ATOMIC BLONDE
ATOMIC BLONDE (Atomic Blonde), Reż. David Leitch, Scen. Kurt Johnstad i Anthony Johnston na podstawie komiksu jego autorstwa, z cyklu “Coldest city”, Wyk. Charlize Theron, James McAvoy, John Goodman, Eddie Marsan, Toby Jones, Sofia Boutella, Til Schweiger, USA, 2017
Choć ekranizacje komiksów i kino campowe – to raczej nie jest moja ulubiona dziedzina – ATOMIC BLONDE mnie jednak kupiło! Może dlatego, że te akurat zabawki popkultury, upodobali sobie dawno temu chłopcy. A ja jestem „dziewczynką” 😉 i nigdy do tej pory nie mogłam się w nich odnaleźć jako odbiorca. Tymczasem, obejrzałam film, który poniekąd już samym swoim tytułem odpowiada na moje potrzeby. Określenie ‘Atomic Blonde’ ma konotacje dwuznaczne. I w tym właśnie podejściu tkwi sedno tego, że postanowiłam wziąć go na recenzencki warsztat.
Poza powyższym – Atomic Blonde to kawał realizacyjnie świetnej roboty, w dodatku z udziałem aktorki, której oglądanie w akcji – jest samo w sobie – dużą przyjemnością.
Za reżyserię Atomic Blonde odpowiada “facet-orkiestra”: David Leitch. Jest aktorem, ale przede wszystkim kaskaderem (pięciokrotnie zastępował w scenach Brada Pitta, a dwukrotnie bardziej osiłka, niż aktora – czyli Jean-Claude Van Damme’a), autorem scenariuszy i producentem. Był odpowiedzialny za reżyserię części scen w “John Wick”.
Atomic Blonde jest zdecydowanie bardziej kinem akcji, niż kinem szpiegowskim. Niemniej ten drugi wątek jest w nim bardzo ważny. Charlize Theron – co muszę w tym miejscu nadmienić – po raz kolejny po “Mad Max. Na drodze gniewu” podjęła się roli grania postaci, w której o warsztacie aktorskim stanowi jej fizis – sensu stricte!
I to ten fakt, a nie to, że pół świata chciałoby, ach jak bardzo by chciało – sami wiecie co – jest w tej produkcji najważniejszy. Theron ma w nim ciało, które jest jej gigantycznym atutem, zupełnie nie z tych rejestrów, do których przyzwyczaiła nas (pop)kultura!
I z pewnością wywołuje u mnie opad szczęki i jej miarowe kłapanie o podłogę – jeśli chodzi o to, jak doskonale radzi sobie w scenach walki, których jest w tym filmie bez liku. I w których to znamienitej części nie miała dublerki!
HA!
Wrócić należy w tym miejscu do tytułu filmu: Atomic Blonde, który metaforycznie sytuuje naszą bohaterkę jako postać rozpostartą na dwóch krańcach skali. Atomowa Blondyna – że użyję dość prostej próby spolszczenia, to tak samo kobieta groźna, jak i kobieta zniewalająca. Piszę o tym z premedytacją. Bo język jako narzędzie kultury jest dla niej kluczowy!
Mamy bowiem w popularnej polszczyźnie (mające zresztą swoje odpowiedniki w innych nowożytnych językach kultury zachodniej) określenie ‘bombowa dziewczyna’. Być może już nieco démodé – niemniej wciąż czytelne. I odnoszę wrażenie, ze zaszyta w niej symbolika odczytywana jest dwojako – w obrębie tego samego kodu kulturowego. Chłopcy czytają ‘bombową dziewczynę’ jako tę, która jest obiektem ich admiracji, najczęściej o dużym ładunku erotycznym. Kobiety zaś – jako przedstawicielkę własnej płci, z którą mogłyby wejść w sztamę.
I to właśnie ta kwestia – pozwala mi pisać o tym obrazie, jako czymś, co wykracza moim zdaniem ponad opowiastkę z gatunku tych, w których rzadko odnajduję przyjemność z zabawy.
