13
cze
2018
70

SŁOWAMI KOBIET # 1 – wprowadzenie…

Zamiarem tego tekstu jest wprowadzenie Was w nowy cykl, który zamierzam publikować na blogu.

Nazywać się będzie SŁOWAMI KOBIET. A chodził mi po głowie od jakiegoś już czasu. Inspirację dla tego pomysłu stanowiło powstanie ruchu społecznego #Time’s Up! – który powołały do życia wpływowe kobiety ze świata biznesu filmowego w USA w odpowiedzi na “szambo” jakie się wylało przy okazji afery Weinsteina oraz akcję #metoo.

*   *    *

Dojrzewałam – do kobiecości – pojmowanej jako samoświadomość, auto-akceptacja, poczucie sprawstwa i autonomii – długo i z mozołem. Wewnętrzną siłę i wiarę w swoją wartość nie definiowane poprzez atrybuty “atrakcyjności fizycznej” poczułam całkiem niedawno. I z pewnością nie zawdzięczam tego żadnemu mężczyźnie. Ani patriarchalnej i mizoginicznej kulturze kraju, w którym się wychowałam. To smutna konstatacja. Ale niestety prawdziwa.

Odkąd pamiętam – zawsze chciałam być sobą. Stanowić siebie i o sobie. Nie chciałam się określać jedynie poprzez oczekiwania wobec mojej płci i jej stereotypowe postrzeganie. Już jako dziewczynka – byłam niepokorna i zadziorna.  Nie lubiłam być “dziewczynkowata”. Nie znosiłam koloru różowego. Nie lubiłam się bawić lalkami. Nie interesowało mnie żeby być grzeczną, miłą i cichutką. A już najmniej słodziutką. Nie chciałam być przymilna i urocza. Uśmiechać się promiennie na zawołanie i wszystkim ładnie przytakiwać. Uwielbiałam mieć własne zdanie na każdy temat (hehe), ale świat nie głaskał mnie za to po głowie. Rodzice się martwili, licząc na to, że mi przejdzie…

Nie przechodziło…

A że uczyłam się dobrze i nie sprawiałam większych kłopotów wychowawczych, a nawet czasem dawałam rodzicom powody do dumy – jakoś to szło i obywało się bez większych zgrzytów.

Lata mijały. Polska stała się wolnym krajem. Jak większość mojego pokolenia zachłysnęłam sie naszym rodzimym, raczkującym kapitalizmem i demokracją w powijakach. Popadłam w swego rodzaju stan uśpienia. Żyłam na “standby’u”. Można powiedzieć, że byłam stale podłączona do kontaktu z nową, wspaniałą rzeczywistością, która się tworzyła. Ale nie wynikał z niej żaden sensowny obraz.

A już najmniej  – obraz mnie samej.

Bo kiedy wyszłam z domu rodzinnego w dorosłość i na tzw. własny garnuszek – zgrzytów z latami zaczęło przybywać.

Zwłaszcza w życiu zawodowym. Okazało się, że Polska to nie jest kraj dla kobiet takich jak ja. I okazywało się tak coraz częściej. Nikt tu nigdy nie kochał kobiet, które mają “własne zdanie” (nawet jak je umieją składnie i rzeczowo uzasadnić)…

Ale Polska pędziła, a ja razem z nią. Trudno żeby było inaczej. Przecież zanim skończyłam 18 lat – o niczym innym nie marzyłam bardziej niż o tym, by ruszyć z kopyta naprzód. Po nowe, lepsze, w końcu globalne i światowe, pozbawione nawisu “zaścianka”…

Ale w sumie, myślę – że dość bezrefleksyjnie. Bowiem czas między 25 a 40 rokiem życia upłynął mi głównie na konsumpcji. Bywaniu i balowaniu.

Owszem – miałam pasje (kinematografia i dalekie podróże), które maniacko realizowałam. I wydawało mi się, że w końcu żyje życiem, o którym zawsze marzyłam. W wolnym, demokratycznym państwie, na własny rachunek, za własne pieniądze. Że realizuje swój sen o świecie, w którym – owszem nie wszystko jest idealne (ale gdzie jest?). Kwestie, które mi doskwierały – zamiatałam skrzętnie pod dywan, wypierałam. I szłam dalej.

Nie zadając sobie najważniejszego pytania: CO O MNIE STANOWI?

