15
sie
2020
27

ARAB BLUES

ARAB BLUES (Un Divan à Tunis) Reż. Manele Labidi, Scen. Manele Labidi we współpracy z Maud Ameline; Wyk. Golshifteh Farahani, Majd Mastoura, Aïsha Ben Miled, Francja / Tunezja, 2019

Choć nie wolna od narracyjnych słabości komedia obyczajowa ARAB BLUES w ogólnym rozrachunku okazuje się być obrazem urokliwym i frapującym. A przy tym życiowo mądrym, ciepłym, zabawnym i wzruszającym. Raz, bo opowiada o uzdrawiającej sile psychoterapii. A dwa, bo główną bohaterkę – psychoanalityczkę freudowską – kreuje w niej Golshifteh Farahani. Arab blues stoi na jej kreacji, która doskonale pasuje do fabuły, posiłkującej się dorobkiem słynnego doktora z Wiednia. Który swoją potęgę zbudował na latach doświadczeń w analizowaniu problemów psychicznych kobiet chowanych w opresyjnej kulturze patriarchalnej…

W przypadku recenzji filmu ARAB BLUES – nie obejdzie się bez osobistych dygresji…Miał od początku (a kto blogerce zabroni? 😉 u mnie duży plus. Dlaczego – zapytacie – i słusznie! Ano dlatego, że jestem dziką wielbicielką Zygmunta Freuda. Uważam że był geniuszem. Jego myśl filozoficzna jest przedmiotem mojej już ponad dziesięcioletniej intelektualnej atencji i fascynacji… Odkrył, zanalizował i zdefiniował dla świata pojęcia takie jak: “Ego”; “nieświadomość”; “wyparcie”, “mechanizm obronny” – dziś już w powszechnym użyciu (acz nie zawsze właściwie rozumiane) – bez dwóch zdań stanowiące mentalne kamienie milowe XX wieku!

Nie wdając się w dywagacje – na które – bądź co bądź – w recenzji filmowej miejsca nie ma – moją własną terapię psychoanalityczną, przez zbyt wielu wciąż uznawaną za “bezproduktywne i bezsensowne leżenia na kozetce i mówienie do kogoś kto nie wiadomo nawet czy słucha bo rad jak żyć nie daje” (hehe) uważam za jedno z najważniejszych, najbardziej mentalnie wartościowych, najbardziej odkrywczych i budujących doświadczeń w moim życiu… A i wnoszące niebagatelny wkład w to czym jest ten blog. Który powstał poniekąd dzięki wglądom jakie uzyskałam podczas własnej terapii. Gdybym nie zrozumiała kim jestem, co mnie niesie w życiu i jakie są moje prawdziwe pragnienia – pewnie by w ogóle nie powstał. Pisałam o tym w najbardziej osobistym z opublikowanych przeze mnie tekstów (do poczytania tu).

Po porcji “wycieczek osobistych” – pora na recenzje filmu Arab Blues 🙂

*     *     *

Nie wiem czy tylko ja odnoszę takie wrażenie, ale wydaje mi się, że zjawisko zwane “Arabską wiosną” jakoś Polakom – au masse – umknęło… Mam na myśli głównie to, że medialnie te niezwykle ważne wydarzenia społeczne w krajach, którymi kulturowo nie jesteśmy przyzwyczajeni być zainteresowani (a szkoda!) – nie były mocno u nas nagłaśniane. Będę wredna i napiszę to wprost: społeczeństwo polskie jako zakorzenione w kulturze rzymsko-katolickiej dawno temu wyparło ze świadomości to, że podzielamy ze światem Islamu, czyli pogardzanymi przez nas Arabami / Innowiercami bardzo podobny konstrukt mentalny. Polaków i Tunezyjczyków w stereotypowym ujęciu różni wszystko. Ale mamy jeden bardzo silny wspólny mianownik. A jest nim kultura patriarchalna. W której – z zasady – kobieta pełni bardzo określone, bardzo wąskie role. Uj, jaka to niewygodna prawda!…

