15
maj
2025
13

AMERICAN FICTION

AMERICAN FICTION (American Fiction) Reż. Cord Jefferson, Scen. Cord Jefferson na podstawie książki Percival’a Everett’a, Obsada: Jeffrey Wright, John Ortiz, Issa Rae, Erika Alexander, Sterling K. Brown, USA, 2023

Tytułem wstępu:

W przypadku American Fiction – obrazu, który należy do gatunku wyjątkowo przeze mnie cenionego, jakiego w rodzimej kinematografii nie uświadczysz – dałam sobie całkowitą dyspensę na ulanie jadu pod adresem polskich krytyków filmowych… Obraz ten ponad rok temu przeleciał niczym meteoryt przez kina, praktycznie nie promowany i go wtedy nie obejrzałam. Ale jak wiecie – mam swój kinofilski notatniczek z listą rzeczy do zobaczenia. Nic mi nigdy z niego nie umyka. 😎 Jak tylko pojawił się w streamingu, ciachnęłam go przy pierwszej możliwej sposobności. Siedzę zatem na kanapie z bananem na twarzy, bo nie ma jak zrobić sobie dobrze filmem w domowych pieleszach 😁 ale jak to ja – zaraz patrzę co tam powypisywali krytycy znad Wisły i na fora filmowe. Fu**. Może nie pomyje, ale kręcenie noskami, olaboga, w opór. Nie będę przytaczać kto i co napisał, szkoda czasu. Podsumowując: zmarnowany potencjał, niepotrzebne wątki, rozmyty pazur i stępione ostrze, nie dosięga pierwowzoru literackiego, itp, itd. No dobra, w jednym się wszyscy zgadzali. Jeffrey Wright – doskonały. 

Czy myśmy wszyscy widzieli ten sam film, ja się pytam? Film, który dostał 5 nominacji do Oscara, i otrzymał za najlepszy scenariusz adaptowany. Wiem, zaraz mi ktoś wyleci z tekstem, że akurat Oscary to jest denny argument, bo wiadomo. Tylko co z tego? Nic. Pojadę zatem na grubo – jako osoba, która kocha kino, i wchłania je od 30 lat z pasji do kina – a nie kasy. W naszym kraju era niezależnych krytyków filmowych skończyła się jakieś 10 lat temu (w 2016 w PL zadebiutował Netflix – połączcie sobie kropki sami 😜). Na najważniejszych portalach filmowych pogłębione teksty dotyczą wyłącznie produkcji dystrybuowanych przez firmy, które tym portalom dają zarobić na reklamach. A „osoby recenzenckie z nazwiskami” są do wynajęcia. Za pieniądze. I tyle. Napiszą lub powiedzą , że świetne albo lepsze niż się  wszystkim wydaje za hajsy bez żadnego obciachu, jeżeli jest faktura lub inne ekwiwalentne frukta. Dystrybutor niszowy lub nie ma na apanaże – będą dwa zdanka, że słabiutko, no szkoda wielka. Gdyby nie były to opinie ludzi, którzy dla sypiących groszem chwalą w niebogłosy filmy, których gniotowatość widać gołym okiem – nie byłabym taka wredna. Ale taka prawda! Fu**  

*   *   *

Nie znam powieści „Erasure” wydanej w USA w roku 2001, autorstwa Percivala Everetta (amerykańskiego pisarza i profesora literatury angielskiej, w dodatku zdobywcy Pulitzera), na której podstawie powstał film American Fiction. I założę się o wiele, że znamienita większość recenzentów co to wytykała temu filmowi – wszystko co możliwe – także. Tylko, że ja o tym piszę wprost. Ważne jest to, że autor scenariusza do tego obrazu, niejaki Cord Jefferson zgarnął Oscara za najlepszy scenariusz adaptowany. A jeszcze ważniejsze jest to, że ten sam pan filmem American Fiction zadebiutował jako reżyser (sic!). I jak sobie połączyłam te kropki, że oni wszyscy jęczeli wielkim głosem o tym, że mógłby to być film super – ale nie jest – to mnie szlag jasny trafił. I tu przechodzę płynnie do konkluzji, a zarazem recenzji filmu American Fiction. W czasach, w jakich żyjemy – sztuka, a raczej jej „wielkość” –  to fikcja, iluzja, którą zarządzają ludzie od jej sprzedaży. Masz dobrego i sprytnego menadżera – jedziesz na fali uwielbienia publiki i zarabiasz hajsy. Nie masz – nie jedziesz. Jak chcesz mieć hajsy to musisz to zrozumieć. I tego chcieć. A jak nie chcesz – to już jest inna sprawa. Czasami jednak – bo życie pisze najlepsze scenariusze – jest tak, że nie chcesz, ale jednak jakoś się dzieje, że musisz wybierać. I wtedy co? Fu**

