ASYSTENTKA
ASYSTENTKA (The Assistant), Scen. & Reż. Kitty Green; Wyk. Julia Garner, Jon Orsini, Noah Robbins, Dagmara Dominczyk, Matthew MacFadyen, USA, 2019
Filmy takie jak ten nazywam “wrzeszczącymi po cichu”… ASYSTENTKA niezwykle przejmująco, poruszająco, a przy tym dobitnie opowiada o koszmarze tych wszystkich kobiet, których życiem zawodowym zawiadują męskie monstra! To fenomenalnie sprawnie opowiedziana (i genialnie zagrana) historia dziewczyny, która wymarzyła sobie karierę w branży filmowej… A trafiła do świata, w którym mobbing, upokorzenia, permanentnie podsycane poczucie niepewności zawodowego jutra trwa w najlepsze, bo wszyscy, którzy mogliby ewentualnie stanąć w obronie Asystentki boja się utracić pracę i odwracają oczy…
Asystentka zadebiutowała w zeszłym roku na Festiwalu Filmowym w Tellirude. To drugie po Sundance, bardzo się liczące dla amerykańskich twórców kinematograficznych miejsce na mapie tego kraju. Wspiera od dawna talenty absolwentów jednego z najważniejszych wydziałów filmowych w USA, czyli UCLA. Premierowo pokazywali tu swoje dzieła tacy uznani twórcy kina artystycznego / autorskiego jak: Jim Jarmusch, David Lynch, Greta Gerwig.
Choć nigdy nie pada w tym filmie jego nazwisko, trudno nie skojarzyć tego, o czym obraz ten opowiada z postacią Harveya Weinsteina. Którego “obalił” dopiero ruch #metoo. Okazało się, że dopiero wtedy, kiedy znalazł się ktoś, kto złamał zmowę milczenia jaka go dotyczyła przez dekady i odważnie się mu przeciwstawił – w amerykańskim biznesie filmowym mogło dojść do powiedzenia na głos tego, o czym wcześniej jedynie szeptano po kątach. O zmianach, jakie ta konfrontacja przyniosła jeszcze 10 lat temu żadna nowicjuszka w branży filmowej nawet nie śmiała marzyć, że będą kiedykolwiek mogły się urealnić. Każdy, kto tak jak ja, śledzi to, co dzieje się od dwóch lat w Hollywood, wie, że są nieodwracalne. I choć jeszcze brakuje im efektu trzęsienia ziemi co się zowie, które zmiotłoby raz na zawsze z jego powierzchni cały, gromadzony przez lata, syf – zamiatany pod dywan, ukrywany, wyciszany, zakłamywany – lawina ruszyła…
Asystentka jest debiutem fabularnym wielokrotnie nagradzanej dokumentalistki: Kitty Green (“Ukraina to nie burdel” z 2013; “Twarz Ukrainy – casting na Oksanę Baiul” z 2015).
Green jako reżyserka w fabule sprawdziła się moim zdaniem znakomicie, ale przede wszystkim zaimponowała mi precyzyjnym, wycyzelowanym narracyjnie scenariuszem. Który – widać to w tym filmie bardzo wyraźnie – był pisany z myślą przewodnią i zamysłem aby dramatyzm sytuacji zawodowej bohaterki zobrazować minimalnymi środkami wyrazu, po to by uwypukliły główny przekaz. To, z czym tytułowa Asystentka ma do czynienia jest w nim tak przedstawione, abyśmy my – widzowie – odczuwali niejako na własnej skórze jej stres, lęk, poczucie zagrożenia, ból upokorzeń jakich doświadcza. Jak i jej wewnętrzną desperację – kogoś, kto choć jest traktowany przedmiotowo – stara się zachować godność osobistą.