To, co mnie osobiście pociąga w obrazie Atomic Blonde – to właśnie ten fakt, że będąc ekstrawaganckim, oszałamiającym w swej inscenizacji, campowo odjechanym do granic możliwości w brutalnych scenach zwycięskiej walki – obsadza w nich kobietę.
Ktora – nota bene – sama siebie – nie przedstawia nam jako heroski o super-mocach, a bardziej jako zmęczoną i sfrustrowaną twardzielkę, która tej roli stara się sprostać, bo taki ma zawód. W dodatku będąc w pełni świadomą tego, że jej uroda i seksapil stanowią dla niej podwójne obciążenie. Mężczyźni, czy to ci, którym zawodowo podlega, czy też ci, z którymi musi się mierzyć jako przeciwnikami – zazwyczaj chcą ten fakt wykorzystać do własnych celów, czyli zazwyczaj – przeciw niej. A że przeciwnikiem jest twardym, słowo “bitch” usłyszała w swoim życiu z pewnością niejeden raz.
Akcja Atomic Blonde dzieje się w roku 1989, w dniach, dosłownie poprzedzających upadek Muru Berlińskiego. Agentka MI6 Lorrraine Broughton (na swój sposób oszałamiająca Charlize Theron) zostaje wysłana z tajną misją do Berlina Zachodniego. Jej cel jest podwójny, w tym jeden – stanowi jej prywatny sekret. Ma znaleźć odpowiedź na pytania: kto odpowiada za śmierć brytyjskiego agenta, który “zaginął w niewyjaśnionych okolicznościach”? I kto jest w posiadaniu zakodowanej, tajnej listy wszystkich agentów światowego wywiadu, która to – w nieodpowiednich (czytaj prawdopodobnie sowieckich rękach) stanie się narzędziem do zimnowojennych działań miedzy Wschodem i Zachodem na kolejnych wiele dekad…
Lorraine podejmuje się swojej misji. Jej pełen turbulencji przebieg – poznajemy w retrospektywach, w których przesłuchiwana przez MI6 – pod postacią agenta Eric’a Gray’a (Toby Johnes), w towarzystwie amerykańskiej szyszki wywiadowczej, z samego CIA, niejakiego Emmeta Kurtzfelda (John Goodman) – opowiada ze szczegółami przebieg operacji, która “nieco” wymknęła się spod kontroli…
Clue opowieści zasadza się na tych zeznaniach Lorraine, dotyczących operacji w Berlinie, gdzie nakazano jej ścisłą współpracę z tamtejszym szefem brytyjskiego wywiadu: Davidem Percivalem (James McAvoy).
To, co stanowi o swego rodzaju wyjątkowości Atomic Blonde – obrazu i pełnego klisz gatunkowych i oczywistych rozwiązań scenariuszowych – to fakt, że mamy do czynienia z kobietą jako główną bohaterką – zaiste ‘Atomową Blondyną’. To postać, jeśli idzie zarówno o sprawność fizyczną, jak i przenikliwą inteligencję – nie ustępująca ani trochę 007, w ramach kulturowego symbolu, zwanego agentem MI6.