Z czasem, to pytanie zaczęło się dobijać, coraz silniej. Choć probowałam tłumić jego dudnienie, i tak się przebijało przez wszystkie zasłony, mury i drzwi, którymi się od niego odgradzałam. Coraz rzadziej czułam się świetnie. A w którymś momencie życia – szczerze mówiąc – czułam się już bardzo daleko od świetnie. Po drodze zupełnie się w sobie i ze sobą pogubiłam. “Obudziłam się” pewnego dnia jako ktoś, kto spostrzegł, że nauczył się do tej pory jedynie kupować jakieś wycinki życia, dzięki którym potrafiłam się już jedynie (na dłuższe lub krótsze chwile) odrywać od coraz bardziej przytłaczających mnie myśli. A przede wszystkim pytań o to kim jestem. Jaka jestem. Czego w życiu chce. Co czyni moje życie wartym życia…

Co ma sens, a co jest jedynie jego złudzeniem? Co stanowi o mojej sile? Co jest tym, z czego mogę i chcę czerpać? Co mogę dać innym, a czego nie?

Jaka jest moja prawdziwa wartość? Co stanowi esencję mojej osoby, jej sedno?

A finalnie zadałam sobie te wszystkie pytania konfrontując je z kwestią zasadniczą. CO dla mnie osobiście ZNACZY BYĆ KOBIETĄ?

Możecie się śmiać. Ale TO JEST FUNDAMENTALNE PYTANIE! Którego znaczenia nie rozumiałam zbyt długo.

Kultura w której żyjemy, domy z których wychodzimy, wszyscy, którzy nas kształtują i mają na nas wpływ – od maleńkości, poprzez wszystkie dalsze meandry życia – obsadawiają nas płciowo. Tak jest. I polemizowanie z tym wydaje mi się dość bezsensowne. To jedno z najbardziej uniwersalnie ludzkich pytań, jakie zdajemy sobie jako “homo sapiens”. To właśnie dotyczące naszej “płci”. Mężczyźni też się z nim borykają. I też potrafią być w nim potwornie zagubieni. Zdałam sobie sprawę z tego mniej więcej w tym samym czasie, kiedy zaczęłam rozumieć, że moja płciowość, tak samo jak moje “ja” to jednak jest bardziej skomplikowana sprawa niż mi się wcześniej wydawało. I że stereotypowe postrzeganie tego, co “kobiece” i “męskie” to kwestie, które prowadzą ludzi na manowce znacznie bardziej niż by się wydawało…

M3

*   *    *

I tak, pewnego dnia, z tego przepastnego “worka” jakim było moje wychowanie, rodzina, edukacja, zainteresowania, w który lata całe wkładałam wszystko, co mnie kiedykolwiek zainspirowało, co wydało mi się ciekawe, na co patrzyłam z podziwem, do czego aspirowałam, co mi imponowało. Co dawało mi radość, swego rodzaju poczucie przynależności, czy też współodczuwania – zaczęłam powoli wyjmować kolejne elementy i się im przyglądać. Układać wielki puzzle.

I okazało się, że na to jaką kobietą jestem, a przede wszystkim na to jaką kobietą chcę być minimalny wpływ miały postaci męskie. Nie w nich znajdowałam całe lata wsparcie, nie oni mówili głosami, które mnie silnie emocjonalnie poruszały, a przede wszystkim – wzmacniały psychicznie. I że to kobiety – są tymi, na które całe dzieciństwo, nastolectwa i młodość się oglądałam. Przeróżne postaci, ale zawsze nietuzinkowe. Swoje. Własne. Często wielkie. Wspaniałe. Godne najwyższego podziwu. A czasami tragiczne lub mroczne. Nieszczęśliwe, niespełnione, wzgardzone, odrzucone. Niekiedy o życiorysach, które bardzo źle się kończyły.

Cesarzowe i królowe, księżniczki, pisarki, malarki, poetki, rzeźbiarki, dziennikarki, agentki wywiadu, rewolucjonistki, buntowniczki, emancypantki i sufrażystki, kobiety nauki, ikony stylu, aktorki, scenarzystki, reżyserki, piosenkarki, modelki, kreatorki mody, polityczki… Ta lista nie ma końca.

Z różnych epok, z różnych czasów. Młode i stare. Piękne i o przeciętnej urodzie lub jej pozbawione.

To kobiety – zawsze były moim lustrem. Lustrem, w którym się przeglądałam. Nie mężczyźni.

Choć całe lata sądziłam inaczej. A raczej sobie tego nie uświadamiałam…

Nigdy z mężczyznami nie wojowałam. Ale zbyt długo tkwiłam w poczuciu, że ich opinia o mnie lub tez wrażenie jakie na nich robię są niezwykle istotne (żeby nie powiedzieć – kluczowe) dla mojej osoby – jako takiej.

Do tej pory łechce moją próżność kiedy czytam w ich oczach admiracje.