* * *
Ach! Zrobić karierę w świecie kina. Ile osób o tym marzyło i marzy do tej pory… Nie ma chyba na świecie innej branży, która tak bardzo mamiłaby ludzi swoim blichtrem i potencjałem “wielkiej kariery” jak showbusiness! Ale świat kina tak samo jak od zawsze uwodził nieświadome niczego masy swoim zwodniczym czarem ekranowych projekcji ich snów, fantazji, marzeń…tak u swych podstaw i w praktyce – czytaj dla tych, którzy chcieli w nim odnieść sukces – był zawsze jednym z najbardziej krwiożerczych, najbardziej wymagających, stresujących i “brudnych” jakie istnieją na tym świecie…
Ale kiedy się w nim odnosi sukces?…No, właśnie… Ci co go odnieśli (odkąd kino jako biznes powstało) zostali sprowadzeni do roli Bogów. Zarządzających masową wyobraźnią, kreatorów świata, którzy dyktują innym warunki. Ich “być albo nie być”. Przypominam, że dwa amerykańskie powiedzonka, które weszły na stałe do potocznego słownictwa w zasadzie wszędzie na świecie, ukute zostały nie gdzie indziej tylko w Hollywood. Dobre kilkadziesiąt lat temu: “There is no business like showbusiness” oraz “Money makes the world go round” (nie pytajcie dlaczego). Bo odpowiedź na to pytanie, jak to się stało, że producenci filmowi w USA uzyskali dawno temu status złotych cielców, a tym samym możliwość sprawowania władzy absolutnej w branży, która odpowiada za sporą część PKB USA – to w zasadzie dzieje kinematografii amerykańskiej (szloch). I nie jest to miejsce na opowiadanie tej historii. Dość powiedzieć, że biznes filmowy zbudowali sto lat temu mężczyźni, którzy przez kolejne dekady obudowywali go w kolejnych pokoleniach murem podtrzymywanego patriarchatu, mizoginii, stale rosnącej władzy, kontroli absolutnej i uprzedmiotowienia pozycji ludzi stanowiących o tym, że mógł z sukcesem funkcjonować dalej (wszak jeden film to coś, co zanim zalśni na srebrnym ekranie, wcześniej jest “robione” przez dziesiątki albo i setki osób). Producenci filmowi byli zatem od zawsze tymi, których szczególnie interesowało fortyfikowanie swoich pozycji “moguli”. Umiejętne (czytaj wielce zyskowne) zarządzanie masową wyobraźnią, na której zarabia się setki milionów dolarów w przypadku największych blockbusterów – czynić ich miała “nietykalnymi”.
Biznes ten hodował i wspierał męskie monstra od swojego zarania. A to, że “wszyscy” o tym wiedzieli, ale nie śmieli z tym nic zrobić jest jedynie bardzo smutnym, żeby nie powiedzieć tragicznym dowodem na to, na jak (u swych podwalin) był zdeprawowany. I jak bardzo przypominał struktury mafijne…
* * *
Asystentka opowiada o tylko jednym dniu pracy swojej bohaterki: Jane. Gra ją REWELACYJNA Julia Garner (znana z nagrodzonej Emmy roli w serialu “Ozark”). Film ten w zasadzie stoi na jej kreacji. I jest to – kreacja doskonała!
Poznajemy ją, kiedy świtem, choć w zasadzie za oknami jest jeszcze czarna noc (bo to późna jesień lub zima) zjawia się w biurze. Jako pierwsza. No cóż, jest osobistą asystentką Szefa, najmłodszą stażem, zatrudnioną od niedawna w firmie, w której pracę wszyscy uznają (łącznie z jej rodzicami) za taką, którą w języku polskim streszcza porzekadło: “złapała Boga za nogi” (ykhm)…
Pracuje w wielkim biurowcu na Manhattanie, w firmie potężnego producenta filmowego, którego to firma jest tak wielka, że ma swoje oddziały także w Los Angeles oraz w Londynie…
Nic dziwnego, że Jane, która ukończyła uznawany za bardzo dobry college, wyjechała z rodzinnego miasta do samego NYC i dostała posadę, a raczej tzw. opportunity, jak lubią o tym mówić Amerykanie w miejscu i na stanowisku, o które jak nie omieszka jej tego wytknąć szef HR tego przedsiębiorstwa (Matthew MacFadyen) ubiega się za każdym razem gdy jest nabór kilkaset osób (sic!) – czuje się jak ktoś, kto żeby nie wiem co się działo, musi zrobić wszystko, aby się w tym miejscu pracy utrzymać. I nie wylecieć.