Dlatego też, choć Arab Blues to z pewnością nie jest film, który przejdzie do annałów historii kinematografii – trochę zazdroszczę mu tego, że tunezyjska kinematografia dała na niego pieniądze. Bo jednak zawsze jest tak, a szczególnie w krajach, w których kino jako sztuka raczej jest słabe, że każdy głos, który się w nim przebija do świadomości społecznej liczy się w dwójnasób. Bo jednak tematy podejmowane przez twórców kultury, a więc także tych, którzy “robią kino” ubogacają nas w wiedzę i kontekst społeczny istotne dla tego by móc poszerzać horyzonty myślowe i otwierać się na spojrzenie inne od własnego…

A tak się składa, że do pierwszych aktów buntu wobec reżimowej i opresyjnej władzy, a także w sprzeciwie wobec dramatycznie pogarszających się warunków życia mieszkańców (potem rozszerzającym się na inne państwa na bliskim wschodzie i w Afryce (między innymi Egipt, Maroko, Jordania, Liban, Irak, Syria, Oman i Sudan) doszło właśnie w Tunezji. Nota bene kraju, który znajdował się pod protektoratem Francji (taka ładna nazwa dla określenia “kolonizacja”) przez ponad 70 lat. Czyli od końca XIX wieku do polowy lat 60-tych XX wieku.

Wspominam o tym bo fabuła filmu Arab Blues miejscami do zaszłości politycznych nawiązuje. Ale przede wszystkim opowiada o zderzeniu kultur. O ścieraniu się świata konserwatywno-patriarchalnego a liberalno – feministycznego. O walce pomiędzy świadomym, jednostkowym, autonomicznym, podmiotowym. A nieuświadamianym, kolektywnym, przedmiotowym i kontrolująco – zakazującym. A przede wszystkim wspominam o tym dlatego, że film ten zrobiła kobieta: Manele Labidi (rocznik 1982), która ma korzenie zarówno tunezyjskie, jak i francuskie. I jest to jej debiut fabularny. Dla filmu tego znaczenie ma jak sądzę również i to, że Labidi jest gruntownie wykształcona pozafilmowo, że tak to ujmę (skończyła politologię). Jak i fakt, że jest zdeklarowaną feministką.

Ma też wielkie znaczenie dla Arab Blues fakt, że główną bohaterkę kreuje w nim cudowna, magnetyczna Golshifteh Farahani (znana z “Paterson” Jima Jarmuscha oraz “Co wiesz o Elly” Asghara Farhadiego).

Farahani (rocznik 1983) z pochodzenia jest Iranką, od lat mieszkająca we Francji. Której jej kraj pochodzenia zabronił oficjalnie wstępu na swój teren z racji tego, że w materiale promującym jej aktorski udział w jednym z filmów, w których wystąpiła – pokazała odsłonięte piersi (sic!). Jest też dwukrotną rozwódką. (Ale mi się “pudel-plotkara włączyła 😉 Jej drugim mężem był doskonały francuski aktor Louis Garrel. Moglibyście mnie zapytać: ale po co właściwie nam te wszystkie kwestie dookoła? No to odpowiadam. Po to, żeby rzucić światło. Tak szerzej. Na kontekst, który w przypadku Arab Blues jest nie tyle ważny dla warsztatu filmowego, ale jednak jest do niego narracyjnie mocno przyklejony. Bo widzieć szerzej – to widzieć także i to, że kobiety z bliskowschodnich i arabskich kręgów kulturowych nie są chowane do tego by robić karierę zawodową. By mieć swoje – niezależne od innych, nieskrępowane i nie kontrolowane przez rodzinę i społeczeństwo życie. A zwłaszcza przez męska część społeczeństwa. By na siebie zarabiać i o sobie samostanowić. Dlatego kiedy tak się jednak dzieje – ja jako zagorzała feministka – chylę czoła przed ich konsekwencją i determinacją w staraniach by się z macek opresyjnej kultury wyswobodzić…

A o tym poniekąd jest ten film. O tym właśnie jakie jest to trudne. I jak wiele wysiłku wymaga. Ja osobiście wolałabym aby Arab Blues miał bardziej poważny ton. Ale nie można mieć wszystkiego. Manele Labidi – jest debiutantką w fabule. Każdy kto myśli o kinie szerzej, w tym jako o biznesie jakim jest w dzisiejszych czasach musi być świadomy tego, że z pewnością podejmując próby opowiedzenia o swoim kraju pochodzenia, o problemach na styku kultur będących ze sobą od dekad w mocno skomplikowanym politycznym klinczu zrobiła tyle ile mogła, i z tym co mogła… I chwała jej za to!

