ANIOŁ
ANIOŁ (El Angel), Reż. Luis Ortega, Scen. Luis Ortega, Rodolfo Palacios, Sergio Olguín, Wyk. Lorenzo Ferro, Chino Darín, Daniel Fanego, Mercedes Morán, Cecilia Roth, Luis Gnecco, Argentyna / Hiszpania, 2018
ANIOŁ to przede wszystkim nietuzinkowa gra gatunkami kina, zrobiona w estetyce kojarzonej najmocniej z Pedro Almodovarem. W nasyconych – kontrastującymi ze sobą barwami – zmysłowych kadrach; w dopieszczonej scenografii; w oku kamery skupionej często na mikro detalu – czai się coś więcej… W najgłębszej swej warstwie, w traktowaniu tego, o czym obraz ten opowiada – Anioł jest historią o iluzji, której wszyscy zbyt łatwo ulegamy. Jawnie szydzi z wciąż żywej i wszechobecnej w popkulturze wiary w to, że piękno równa się dobro…
Anioł jest bez wątpienia największym osiągnięciem w karierze reżyserskiej Luisa Ortegi. Najnowszy film Argentyńczyka z pochodzenia (rocznik 1980) wyprodukował sam Pedro Almodóvar oraz twórcy doskonałych “Dzikich historii”. To jego siódma fabuła. Która nie tylko kandydowała do Oscara, ale także miała swoja premierę w prestiżowej sekcji “Un certain Regard” na zeszłorocznym MFF w Cannes.
Akcja Anioła dzieje się w latach 70tych zeszłego wieku w Buenos Aires. (Ach te boskie Buenos!). Za inspirację do filmu posłużyła Ortedze prawdziwa historia Carla Robledo Pucha zwanego „Czarnym Aniołem”. Złodzieja, który na przełomie 1971-1972 roku zabił łącznie 11 osób. Reżyser wykorzystał ją do tego, by opowiedzieć o tym, o czym na co dzień nie lubimy myśleć. I co wypieramy ze świadomości. Do ponaigrywania się, a wręcz zabawienia konwencja, utartymi stereotypami, banałami, w które wszyscy lubimy wierzyć, a które z życiem i jego realiami nie mają wiele wspólnego.
Popkultura wynudziła nas już do imentu swoimi wytworami, w których seryjni mordercy i różni inni zwyrodnialcy to nieszczęsne ofiary przemocy domowej, czy też traum wszelakich, zaznanych już we wczesnym dzieciństwie. Lub też po prostu – ludzie na wyraźny i widoczny tzw. gołym okiem – “inni”. Czy to psychicznie czy też fizycznie. Na jakiś sposób, od dawna naznaczeni poprzez swoją odmienność i tym samym odróżniający się od reszty tzw. normalnego, zdrowego społeczeństwa… Wszyscy tak bardzo nasiąkliśmy tymi obrazkami – makatkami, że zapominamy o tym, że po pierwsze to nieprawda. A po drugie (lub po pierwsze), że XX-wieczny system prawny, a zwłaszcza jego wymiar karny opierał się na tzw. teorii lombrozjańskiej. Której twórcą był niejaki Cesare Lombroso (1835–1909), włoski antropolog, kryminolog i psychiatra w jednym (z tytułem profesora – pracujący jako wykładowca na uniwersytecie w Turynie). Oraz propagator tzw. antropometrii. Do jego największych dzieł należy praca “L’uomo delinquente” (“Człowiek zbrodniarz”). W skrócie: Lombroso był prekursorem oraz położył podwaliny pod tzw. pozytywistyczną szkołę kryminologii, w której cechy psychiczne były powiązane z cechami fizycznymi. Jego teorie, a zwłaszcza fakt, że jako asystent w zakładzie medycyny sądowej oraz wieloletni lekarz więzienny – mierzył, warzył i szacował cechy fizyczne obiektów swoich prac badawczych i spisywał obserwacje – doprowadziły go (tak pojmowano jeszcze sto lat temu naukę) do opracowania szeregu wniosków, które wpłynęły na kształcenie pracowników wymiaru sprawiedliwości i cały system penitencjarny na