziny. Ten okrągły jubileusz przypomniał mi po raz enty, że z wielu twórczych inwencji Mademoiselle Gabrielle – ta jest najbardziej ikoniczna, ponadczasowa, jedyna. I najbardziej – nazwę to po imieniu – konieczna – jeśli mówimy o tzw. dobrze skompletowanej garderobie.

coco-chanel23

Od czasu jej narodzin – „mała czarną” zajmowali się wszyscy najwięksi kreatorzy mody na świecie, z legendarnymi: YSL, Diorem, Balenciagą, Givenchy – na czele.

Jest jedynym z kilku nielicznych bytów z dziedziny zwanej modą, który nigdy z niej „nie wyszedł”. I nigdy nie przestał być fascynujący. LBD (jak mawiają  o niej lubiący skróty językowe Amerykanie) „dorobiła się” dziesiątków tysięcy zdjęć, niezliczonych artykułów, a nawet albumu – książki – poświęconej jej historii.
Little black dress

 

 

Jest w małej czarnej czysta magia.

Przy niezliczonej ilości permutacji fasonów, wzorów i barw, jakie oferuje moda –  sukienka ta najpiękniej wyraża maksymę “less is more”.

Jest jej kwintesencją.

 

Audrey-Hepburns-style-in-Breakfast-at-Tiffanys-2

Ikonicznych małych czarnych jest wiele…Ale jej cesarzową (do tej pory nie zdetronizowaną) pozostaje suknia zaprojektowana przez Huberta de Givenchy dla Audrey Hepburn do roli Holly Golightly w Śniadaniu u TIffany’ego.

Podczas, gdy Internet ujawniał mi kolejne ze swoich nieprzebranych zasobów zdjęć znanych kobiet w kolejnych wydaniach małej czarnej – dotarło do mnie jeszcze i jedno. Że jest to ta część kobiecej garderoby, której paradoks polega na tym, że bardzo zwodniczy z LBD byt – jeśli pomyśli się o tym, kiedy i dlaczego – bywa nieodparcie seksowny, uwodzicielski, zmysłowy. Bo zdarza się niestety też tak, że kobieta w „małą czarną” ubrana – stanowi jedynie „czarną plamę”  lub co gorsza, staje się postacią najbardziej banalną pod słońcem.  

Moja refleksja jest taka, że – dzieje się tak najczęściej wtedy – kiedy mała czarna nie współgra z osobą, która ją nosi! I nie mam w tym miejscu na myśli ani urody, ani figury jej właścicielki – tylko jej osobowość, temperament i typ kobiecości. Dlatego też  “mała czarna” ma milion twarzy. I nie istnieje w wydaniu “uniwersalnym”, dopasowanym do każdego.

Kino, rozumiane jako fabryka snów – zawdzięcza małej czarnej wiele, a z pewnością możliwość stworzenia kostiumów, które przeszły do legendy wraz z rolami, w które wcielały się wspaniałe, jedyne i unikalne gwiazdy.

 

I to właśnie bohaterkom filmowym – mała czarna zawdzięcza fakt, że w wyobraźni zbiorowej – jej   wizerunek zaczął mieć kolejne wcielenia. Mała czarna zaczęła być postrzegana jako nieodzowny atrybut femme fatale, seksbomby, uwodzicielki. W końcu zaś, popkultura uczyniła ją fetyszem – bez którego dyskurs na temat seksualności i erotyzmu nie miał racji bytu. Przykłady można by mnożyć…ale jednym z moich ulubionych – pozostaje wciąż do tej pory teledysk z roku 1985 (yyyy?!? – ale ten czas leci) do utworu Roberta Palmera pt. Addicted to love. Kwintesencja użycia małej czarnej jako obiektu męskich fantazji i fascynacji.

Co do mojej własnej szafy… Hmm. Mam kilka małych czarnych. Ale tylko trzy z nich uwielbiam, a jedynie jedną –  w praktyce – noszę najczęściej.

Najwspanialsza z nich – jest całkowicie vintage, odziedziczona po siostrze mojej babci, szyta na miarę u krawca. Jest to sukienka luksusowa (na jedwabną organzę naszyta jest warstwa czarnej koronki, a dół – wykończony strusimi piórami).

vintage.11

vintage.2

Sukienka ta – co przyznaje z pewnym żalem – jest niestety taką, której nie mam okazji zakładać. Bo jest to rzecz, która wymaga okazji „przez duże O” – by mogła zalśnić swym najpiękniejszym blaskiem – nie zaś uczynić ze mnie panią, o której można jedynie powiedzieć, że się „wystroiła jak stróż na Boże Ciało”…

Jest zresztą dla mnie kwintesencją tego, czym mała czarna być powinna: ideałem, który nie wymaga już niczego poza dobrze dobranymi butami i torebką – puzderkiem.

Tej –  najbardziej „codziennej” – szukałam długo. I znalazłam, jak to bywa, zupełnie przez przypadek, kilka lat temu w Berlinie (choć marka Comptoir de Cotonniers jest francuska). Była nieco przeceniona, co tym bardziej skłoniło mnie do natychmiastowego zakupu.

Klasyka. Na całe życie. Nie ma prawa się “zestarzeć”, ani w formie, ani w treści. Przewiewna i lekka, ale z długimi rękawami – nadaje się idealnie na wszystkie pory roku, z wyjątkiem wściekle upalnego lata. Skromna, ale elegancka, kobieca, ale nie zanadto. Taka, którą mogę śmiało założyć na okazje bardzo formalne, a także na imprezkę gdzie bądź, jeśli połączę ją z butami na płaskim obcasie i nie będę jej już niczego chciała dodawać – ani biżuterią, ani torebką czy makijażem.

Kocham ją bardzo. Przede wszystkim za to, że świetnie się w niej czuję, dobrze wyglądam, nigdy mnie nie przebrała, nie zawiodła i nie sprowadziła na manowce nieprzystosowaniem do okoliczności.

I taka “mała czarna” stanowi skarb nieoceniony. Którego nie jest w stanie zastąpić nic innego.

Fenomenalna to zaiste idea!

You may also like

Piękno i dbałość – czyli o marce KAASKAS…
GALLIVANT GDAŃSK – czyli o tym jak pachną miasta…
Oda do marki CELINE – czyli o osobowości, stylu i wartościach…
DE LONGHI & BRAD PITT… czyli o znaczeniu słowa „PERFETTO”