*    *    *

Selma (świetna i magnetyczna Golshifteh Farahani) to Tunezyjka. Na oko mocno po 30-tce. Która jednakże od dziecka chowała się we Francji. Jej rodziców jak możemy się domyślać z kilku dialogów do emigracji zmusiły względy polityczne. Poznajemy ją w dniu kiedy właśnie wróciła do ojczyzny. A konkretnie do domu rodzinnego, który teraz zajmuje jej wuj z żoną i dziećmi. Selma ma w nim zająć małe pomieszczenie na dachu, gdzie co więcej planuje (ku kompletnemu osłupieniu krewnych) prowadzić praktykę psychoterapeutyczną. Rzecz jasna kim był Zygmunt Freud nikt z jej bliskich nie wie. A ona przedstawiająca się jako psychoanalityczka z praktyką, zdobytą w Paryżu jawi się im wszystkim jako ktoś kto jest “kuku”. Psychoterapia? A co to jest? Yyyy? Jakieś rozmowy? Opowiadanie o sobie? Ale obcemu? Ale po co? Wygadać się w Tunezji, w ogóle w całej kulturze arabskiej to może co najwyżej kobieta kobiecie. Tak wiecie, na “pogaduszkach”. Wszyscy wiedzą, że jest taki społecznie akceptowany wentylek, aby dać upust swoim żalom i smutkom. Ale żeby to robić za pieniądze? W dodatku że kobieta może przyjmować “w gabinecie” obcych mężczyzn? I oni tam się jej mają “zwierzać”? No co to to nie! To obrazoburcze. Niedopuszczalne. I w ogóle kto to widział? A tak w ogóle – mężczyźni w Tunezji – nie mają żadnych rozterek, ani potrzeb opowiadania o nich. Ani żadnych kwestii, które miałyby stanowić jakiś problem do omówienia na tym czymś zwanym “terapią”. To jest jakiś idiotyzm. No jak inaczej? Stąd tytuł oryginalny filmu to “Un Divan à Tunis” (w dosłownym tłumaczeniu: kanapa w Tunisie, czyli kozetka, bo tak się u nas przyjęło mówić na mebel, na którym dr. Freud kazał się kłaść pacjentkom).

Selma jednym słowem startuje w kraju z którego pochodzi, a do którego wróciła z poczuciem, że ma tu coś ważnego do zrobienia – z pozycji “dziwadła”. Postrzegana jako słaba istotka płci żeńskiej, “zepsuta” przez pobyt w Paryżu, która według jej bliskich nie jest w stanie pojąć rzeczywistości i świata do którego wróciła. Co to jej się zachciewa Bóg wie czego… Co to za poroniony pomysł? Nigdy się nie uda. No i jeszcze jak ona wygląda? W co ona się ubiera? Wstyd dla rodziny. Spodnie od rana do nocy. I te męskie koszule i marynarki. Makijażu nie nosi. W dodatku jakaś potargana. Przypadek godny współczucia…

Ale Selma jest zawzięta. I wie czego chce. Głęboko wierzy w swoją misję. W to że może zrobić coś społecznie pożytecznego. Dać ludziom możliwość spotkania się z samymi sobą, w tym jacy są naprawdę – z nią w roli pośrednika. Poza kulturowym, społecznym, schematycznym, fasadowym, religijnym czy rodzinnym kontekstem. Dać im możliwość wglądu w siebie. By siebie bardziej zrozumieli. By za sprawą psychoterapii mogli żyć bardziej satysfakcjonującym, świadomym życiem. Zaczyna powolutku. Acz konsekwentnie. I udaje się jej zdobyć pierwszych pacjentów…