prawie stulecie (sic!) A wnioski te (szczęśliwie obalone przez współczesną naukę) kazały na podejrzanych o przestępstwa patrzeć także przez pryzmat ich fizyczności. W jego teorii / typologii przestępców (nota bene to on jako pierwszy użył określenia “urodzony przestępca”, które wiele dekad potem z lubością zaadaptowali i wykorzystywali nagminnie w kinematografii Amerykanie) tzw. przestępcy antropologiczni charakteryzowali się pewnymi cechami fizjonomii, w których ciemny odcień skóry, nadmierne owłosienie, wyjątkowo szerokie i płaskie czoła, nieprawidłowości w budowie czaszki, wielkie uszy, wyłupiaste oczy, etc. stanowiły najczęściej powtarzające się statystycznie cechy, które wpajano jako charakteryzujące zbrodniarzy, a zwłaszcza seryjnych morderców – adeptom kryminologii, policjantom, śledczym, etc. – jak świat długi i szeroki …
Prawdziwy Carlo Robledo Puch był całkowitym przeciwieństwem tych teorii. Pochodził z dobrego domu, spokojnych, łagodnych i praworządnych przedstawicieli klasy średniej. Był przystojny i uważany za niezwykle sympatycznego. Jest do tej pory (po 45 latach) najdłużej przebywającym w zakładzie karnym więźniem w historii Argentyny…
Luis Ortega postanowił tę fascynującą mieszankę wiedzy i faktów połączyć w opowieść o swojej wersji historii “Anioła, który niósł śmierć”…
A także, zmierzyć się na swój sposób z fascynacją kina seryjnymi mordercami. A przede wszystkim z pytaniem o to – jak to się dzieje i dlaczego w młodych ludziach może obudzić się żądza zabijania?
* * *
Lorenzo Ferro (świetnie kreujący rolę głównego bohatera) z racji swej fizjonomii doskonale by się sprawdził w bardzo drogiej, amerykańskiej i mainstreamowej fabule o bohaterze, który dzięki swym licznym przymiotom charakteru heroicznie wydobywa się z wielkich kłopotów, pokonuje wielkie przeciwności losu, a widzowie szlochają ze wzruszenia nad tym, jak to wspaniale, że mu się udało. A na pewno – takiej, w której miałoby się go pokochać całym sercem. W trymiga.
Tymczasem Luis Ortega czyni go bohaterem filmu o seryjnym zabójcy (hehe). W tym miejscu nie odmówię sobie przyjemności osobistej dygresji, że punkty za film Anioł reżyser zebrał u mnie już choćby za to, że nie uczynił tego, czego szczerze nie znoszę – czyli “obsadzanie aktorów po warunkach”…
Bo to, że Carlos jest ŚLICZNY – to jest mało powiedziane. Ma twarz cherubina. Duże, piękne oczy. Burzę ciemnoblond loków. Usta mięsiste, zmysłowe. Uśmiech rozkoszny. Ciało szczupłe i po dziecięcemu niewinnie jasne i bezwłose. I obezwładniający czar osobisty. W zasadzie w każdym kogo spotyka – budzi jedynie zachwyt. I pożądanie…
Kiedy go poznajemy – jest drobnym 17-letnim złodziejaszkiem. Bardziej bawi się w bycie złodziejem, niż nim jest. Bo nie okrada wilii i apartamentów bogatych mieszkańców Buenos Aires z potrzeby zysku, czy dlatego, że jest biedny. Robi to, bo to lubi. Jest w tym dobry, stanowi to dla niego swego rodzaju rozrywkę. Która daje mu adrenalinowego kopa. I bliżej niesprecyzowane, ale niezwykle ekscytujące poczucie mocy i sprawstwa. Carlos jest jedynakiem. Mieszka z rodzicami w sympatycznym domku. Ojciec chłopaka jest łagodnym, uczciwie pracującym, poczciwym facetem. Który stara się wpoić synowi wartości, takie jak konieczność nauki w celu zdobycia porządnego fachu oraz etos ciężkiej pracy.