Jane jest nam przedstawiona jako dziewczyna bardzo bystra, bardzo inteligentna, bardzo sprawna logistycznie, mająca wszelkie predyspozycje ku temu by być doceniana i chwalona za swoje kompetencje zawodowe. Za to jej “wszechwładny Boss” którego postać jest niczym złowieszczy duch (doskonały zabieg narracyjny) nigdy nam nie zostaje pokazany! Pozostając jedynie “groźnym głosem w telefonicznej słuchawce” lub “treścią maila”. Asystentka przedstawia go niczym “oprawcę z zaświatów w horrorze”. Bo Jane choć jest jego personalną asystentką nigdy nie ma z nim osobiście kontaktu. Wykonuje jedynie szereg poleceń, zaleceń, często prywatnych i znacząco wykraczających poza to, co pewnie jest opisane w jej kontrakcie jako “zakres obowiązków’. Jest w zasadzie służką swego Pana. Który to pan napawa się tym, jak bardzo kontroluje jej każdy ruch, jej życie, jak bardzo wielki ma wpływ na to wszystko, czym jej zawodowa pozycja jest. Perwersyjnie, okrutnie i psychopatycznie czyniąc z Jane swoją “marionetkę”…
Bo bardzo długi dzień pracy Jane (oczywiście wychodzi z biura jako ostatnia, kiedy za oknami jest znowu noc) który oglądamy w obrazie Kitty Green – jest czystym horrorem! Horrorem XXI wiecznej niewolnicy. W dodatku usankcjonowanym cichą zmową milczenia wszystkich tych, którzy ją w pracy otaczają. I z którymi ma do czynienia…
Życie zawodowe tytułowej Asystentki jest czymś, co przeraża właśnie dlatego najbardziej! Niby zajmuje ten sam mały pokój z przydzielonym jej biureczkiem, co dwóch starszych stażem kolegów – także asystentów w firmie. Nie wiadomo, co przeszli wcześniej i jak zaczynali. Ale wydaje się, że z racji tego, że nie musieli tak jak Jane zajmować się “osobistymi brudami” Bossa, a przede wszystkim dlatego, że są płci męskiej – praca ich napewno nie należy do milusich, ale nigdy nie byli narażani na takie szykany jak Jane. A co więcej, prawdopodobnie nigdy nie mieli do czynienia z tego rodzaju upokorzeniami jak ona.
Najgorsze jest w przedstawionym obrazie ich wzajemnych relacji to, że ci dwaj młodzi mężczyźni (Noah Robbins i Jon Orsini) nawet Jane nie współczują. W jednej ze scen, w której dziewczyna, wewnętrznie roztrzęsiona, z ledwo powstrzymywanymi łzami w oczach musi uporać się z reakcją szefa na jej – jego zdaniem – nieprawidłowe zachowanie (a dotyczące spraw całkowicie prywatnych i takich, które w ogóle nie powinny mieć miejsca w środowisku pracy) – owszem – “pomagają jej” zredagować przepraszający mail, który w zasadzie jest kajaniem się i obiecywaniem poprawy. A jest to mail, który Jane pisze w desperacji, bojąc się zwolnienia, choć to co go poprzedzało to ohydne nadużycie władzy i wykorzystanie pozycji silniejszego w sytuacji, w której to jej należą się tak naprawdę przeprosiny.
Scena ta wnosi do narracji Asystentki ten rodzaj grozy, od którego mnie osobiście krzepnie krew w żyłach…
Ta skromna scena filmowa, bowiem, unaocznia to, co stanowi sedno historii opowiadanej w Asystentce. Koledzy z pracy nie widać aby ją lubili. Czy też traktowali jak sobie równą. Ale nie są głupi i doskonale wiedzą, że świetnie sobie radzi zawodowo, co z kolei walnie przekłada się na ich “komfort pracy”. Ich pobudki są hiper-egoistyczne. Dobrze, żeby Jane nie wyleciała, bo jeszcze na jej miejsce przyjdzie ktoś mniej kumaty, a przede wszystkim – spolegliwy… I całe gówno, które jej dotyczy być może spadłoby po części na nich.
Nie jest im ani przykro, ani nie czują żadnego wewnętrznego dyskomfortu, będąc świadkami tego jak Jane jest traktowana. Nie potrafią być empatyczni. Są jedynie zadaniowi. Bo praca w tej firmie pewnie już dawno temu (jeżeli kiedyś byli inni) ich odhumanizowała…
Bo praca w tej firmie, u człowieka, który nią kieruje odczłowiecza ludzi. Całkowicie. Nie ma w niej miejsca dla żadnych słabości, dla ludzkich odruchów, dla współczucia. Dla okazania serca. O szacunku, nie wspominając. Jest biznes. Zadania do zrobienia. I kaprysy Bossa do spełnienia. To wszystko…
* * *