*   *   *

Arab Blues ma dobre tempo i dobre dialogi. Świetnie żongluje tonacją. Poważne i ważne, dające nam widzom pole do refleksji – miesza ze scenami prawie że burleskowymi. W praktyce wychodzi to czasami lepiej, czasami gorzej. Rozumiem to, że reżyserka chciała uniknąć tonów, które uczyniłyby jej film ciężkim. To cyniczna uwaga ale kinematograficznie uzasadniona. Kino to twardy biznes, debiutanci (nie wspominając o debiutantkach! – ykhm) nie mają łatwo. Nikt nie jest skłonny łożyć kasy na ich pierwsze prace, kiedy nie mają potencjału przyciągania widzów do kin. C’est la vie…

Labidi (dla mnie ewidentnie) w takim klinczu się znaleźć musiała. Wszystko co dotyczy jej głównej bohaterki – Selmy – jest napisane o niebo lepiej i wypada o niebo lepiej niż cała reszta postaci. Selma jest kimś z krwi i kości. Postacią, z którą można się utożsamić, której się kibicuje. To że Farahani potrafi ją zniuansować aktorsko i świetnie oddać – z pewnością pomaga. Ale w przypadku innych, ważnych postaci dla tego obrazu – sprawy mają się znacznie gorzej. Rodzina i pacjenci Selmy wypadają (często niepotrzebnie) nazbyt karykaturalnie. Bo też są malowani powierzchownie i stereotypowo. Pozbawieni subtelności, jaką jej postaci dał scenariusz. Bywa lepiej, bywa gorzej. Sami musicie ocenić. Ale najgorzej wypada wątek kłopotliwego dla obojga, wzajemnego zauroczenia Selmy i Naima (Majd Mastoura) – do bólu rygorystycznie przestrzegającego prawa tunezyjskiego policjanta.

Nie wiem czy świadomie (hehe), ale Labidi w swoim filmie postaci stróży prawa, urzędników i wszystkich innych “reprezentantów” systemu i władzy Tunezji potraktowała wyjątkowo sztampowo i mało finezyjnie. Być może specjalnie – by uwypuklić to, co jest sednem jej opowieści czyli kontrast pomiędzy wyemancypowaną, ‘wolnomyślicielską’, samostanowiącą o sobie, zwesternizowaną Selmą a ludźmi, których umysły zostały skrępowane przez patriarchalną kulturę czy religię. I mentalnie tkwią mimo XXI wieku w tych samych co setki lat temu – okowach?

Ale jak by nie patrzeć – filmowi to nie służy.

Co więc służy temu filmowi?

Służy mu tematyka. Perspektywa spojrzenia na bolączki życiowe i społeczne przedstawicieli danej kultury ujęte z pewnego bardzo specyficznego punktu widzenia: psychoanalizy. Której myśl została (bardzo zgrabnie i udatnie) zaprzęgnięta do tego by opowiedzieć o tym jak to jest kiedy żyje się w świecie represjonującym pewne kwestie i zagadnienia.

Służy mu to, że wiarygodnie i bez głupich uproszczeń niejako en passant przedstawia fenomen psychoanalizy jako terapii, która potrafi dać ludziom bardzo dużo w kwestii podmiotowego, autonomicznego wglądu w siebie. A co za tym idzie – poniekąd popularyzuje idee wartości psychoterapii w życiu człowieka.

Służy mu kilka świetnych i symbolicznych scen. W tym ta, w której Selma ma załamanie nerwowe. I kwestionuje obraną przez siebie drogę życiową. Bez spoilerowania – rzecz jasna – napiszę jedynie, że jeżeli zdecydujecie się Arab Blues obejrzeć – będziecie wiedzieli doskonale którą scenę miałam na myśli.

Służy mu scena finalna, która pięknie metaforyzuje to czym jest życie kogoś kto je przeżywa po swojemu, na własny, autonomiczny i świadomy sposób. Takie życie jest bowiem życiem, w którym fantazje umie się oddzielać od realnego…

Mnie osobiście Arab blues sprawił – pomimo formalnie rzecz ujmując wielu słabości narracyjnych – sporo przyjemności.