*    *   *

Thelonious Ellison, dla znajomych Monk (wspaniały Jeffrey Wright!) to czarnoskóry pisarz koło 50-tki. Należy do amerykańskiej klasy średniej, pochodzi z rodziny lekarskiej. Wszyscy jego najbliżsi krewni są wykształceni i mieli lub mają szanowane zawody. Wychował się w domu, gdzie była gosposia Lorraine (Myra Lucretia Taylor), także czarnoskóra i traktowana jak członek rodziny. Kiedy go poznajemy jest wykładowcą uniwersyteckim, mieszka w LA, z dala od rodziny, z którą relacje można nazwać nie tyle skomplikowanymi, co zdystansowanymi. Monk jest singlem, całe życie spędził na pracy pisarskiej i siedzeniu z nosem w książkach. Te przez niego tworzone jednak nie przyniosły mu ani wielkiego rozgłosu, ani sławy, ani tym bardziej wielkich pieniędzy. Śmiało można go określić jako jednego z wielu afroamerykańskich pisarzy, który cieszy się jako takim uznaniem jedynie wsród krytyków literackich.  Co więcej Monk jest twórcą, który głęboko pogardza podziałem literatury ze względu na kolor skóry jej autorów. A literaturę, w której życie Afroamerykanów przedstawiane jest jako pasmo nędzy, upokorzeń, wyzysku i wszelkiego rodzaju traum – uważa za auto-sabotaż, którego piszący w tym duchu dokonują na własnej społeczności w Ameryce. Ma nawet na takie książki wredne określenie: „black trauma porno”. Według Ellisona czarnoskórzy pisarze, którzy zbijają kasę na stereotypowych historiach o życiu w getcie, przemocy, narkotykach i funkcjonowaniu na nizinach drabiny społecznej w USA – to hucpiarze, którzy dodatkowo podtrzymują fałszywy i stereotypowy obraz społeczności Czarnych w oczach świata…