Nie zamierzam kłamać, że jest mi to obojętne. Ani też wmawiać komukolwiek, że “odbijanie się w lustrze ich spojrzenia” nie miało dla mnie nigdy znaczenia. Jak większość ludzi na świecie – lubię “się podobać”…

Ale w końcu musiałam się skonfrontować z kolejnym ważnym pytaniem: co z tego wynikało i wynika?

I okazało się, że niewiele.

Nadal lubię facetów. Ale obecnie tylko niektórych. Z dzisiejszej perspektywy wydaje mi się to wręcz zabawne (a może nawet nieco żałosne?) jak bardzo wiele, wiele lat spędziłam na pompowaniu swego ego łaskawym spojrzeniem męskim. Dzisiaj kiedy rozmawiam z jakimkolwiek mężczyzną, a szczególnie takim, którego uważam za atrakcyjnego fizycznie (hehe)– patrzę na niego zupełnie inaczej niż jeszcze dziesięć lat temu. Zrozumiałam, że cielesność jest mocno przereklamowana.

W tym miejscu ważna uwaga – chciałabym być dobrze zrozumiana. Cielesność jest kwestią tak samo określającą nas jak płeć. I znowu wdawanie się z tą kwestią w polemikę – wydaje mi się dość bezsensowne. Psychologia dawno temu udowodniła empirycznie, że „ładni” mają lepiej. Czytaj – przypisuje się im apriorycznie cechy osobowości i charakteru (inteligencja, wrażliwość, zdolności, etc.) które nie zawsze i niekonicznie idą z ich urodą w parze.

Wszyscy oceniamy książki po okładkach. Ja też. Jedyna różnica jaka (przynajmniej do mnie) przyszła z wiekiem to taka, że nauczyłam się wiedzieć, że to iluzja.

Z wiekiem przyszła do mnie też i ta konstatacja, że wobec utraty urody rozumianej stereotypowo – wszyscy jesteśmy tak samo bezbronni. A może (o losu paradoksie) ci najładniejsi nawet bardziej. I że – zatem – piękno pozbawione cielesności i płciowości jest wartością nadrzędną. Bo kiedy zaczynamy się marszczyć i więdnąć i znika nasza powłokowa ładność – zostaje nam jedynie to, co mamy w sobie.

Dlatego też fajny facet to dla mnie ktoś, kto jest fajny, jeśli jest fajnym człowiekiem. A przede wszystkim kobiety szanuje i uważa za równe sobie. Długie lata mi to zabrało, ale w końcu doszłam do stanu mentalnego w którym jakikolwiek mężczyzna, nawet o aparycji Adonisa, który nie okazuje mi szacunku, który nie potrafi mnie wspierać, tak zwyczajnie po ludzku, a przede wszystkim traktować po partnersku – nie jest wart mojej uwagi. A na pewno nie odnajdziemy się na żadnym polu: ani zawodowym, ani erotycznym, ani towarzyskim.

Jak większość ważnych rzeczy w życiu to kwestia tak samo podejścia, jak i proporcji.

A ja nie miałam ani właściwego podejścia ani nie umiałam złapać proporcji. Bardzo długie lata.

Bo całe lata nie znosiłam tego całego ambarasu i trudu jaki kultura wmawiała mi, że muszę sobie zadawać, by się mężczyznom przypodobać, by uznawali mnie za godną ich uwagi lub sobie “równą”. Tak na polu społecznym, erotycznym, jak i zawodowym.

Potwornie mnie to męczyło, a jeszcze bardziej nudziło.

Całe lata tkwiłam w matni, która permanentnie mnie przytłaczała kwestionowaniem tego, jaka jestem, jaki mam temperament, upodobania, charakter, jak lubię żyć, w co się lubię ubierać, jak lubię wyglądać, co jest dla mnie personalnie ważne – a ich oczekiwaniami.

Kiedy zaczynałam życie zawodowe – co stwierdzam z wielkim smutkiem – kobiety (choć były już lata 90-te zeszłego wieku) w Polsce wciąż traktowane były jak w serialu “Mad men”… Drogi do kariery zasadniczo były dwie. I każda była fatalna. Albo inaczej – każda skutkowała ogromnymi kosztami osobistymi. Równość płci była fikcją. Bo cena jaką płaciły kobiety za to, żeby “rozgrywać piłkę“ razem z chłopakami – nie była równa kosztom jakie ponosili oni (o nierównościach w pensjach nie wspominając)…

*   *   *

A ja wciąż i nieustająco chciałam być sobą. Przemawiać własnym głosem. Tylko nie wiedziałam jak mam to zrobić, żeby mój głos był słyszalny… Wiec odbijałam się “od ściany do ściany”… Albo szemrałam cichutko gdzieś tam, na obrzeżach istotnie ważnego, ale całkowicie męskiego świata. Albo doprowadzona do furii traktowaniem mnie przedmiotowo i narzucaniem patriarchalnej wizji świata i wiecznym stawaniem przed lustrem, w którym to faceci mówili mi i określali jaka mam być by “odnieść sukces” – zaczynałam być bardzo niemiła…

Jak się domyślacie – efekty tego były katastrofalnie złe.