Ale rozumiem, że to jest “słaby argument rzeczowy”. Ale takie jest właśnie życie. Nieidealne, pełne przeszkód do pokonywania, czasami przytłaczające. Kiedy indziej dające masę radości i satysfakcji. Ważne jest w nim to, by się pomimo wszystko, a czasami wbrew woli innych umieć odnaleźć na własnych zasadach, świadomie i spełnienie.

Dla mnie Arab Blues jest właśnie o tym. Ale ja jestem z tej grupy ludzi, którzy w Boga nie wierzą. Za to wierzę w Zygmunta Freuda 🙂

*** Wszystkie zdjęcia wykorzystane w tekście pochodzą z materiałów prasowych dystrybutora filmu ARAB BLUES na rynku polskim: Gutek Film.

You may also like

LEE NA WŁASNE OCZY
ANOTHER END
HRABIA MONTE CHRISTO
BULION I INNE NAMIĘTNOŚCI

2 Komentarze

  1. karolina48zawadzka@gmail.com'
    Lottie

    „Będę wredna i napiszę to wprost: społeczeństwo polskie jako zakorzenione w kulturze rzymsko-katolickiej dawno temu wyparło ze świadomości to, że podzielamy ze światem Islamu, czyli pogardzanymi przez nas Arabami / Innowiercami bardzo podobny konstrukt mentalny. Polaków i Tunezyjczyków w stereotypowym ujęciu różni wszystko. Ale mamy jeden bardzo silny wspólny mianownik. A jest nim kultura patriarchalna. W której – z zasady – kobieta pełni bardzo określone, bardzo wąskie role. Uj, jaka to niewygodna prawda!…”
    Nie zgodzęs ię co do tego fragmentu. Obecnie w Europie, a w jej zachodniej cześći w szczególności, nie ma kultury patriarchalnej. I to z tej prostej przyczyny, że tam nie ma już mężćzyzn, którzy tymi patriarchami mogli by być. Z tego też wynika, większość problemów tamtejszych społeczeństw.
    Poza tym, gdy w Europie faktycznie istniała kultura patriarchalna, to była ona zupełnie inna niż w innych częściach świata. W rozmowach na ten temat, zawsze najbardziej mnie śmieszy to, że „przeciwnicy” patriarchatu w swojej argumentacji, posługują się kliszami wyjętymi z innych kręgów kulturowych, które są zupełnie niereprezentatywne dla Europy.

    1. Kultura Osobista

      Jako że brzydzę się cenzurą, postanowiłam zaakceptować- czytaj zamieścić Pani komentarz do mojej recenzji filmu ARAB BLUES, choć zupełnie się z Panią nie zgadzam. Ale wyraziła Pani swoją opinię, kulturalnie i bez ataków „ad personam”. Cenię taką postawę. Niestety nie mam czasu wdawać się z Panią w polemikę na poziomie rzeczowym – czyli przytoczyć statystyki i dane, dotyczące tego jak bardzo dalej kultura zachodniej Europy jest przesiąknięta patriarchalnym oglądem świata, szczególnie w odniesieniu do kobiet i ich równorzędnej pozycji z mężczyznami w świecie. Dotyczy on wielu aspektów (praca, zarobki, edukacja), a na kwestiach, związanych z rolą kobiety w społeczeństwie, związku oraz rodzinie – kończąc. Kobiety zarabiają mniej, rzadziej awansują, częściej są narażone na szykany i ostracyzmy różnego rodzaju niż mężczyźni. Częściej wymaga się od nich i oczekuje wypełniania ról, które przypisała im dawno temu wielowiekowa kultura patriarchalna. I wciąż, kiedy nie chcą i / lub nie lubią ich wypełniać – nie spotyka się to nawet z tolerancją, nie mówiąc o akceptacji i zrozumieniu…Pozostaje mi zatem jedynie kończąc moją odpowiedź pożyczyć Pani jako „zwolenniczce” patriarchatu oraz mężczyzn – patriarchów (a nie mężczyzn – feministów – czyli najprościej – uznających kobiety za równorzędne i równouprawnione w każdej dziedzinie i (u)stanowionym prawie) aby nie miała Pani okazji się tymże, według Pani „zupełnie nieobecnym” zachodnioeuropejskim patriarchatem boleśnie rozczarować…

Skomentuj