Nic dziwnego, że relacje z innymi ludźmi nie wyglądają u Monka najlepiej. Frustracja niespełnionego pisarza gdzieś musi znaleźć swoje ujście. A u niego objawia się niekontrolowanymi wybuchami złości. Po jednym z takich wybuchów wobec Białej studentki nie zgadzającej się z jego stwierdzeniem wygłoszonym podczas prowadzenia zajęć na uczelni  – bohater zostaje zmuszony przez jej władze do wzięcia „urlopu  wypoczynkowego”. Nie wiedząc co ze sobą począć w tym czasie – postanawia odwiedzić dawno nie widziane strony rodzinne. Wyrusza do Bostonu gdzie mieszka jego matka i siostra by skupić się na pisaniu kolejnej powieści. Gdy tam dociera, zastaje rodzicielkę (Leslie Uggams) w nienajlepszej  kondycji zdrowotnej,  a siostrę Lisę (Tracee Ellis Ross) już po rozwodzie. Wkrótce dołącza do nich także ich brat (Sterling K. Brown), którego życie rodzinne i osobiste także wywróciło się do góry nogami. To rodzina czarnoskórych intelektualistów, którzy potrafią pięknie opowiadać o swoich bolączkach, ale nie potrafią sobie z nim poradzić. Figura zmarłego dawno temu ojca  i głowy rodziny Ellisonów –  unosi się nad tą historią niejako w tle. Ojciec pisarza był człowiekiem o mocnym charakterze – odcisnął swoje piętno na wszystkich członkach rodziny. Wkrótce po tym jak bohater zaczyna powoli budować na nowo relacje z najbliższymi  – dochodzi do tragedii, która zmusza Monka do mimowolnego zakorzenienia się w miejscu, które dawno temu opuścił i wsparcia rodziny w sposób, na jaki nigdy wcześniej się nie zdobył. W tym czasie poznaje Coraline (Erika Alexander), atrakcyjną prawniczkę z sąsiedztwa, która okazuje się być jedną z nielicznych fanek jego twórczości. Mimo to Monk nie czuje się w miejscu skąd pochodzi dobrze i wraz z biegiem akcji widać coraz wyraźniej, że podtrzymywanie relacji i budowanie więzi emocjonalnych – nie są jego mocną stroną. Pogarszający się stan zdrowia jego matki skutkuje tym, że bohater zaczyna widzieć kontekst swojej dotychczasowej pracy inaczej niż do tej pory. Potrzebuje pieniędzy, a nie zanosi się na to aby pisana przez niego kolejna ambitna powieść miała być sukcesem literackim. Na domiar złego, na rynku pojawia się bestseller autorstwa młodej czarnoskórej pisarki Sintary Golden (Issa Rae), którego olbrzymie powodzenie wywołuje u Monka irytacje, wzbudza uczucie zawiści i potęguje jego twórcze frustracje. Krytycy pieją z zachwytu nad czymś, co jego zdaniem jest miałkie, wtórne, a przede wszystkim – zbudowane na tym samym schemacie – opowieści o trudach życia Afroamerykańskiej biedoty, która to literatura ma rzekomo być teraz ważna szczególnie, bo portretuje prawdziwe i autentyczne historie czarnoskórych Amerykanów, i dobrze oddaje ducha czasów, które potrzebują reprezentacji wszystkich społeczności kraju i ich problemów….Nie znajdując lepszego pomysłu, z bezsilnej wściekłości na ten stan rzeczy Monk pisze powieść, fikcyjną historię czarnoskórego mężczyzny, z gangsterskim rodowodem, która jest świadomie obraźliwa wobec jego rasy i źle napisana. I dla żartu namawia swojego agenta (John Ortiz), by wysłał książkę – zatytułowaną „My Pafology” – do wydawców i sprawdził, czy ktoś się na to złapie. Ku jego zaskoczeniu, jedno z wydawnictw przyjmuje powieść z entuzjazmem, oferując bardzo wysoką zaliczkę, a wkrótce także i propozycję jej ekranizacji. Skuszony kwotą, która uwolniłaby go od wszystkich bieżących problemów i połechtany w swej próżności  – bo pierwszy raz w zawodowym życiu ma do czynienia z tym, że jego praca zbiera same pochwały i wzbudza gigantyczne zainteresowanie –  pod pseudonimem Stagg R. Leigh, Monk decyduje się wydać książkę, a co więcej jako jej autor podawać się za przestępcę, który opisuje swoje „prawdziwe życie”…

*   *   *

American Fiction ma w moim odczuciu same zalety. To obraz – jak na dzieło kogoś, kto pierwszy raz stanął za kamerą jako reżyser – nad wyraz sprawnie zrealizowany. A napisany – wprost bajecznie! Dialogi w tym filmie to perełki. I to z tych, które kocham najbardziej. Ironia, sarkazm i czarny humor występują w nich tabunami! 🥰  I uważam, że nie można nie brać tego pod uwagę, jeżeli chce się być obiektywnym przy ocenie tego obrazu!

Dla mnie American Fiction ma także i tę niezbywalną zaletę, że to kino, które – zwyczajnie i bez dorabiania niepotrzebnej filozofii – lubię oglądać najbardziej. Inteligentne, ale nie ciężkie. Błyskotliwie cierpkie, ale także z nutą ciepła. Sarkastyczne, ale nie jadowite. Ta czarna komedia, podszyta wysokich lotów ironią ma w sobie coś z prac Curtisa Hansona czy Alexandra Payne’a, może nawet miejscami i samego Charliego Kaufmana. Intelektualny dowcip to rzadka rzadkość w tych czasach, więc tym bardziej obraz ten zjednał moje kinofilskie serduszko. American Fiction ma też swój własny rytm, który mnie osobiście bardzo odpowiadał. Nazwę go w skrócie „jazzowym”. Przyspieszenia i zwroty akcji dzieją się w nim w rytmie synkopowym. Trzeba po prostu podążać za ich flow… Theleonius Elllison zwany Monkiem to przecież jawne nawiązanie do słynnego pianisty i kompozytora, którego praca miała niebagatelny wpływ na kształtowanie się stylu zwanego bebop. I choć w ścieżce dźwiękowej nie znajdziemy utworów Theloniousa Monka, to muzyka Laury Karpman i nagrania m.in. Cannonballa Adderleya tworzą atmosferę, którą Jefferson świetnie wykorzystuje w swoim obrazie. 