A ja wciąż byłam przed odrobieniem najważniejszych życiowych lekcji.

Tak więc przez lata całe wciąż się potykałam, upadałam i boleśnie rozkwaszałam sobie nos we wciąż powtarzających się cyklach. Nieustannie zatem “zbierałam się do kupy”, przykładałam lód, maskowałam siniaki i próbowałam iść dalej…Ale im starsza byłam, tym bardziej było to trudne, tym więcej mnie kosztowało i tym bardziej czułam się wypalona, bezbarwna, pusta. A moje życie wysączało się powoli, acz nieubłaganie z czegoś co jest w nim najistotniejsze: z tego co zwie się jego radością…

W pewnym momencie (około 7 lat temu) stwierdziłam, że doszłam do ściany. Do dojmującego poczucia, że jeżeli nie przedsięwezmę radykalnych kroków, nie zajmę się tym, co najistotniejsze, czyli zagłębieniem w siebie i poznaniem barier, jakie sama w sobie noszę – niechybnie wyszykuje sobie katastrofę. Piękną i wielką.

Tak rozpoczął się mój proces pracy nad sobą. Bardzo długi proces, w którym nie obyło się bez terapii, łez, potu i krwi.

I tak w zasadzie narodził się mój blog.

Czyli coś, co wykreowałam z gigantycznej potrzeby znalezienia dla siebie możliwości realizacji swojego JA. Na własnych zasadach. Czegoś, co jest w pełni autonomiczne. Moje. Pozbawione żądań, domagań i oczekiwań innych…

Dopiero bowiem, kiedy stworzyłam sobie sama platformę do przemawiania własnym głosem, od siebie, tak jak mi gra w duszy – mogłam przejść do dalszego rozwijania czegoś, co całe dekady mi umykało.

A co finalnie sprowadza się do tego, czego kultura patriarchalna nie uczy dziewczynek, które wyrastają na kobiety.

Nauczyłam się siebie cenić.

Nie z pozycji myślenia o sobie jako ‘kobiecie’ ale jako człowieku! Nauczyłam się rozumieć, że moja płeć będzie mnie czyniła “słabą” w świecie męskim, kiedy pozwolę na to, żeby to oczekiwania świata męskiego zarządzały moim życiem z tej perspektywy. Poprzez oczy, które patrzą na mnie przypisując mi atrybuty fajności lub niefajności. I dopóki ja sama przypatrywać się im będę z napięciem i uwagą, szukając potwierdzenia i aprobaty.

I że jeśli będę dalej szła przez życie jako przedstawicielka “płci pięknej”, a nie autonomiczna jednostka – wraz z jej przymiotami – przystając do oczekiwań –  nigdzie nie zajdę. Skończę jako sfrustrowana, zmęczona i zgorzkniała, goniąca za ułudami spełnienia domagań, życzeń i wypełniająca fantazje na temat tego czym powinnam być jako “kobieta” – smutna bohaterka gorzkiej noweli o życiu, które przeminęło.

Dzisiaj wiem, że było warto. Bo dzisiaj jestem kobietą, która swoją kobiecość pojmuje zupełnie inaczej. Wiem, co mam do zaoferowania. Wiem jakie mam mocne i słabe strony. Wiem, co potrafię, a czego nie. Wiem, że pewne rzeczy lubię, a innych nie. Wiem w co wierzę i co jest dla mnie istotnie ważne. A co mam w dupie. Wiem w jakie gry mogę i lubię grać, a jakim odmawiam. Wiem czego chcę oraz to co mogę innym dać. Jak i to czego nie chcę i dawać nie zamierzam.

I najważniejsze ze wszystkiego – przestałam się bać. Bałam się tak długo, że aż strach o tym pisać. Bałam się całe lata. O to, co inni o mnie pomyślą. O to, że jak coś powiem czy zrobię, to stracę to czy tamto. Czy tego lub owego. Że jak nie będę taka czy śmaka, to mnie świat nie zaakceptuje.

Potem poszło lawinowo. I objęło całe moje życie i zmiany, jakie w nim dokonałam.