Matka zaś gospodynią domową, która (co dość znamienne) w swego ukochanego synka wpatrzona jest jak w obraz. Chłopak w zasadzie robi co chce, a jak jest za coś przez rodzicieli strofowany, to z uśmiechem na ustach przeprasza – obiecując poprawę. I wszystko wraca na stare tory.
Luis Ortega szkicuje zatem kontekst, umiejscawia w nim bohatera – by dość szybko przenieść punkt ciężkości swego obrazu w strony znacznie mroczniejsze.
W szkole, do której bohater uczęszcza z wyraźną niechęcią i jeszcze bardziej nią znudzony zafascynuje go fizycznie stanowiący jego przeciwieństwo – zadziorny i znacznie bardziej od niego hardy brunet o urodzie żigolaka – niejaki Ramon (bardzo dobry Chino Darín). Szybko staną się najlepszymi kumplami. A kiedy Carlos połączy swoje zdolności i uwodzicielską charyzmę z naukami, jakie zacznie pobierać u ojca Ramona – zawodowego złodzieja i kryminalisty (w tej roli Daniel Fanego) – szybko stanie się oczywiste, że swiat przestępczy okaże się nie tylko go fascynować, ale też dawać mu poczucie władzy. A także szybko nauczy, że jego uroda fizyczna pozwala mu doskonale wręcz świetnie ludźmi manipulować…
Od momentu w którym chłopak zacznie umieć się obchodzić z bronią – dostrzegać będziemy coraz częściej w jego niewinnych rysach coraz więcej bezwzględności, a w jego przepastnych oczach – coraz więcej zimnego okrucieństwa…
I tak, niemalże “niepostrzeżenie” Ortega – nie zmieniając stylistyki, w której piękno miesza sie płynnie z brzydotą, groteska ze scenami gwałtownymi. A zabawie towarzyszy narastająca przemoc, pulsująca niemalże w rytm doskonałej ścieżki dźwiękowej – pokaże jak z Carlosa “Anioła” robi się Carlos “Anioł śmierci”.
* * *
To, co osobiście, uznaje za największy atut obrazu Anioł (poza jego warstwą stylistyczną – która jest świetna) to perspektywa, którą Luis Ortega obrał w opowieści o swoim bohaterze. A jest nią pytanie, na które de facto w filmie tym jednoznacznej odpowiedzi nie otrzymamy. Czy Carlos jest psychopatą? Czy też nie?
A skrajny narcyzm – dodam na marginesie – jest przez psychologię za symptom tejże – uważany…
Anioł z premedytacją wykorzystuje zapożyczenia i cytaty (choć nie jednoznacznie, ale na własny sposób je transponując) z najbardziej ikonicznych amerykańskich filmów o bandytach i seryjnych zabójcach, z “Bonnie i Clyde” oraz “American Psycho” na czele. By cały czas trzymać nas w niepewności co do stanowiska w tej sprawie.
I jeśli o mnie idzie, nie mam z takim podejściem najmniejszego problemu. Bo to, co wydaje mi się najbardziej frapujące w filmie Anioł to fakt, że czyni z urody Carlosa fetysz. Rodzaj „kostiumu” który go (do czasu) chroni. Jest swego rodzaju wręcz kampowo rozegraną wersją “super-mocy”.
A to odbieram jako swego rodzaju – bardzo zmyślne szyderstwo. I to nie z bohatera. Ale z nas samych, widzów, żyjących w kulturze, która fizyczną atrakcyjność uczyniła czymś, co pozbawia klarowności spojrzenia, otumania, hipnotyzuje. Gloryfikuje.
Bohater filmu Anioł – jest dla mnie w tym znaczeniu kimś, przy którym pytanie o to, czy jako seryjny morderca jest naznaczony rysem psychopatii czy nie – staje się zupełnie nieistotne. Istotnym jest raczej to, że świat nauczył Carlosa, że skoro ludzie nie mogą przestać na niego patrzeć z zachwytem, z samego tylko powodu, że jest piękny – posiada nad nimi władzę. A zatem finalnie – może wszystko…
*** Wszystkie zdjęcia wykorzystane w tekście pochodzą z materiałów prasowych dystrybutora filmu ANIOŁ na rynku polskim: Best FIlm.