Bo choć Atomic Blonde to ani typ ekranizacji mocno w sumie mizoginicznej prozy Fleminga, ani też głębia psychologiczna powieści szpiegowskich Johna Le Carré – to na potrzeby tej adaptacji “comic novel” stara się oscylować między tymi dwoma bytami. I udaje się jej to dość dobrze – dzięki Charlize Theron. Jest w tym filmie scena, w której grana przez nią bohaterka leży w wannie, pełnej lodu, w której stara się uśmierzyć ból po doznanych fizycznych urazach. I to właśnie jej nie tyle boskie w znaczeniu “sexy” i “pożądane” ale umięśnione, pełne siły – pomimo prób złamania – wysportowane, mocne, zahartowane ciało – jest w nim najważniejszym atrybutem, uwiarygadniającym całą opowieść. Bo jest to ciało FIGHTERKI!!! Lorraine nie gra postaci agentki wywiadu ze starych, acz wciąż nie stlałych do końca w rejestrach kulturowych postaci. To nie jest ani femme fatale w typie Maty Hari, ani kobieta, która swojej seksualności i zmysłowości używa dla dobra sprawy, ale gdyby przyszło co do czego i ktoś by jej chciał fizycznie dowalić – to składa się w poddańczym geście – niczym zamykany scyzoryk. To jest ten typ kobiecości, który w dzisiejszym świecie jest pożądany – dlatego, że bardzo auto-świadomy. Lorraine wie, “że ma ciało”, tak samo dobrze, że ma jej służyć, skoro się podjęła roboty, w której musi go używać. Ale Lorraine wie także, że choć jest “cielesnym obiektem” – nie chce tegoż obiektu używać po to, by faceci mogli sobie na nim zbić swój własny kapitał. To, że jako “obiekt” się sprawdza – używa jedynie jako narzędzia dla swoich celów – w tym dla tych, które mają służyć jej karierze zawodowej. W której jej “bombowa blondynowość” nie będzie traktowana jako główny walor.
I jeśli chodzi o mnie, to mi wystarcza do tego, by uznać Atomic Blonde za coś, co jest warte uwagi.
Mam bowiem nieodparte wrażenie, że ten obraz jest – owszem turbo popkulturowym i dosadnym przykładem kina – w którym kobiety / aktorki pokroju gwiazdy, jaką jest Charlize Theron występują niekoniecznie jedynie dla pieniędzy! Ale z zupełnie innych powodów. Ten trend w Hollywood jest już bardzo mocno widoczny, przy okazji ekranizacji kolejnych komiksów Marvela. Z jakiś powodów okazały się kurą znoszącą złote jaja. I to złoto dostarczają coraz bardziej dzięki damskim bohaterkom (vide: ekranizacja „Wonder woman”).
Atomic Blonde jest bardzo mocno zanurzone w popkulturze, referując jednak dość mocno do niezwykle ważnego wydarzenia historycznego sprzed bez mała 30 lat.
Mam silne, intuicyjne przeczucie, że to co uniwersalnie czyni tę opowieść tak obecnie atrakcyjną – to fakt, że posiada swego rodzaju naddatek. Takie coś, co w danym sobie czasie i epoce jest “wow”, a potem – niby to niepostrzeżenie – ale zajmuje samodzielne miejsce w dyskursie społecznym. Włażąc ludziom głęboko za skórę. Niejako nieświadomie.
Tak samo zawsze działo się z muzyką, której gigantycznego wpływu na pokoleniowe zmiany – nie sposób przecenić. I Atomic Blonde od tej strony spełnia także swoje zadanie. Znajdziemy na ścieżce dźwiękowej towarzyszącej filmowi bardzo dużo kultowych numerów muzycznych, z “Father figure” Georga Michaela, “Blue Monday” New Order, “Personal Jesus” Depeche Mode oraz “Cat people” Davida Bowiego na czele.
Atomic Blonde jest moim zdaniem – tym typem kina, którego nie da się już traktować tylko i wyłącznie umownie, jako pewnej konwencji. Czasy się zmieniają. I ważne (pop)kulturowo kobiece bohaterki – też.
To, co kiedyś było wytworem kulturowej fantazji – dziś – często jest rzeczywistością. Atomowa Blondyna – jak sądzę – wkroczyła już na inny level skojarzeń i kulturowych asocjacji niż ten, w którym obsadowiona jest ramą swej historycznej daty, o której opowiada.
I jest to “level hard”. I radziłabym każdemu facetowi, któremu dalej się wydaje, że kobiety nie są równouprawnionymi partnerami w rozdawaniu kart tego świata – mieć to jednak na uwadze.
*** Wszystkie zdjęcia wykorzystane w tekście pochodzą z materiałów prasowych dystrybutora filmu ATOMIC BLONDE na rynku polskim: Monolith Films
Pingback : Kultura Osobista MINDHUNTER - SEZON PIERWSZY | Kultura Osobista
Pingback : Kultura Osobista NIEDOBRANI | Kultura Osobista