Asystentkę, nie ukrywam, obejrzałam “na ściśniętym brzuchu”, z każdą minutą tego niedługiego filmu (niecałe 1,5 h) odczuwając jego ciężar gatunkowy całą sobą. Bo też Julia Garner zbudowała postać granej przez siebie asystentki w sposób wspaniały. Oparty o mikroskopijne środki wyrazu: grymasy ust, drobne gesty rąk, pracę ciałem, w którym ból psychiczny, strach, desperacje, cierpienie wynikające ze stale spotykających ją upokorzeń – wyrażają głównie jej oczy. A przede wszystkim potrafiła oddać coś, co jest tak samo wiarygodne w oglądaniu, jak i godne podziwu jeżeli chodzi o tzw. warsztat aktorski: poczucie krzywdy skryte za kamienną twarzą (gdy inni na nią patrzą) i przyjaznym, stonowanym głosem, którego używa w każdej rozmowie, nawet takiej, w której jest traktowana jak śmieć… Kogoś kto za wszelką cenę stara się przetrwać. Kto jest niczym zwierzę w pułapce. Które wie (instynktownie czuje?), że wyrwanie się z niej będzie dla niej jeszcze gorsze. Tak społecznie, rodzinnie, jak i przede wszystkim w zawodowym spectrum. To pułapka tzw. „dobrego CV”, w profesji, w której Jane wymarzyła sobie “zrobić karierę”…
Bo tytułowa „osobista” Asystentka Jane jest nam przedstawiona jako ktoś kto ma “szczęście w nieszczęściu”. Jej Boss traktuje ją podle, deprecjonuje, ale… Nie zdradzę szczegółów rzecz jasna, ale Jane od pewnego momentu wie też, że nie jest na najpodlejszej pozycji. Są kobiety, które mogłyby wylądować w tej samej firmie w znacznie gorszym od niej położeniu…
Zatem, jeżeli tylko zaciśnie usta, wzniesie się na wyżyny akceptacji dla eksploatowania jej jako pracownika wymarzonej branży i poniesie koszty psychiczne traktowania jej w tym miejscu – być może uda się jej za jakiś czas przenieść na poziom, w którym będzie tak jak jej koledzy z pokoju. A potem może wyżej. I wyżej. I tego zatem postanawia się trzymać…
* * *
Pora na konkluzje. Niby to “fikcyjna” historia Jane – Asystentki – przestawiana przez Kitty Green nabiera w tym obrazie szczególnie bolesnego drugiego dna! I wybrzmiewa dojmująco – pytaniem – choć nie “wywrzeszczanym” – o to czy zgadzamy się na to, by tak wyglądał świat asystentek w branży filmowej? Branży do cna zdeprawowanej, patriarchalnej, mizoginicznej i zmaskulinizowanej. W której kobiety, z którymi mężczyźni muszą się liczyć jako tymi, które równorzędnie do nich “rozdają karty” stanowią jedynie kilka procent?
Asystentka dokonuje genialnej wiwisekcji nie tyle ofiary tego systemu. Bo Jane jest przedstawiona pomimo wszystko jako postać, która nosi znamiona kogoś, kto ofiarą nie chce być. I wewnętrznie się na to nie godzi. Finałowa scena sugeruje bardzo mocno, że jest to raczej opowieść o dziewczynie, która zamierza się “nie poddać”. I spróbuje zawalczyć o swoje… To raczej mroczna, bolesna opowieść o kosztach tego nie poddawania się. A dla mnie również – przyznam się – także opowieść z wielkim znakiem zapytania. O to, czy tak wielkie psychiczne koszta osobiste przynieść mogą coś pozytywnego dla przyszłych pokoleń kobiet w branży. Bo tego świata w jego wydaniu sportretowanym w Asystentce nie da się ani “odzobaczyć”, ani także mieć pewność, że to co spotyka bohaterkę graną przez Julię Garner – uczyni z niej w przyszłości postać pełną zrozumienia, empatii i chęci pomocy takim jakim ona (kiedyś)…
Nie lubię tak konkludować. Ale te film okazał się być dla mnie ważny, mocno mnie dotknął emocjonalnie. Dlatego, że jest bardzo wnikliwy, bardzo mądry. I mający ambicje zostawiać w widzach ślad. Zmuszając do zastanowienia się nad kosztami utrzymywania wciąż obecnego systemu władzy w “fabryce snów”. Nad kosztami dalszego nie rozliczania tego systemu z jego najpoważniejszych, najohydniejszych przewin. A w końcu nad kosztami tego, jakie ponoszą ci, którzy w nim zaczynają od zera. I o ewentualne reperkusje tych kosztów dla tych, którzy przyjdą po nich.
Asystentka zostawia nas bowiem z subtelnie zadanym pytaniem o to, czy jest w ogóle szansa na to, że kobiety w nim pracujące są w stanie na dobre urwać łeb hydrze. Jak i sugeruje wyraźnie, że jeżeli tak, to jedynie wtedy, kiedy wszystkie “Jane” które marzą o karierze w biznesie filmowym będą na tyle zdesperowane, silne i zjednoczone by się jego nadużyciom gromadnie, stale i konsekwentnie sprzeciwiać.
Inaczej, będzie trwał w najlepsze dalej…
*** Wszystkie zdjęcia wykorzystane w tekście pochodzą z materiałów prasowych dystrybutora filmu ASYSTENTKA na rynku polskim: Galapagos Films