Przestałam się zastanawiać nad tym czy “się podobam”, czy „wyglądam tak jak powinnam”, czy „jestem wystarczająco ładna, mądra, fajna i sympatyczna”. Przestałam szlochać nad tym, że pewne znajomości się wykruszyły, pewni ludzie mnie odrzucili, inni wciąż uważają, że nie spełniam jakiś ich ‘standardów’…

Zaczęłam chcieć realizować tylko jeden cel: bycie sobą!

Przestało mnie to, co myślą o mnie inni – obchodzić. I żeby to było jasne, przestało mnie to obchodzić na poziomie najważniejszym z najważniejszych, czyli tym, który stanowił moją samoocenę.

To nie jest tekst pisany z pozycji “freaka”, który żyje na osobnej planecie.

To jest tekst pisany z pozycji osoby, która funkcjonuje w świecie danym nam wszystkim tak samo, w tych samych realiach.

Ale ta jedna “mała zmiana” dotyczy tego, że pisany przez osobę, która zmieniła nastawienie do samej siebie, wiedząc, że jest to jedyne – dodajmy – najbardziej sensowne wyjście.

Bo perspektywa nas samych, w naszych własnych oczach zmienia wszystko. I wiem co mówię. Lata przetrwoniłam na tym, by się użerać z rzeczywistością. Wykonywałam dziwaczne, często zresztą głupie ruchy, podejmowałam idiotyczne decyzje i próby dostosowania się do wizji nie tylko męskiego świata, który dzięki temu miał mnie zaakceptować. Tak. Nazwijmy to po imieniu. Chciałam się światu podobać. Chciałam żeby mnie lubił. A jak nie lubił, to cierpiałam. Wiecznie siebie kwestionując.

Było to zdane na porażkę, bo ani siebie nie rozumiałam, ani przede wszystkim nie czułam się mocna mocą własnego przeświadczenia o tym, że jestem kimś, kto jako taki – jest wartościowy. Ma coś do zaoferowania. I nie będzie ani za to przepraszał, ani udawał, że tak nie jest.

I kto siebie – siebie – podkreślam całe lata nie potrafił światu i ludziom “sprzedać” nie kupcząc tym, co mnie stanowi, co mnie buduje, co mnie określa i co jest esencją mojego JA.

*    *    *

W końcu siebie znam (na ile to możliwe). W końcu dojrzałam do tego by mówić NIE, kiedy myślę i czuję NIE. I że “<No> is a full sentence” jak mawiają Amerykanie. W końcu zrozumiałam, że jak mówi jedno z moich ulubionych porzekadeł: “nie jestem dolarem, żeby się wszystkim podobać”.

Że nie musze się ani sobie sprzeniewierzać, ani wrzeszczeć, ani się wykłócać o “swoje racje” by być usłyszana. I zrozumiana. I że jestem całkowicie OK z tym, że to personalny wybór. I że „robienie swojego” ma swoje konsekwencje. W tym takie, że zawsze będzie istnieć obszar “odrzucenia” dla tego kim jestem i jaka jestem.

I git.

Możliwość realizacji bycia sobą – jest wystarczająco gratyfikująca!

cyklu Słowami Kobiet zamierzam przedstawiać przeróżne postaci, reprezentujące przeróżne profesje, drogi życiowe, wybory i ich konsekwencje. Nie zawsze gładkie, miłe i przyjemne. Wspólnym mianownikiem będzie dla przedstawianych przeze mnie osobowości to, że wszystkie one swoją kobiecość określiły według własnych reguł – jako swoim głosem przemawiające w szeroko rozumianej kulturze.

Kobiety, które mnie inspirowały lub inspirują (do) dziś. Kobiety, których głos usłyszałam kiedyś, słyszę po dziś dzień lub które mówią ‘tu i teraz’ rzeczy ważne, madre, inspirujące, stymulujące do działania, ciekawe, piękne, zabawne, dobre. A przede wszystkim autonomiczne!

To ma być cykl, w którym pragnieniem moim jest przedstawianie głosu kobiet takiego, jakim powinien być. I jakim mam nadzieję stanie się w dalszych latach XXI wieku: głosem słyszanym, głosem za którym świat będzie podążał.

*** Zdjęcie ilustrujące ten tekst jest autorstwa Joanny O’Shea. Cudownie utalentowanej fotografki, z którą mam wielką przyjemność znać się od bardzo dawna. I której zawdzięczam najwspanialsze portrety, jakie kiedykolwiek mi uczyniono!

You may also like

FERRARI
OPPENHEIMER
JANE BIRKIN – HISTORIA IKONY…
VERMEER. BLISKO MISTRZA