Zarzuty pod adresem tego tytułu, że nie wybrzmiewa tak ostro jak powinien, a dodatkowo jest spóźniony o ładnych kilka lat wobec czasów dzisiejszych, gdyż temat tzw. woke culture nie jest już „niczym nowym” (termin, który zyskał na popularności w ostatnich latach w USA odnosi się do społeczno-politycznego ruchu, który skupia się na podnoszeniu świadomości na temat nierówności i dyskryminacji w społeczeństwie) – są moim moim zdaniem – chybione. I zwyczajnie małostkowe, zwłaszcza w ustach ludzi, którzy powinni być świadomi – jak funkcjonuje biznes filmowy w USA i ile czasu zajmuje zdobycie praw do ekranizacji książki, zainteresowanie producentów pomysłem na scenariusz, zdobycie funduszy na realizację filmu oraz cała reszta… Fu** 

Biorąc pod uwagę wszystkie te elementy brzegowe – kluczowe i istotne dla oceny American Fiction – stoję twardo na stanowisku, że Cord Jefferson stworzył film – pierwszorzędny! Świetny koncepcyjnie, z brawurowym zakończeniem i w dodatku będący cholernie zabawnym. A także wciąż aktualnym w diagnozie. Dostaje po łapach nie tylko branża wydawnicza, ale także filmowa i to w dwójnasób – za sprowadzanie doświadczenia czarnych Amerykanów do łatwo przyswajalnych stereotypów. Poprawność polityczna jest w tym obrazie wyśmiana w sposób szczególnie jadowity i inteligentny ❤️ Protekcjonalizm białych wobec czarnych jest faktem, którego nie da się „zagłaskać” ani usłużnym podlizywaniem, ani „odwracaniem kota do góry nogami”. Na oczekiwania masowego, białego odbiorcy wobec tego czego ma im dostarczać „rozrywka” w wykonaniu „czarnych braci” – pracowały obie te branże od dekad….  

W mojej opinii American Fiction to imponujący debiut Jeffersona, który z powodzeniem przeniósł się z telewizji (dla której tworzył do tej pory scenariusze) do kina, prezentując własny, wyrazisty ton komediowy, a przede wszystkim umiejętność wspaniałego kreślenia postaci bohaterów, portretowanych z empatią i nad wyraz wiarygodnie. Nie przeszkadza mi wcale, że satyra w tym obrazie nie jest ostra jak sztylet – dzięki temu American Fiction zyskuje wdzięk, nie tracąc nic na humorze, co zresztą, jak sądzę, było zamiarem reżysera. Chciał znaleźć złoty środek dla filmu, który będzie poruszał temat ważny i trudny, nie robiąc go jednak hermetycznym i adresując do szerszej widowni. Monk dokładnie taki jest – choć nie wolny od wad, mizantrop i człowiek, który ma duże problemy z okiełznaniem swojego Ego –  pozostaje dziwnie ujmujący i na swój sposób – uroczy.

To duża umiejętność, a u debiutującego reżysera w szczególności – aby zrobić film, który nie traci równowagi między komedią a powagą. Mnie to imponuje. Jest zatem American Fiction obrazem tak samo zabawnym, jak smutnym w swej diagnozie stanu rzeczy. Sarkastycznym jak i pełnym intelektulanego namysłu nad kwestiami uprzedzeń rasowych, roli mediów w ich kreowaniu, ego artystów i polityką tożsamości. We współczesnym kinie – rzecz rzadka i cenna. I tak właśnie oceniam American Fiction. 

You may also like

JUŻ SIĘ NIE BOJĘ
WSZYSTKIE ODCIENIE ŚWIATŁA
UKRYTY MOTYW
APETYT NA WIĘCEJ. LA COCINA

Leave a Reply