4
sie
2020
31

BABYTEETH

BABYTEETH (Babyteeth), Reż. Shannon Murphy; Scen. Rita Kalnejais; Wyk. Elisa Scanlen, Toby Wallace, Ben Mendelsohn, Essie Davis, Australia / USA, 2019

Filmy takie jak BABYTEETH to rzadkie kinematograficzne okazy! Nic w tym autorskim obrazie nie jest ani oczywiste, ani jednoznaczne. Scenarzystka oraz reżyserka – choć zajęły się poważną i trudną tematyką – postawiły na brak sztampy. I powiedziały <nie> łzawemu patosowi i narracyjnym schematom. Na szczególne oklaski w Babyteeth zasługuje dobór obsady oraz gra aktorska. Finalnie, otrzymujemy zatem obraz bardzo daleki od banału, stale zmuszający nas do zmiany optyki. A co więcej poruszający i chwytający za serce!

Babyteeth (w dosłownym tłumaczeniu – zęby mleczne) to debiut fabularny Shannon Murphy, która szlify reżyserskie zdobywała pracując przy wielu produkcjach serialowych. I trzeba to sobie powiedzieć od razu – jest to debiut świetny! Razem ze scenarzystką Ritą Kalnejais stworzyły rzecz poruszającą i niejednoznaczną, która mocniej niż do ronienia łez, skłania jednak do refleksji. A także zachwyca nietuzinkową formą i fantastycznie ją dopełniającą ścieżką dźwiękową!

Historii o splocie miłości i nieuleczalnej choroby było już w kinie wiele. Na wiele sposobów pokazywanym. Że przytoczę jedynie ikoniczne “Love story” Arthura Hillera z 1970 roku. Największa siła Babyteeth polega na tym, że nadaje tej tematyce i nowy ton, i kontekst. A że bohaterowie główni tej opowieści to ludzie bardzo młodzi – teoretycznie mógłby być Babyteeth kolejnym obrazem z grupy “college romance”. Ale nie jest. Bo na związki międzyludzkie patrzy się w nim z wielu perspektyw, a żadna nie jest tą, której się jako widzowie spodziewamy. A że (co jest w tym przypadku niebagatelnie ważne) obsada obrazu jest wprost doskonale dobrana i wywiązuje się ze swoich aktorskich zadań fenomenalnie dobrze – historia Mili i Mosesa zawłaszcza emocjonalnie całkowicie…

*    *     *

Milla (r e w e l a c y j n a Eliza Scanlen znana z serialu “Ostre przedmioty” oraz ekranizacji „Małych kobietek” Grety Gerwig ) jest bardzo młoda. Nie ma jeszcze 17 lat. To jedynaczka, która mieszka z rodzicami w wielkim, pięknym domu z basenem, w jednym z australijskich miast. Chodzi do prywatnego liceum. Ma duży talent muzyczny i uczy się gry na skrzypcach. Jej ojciec jest psychiatrą (w tej roli – uwielbiany przeze mnie – absolutnie fenomenalny Ben Mendelsohn!), raczej z tych, którym się finansowo powodzi więcej niż dobrze. A matka – byłą zawodową pianistką, która od lat nie koncertuje. Coś kiedyś zaszwankowało w jej psychice i rzuciła karierę.

Scena otwarcia Babyteeth to scena bardzo znamienna i niezwykle symbolicznie ważna dla całości wymowy obrazu… W scenie tej Milla poznaje Mosesa (świetny Toby Wallace) – całkowicie przypadkowo. I to w jaki sposób się to dzieje i do czego będzie prowadzić stanowi oś wydarzeń filmu. Bo bardzo szybko dowiemy się o Mili także i tego, że jest chora. Bardzo. Prawdopodobnie na raka. Choć słowo to nie pada w tym filmie ani razu…

I choć wydawać by się mogło pozornie, że Babyteeth będzie jeszcze jednym obrazem o “splocie miłości i nieuleczalnej choroby” – wielokrotnie Was zaskoczy! Być może nie tyle swoją treścią ale napewno formą.

Bo to na jaki sposób Babyteeth obchodzi się z ludzkim dramatem – dramatycznym obrazem w zasadzie (w swej formie) nie będąc, a jeżeli to miejscami i niejako “poniekąd”– zasługuje na uznanie…

Zatem czym Babyteeth zawojował ważne festiwale filmowe (między innymi Złoty Lew w Wenecji dla reżyserki oraz nagrody dla odtwórców ról Mili i Mosesa), zdobył uznanie krytyków i aplauz widzów na całym świecie? Ano tym – moim zdaniem, że świetnie, wiarygodnie i prawdziwie mierzy się z wypieranym ze świadomości faktem, że jako gatunek – my ludzie – z ostatecznościami radzić sobie dobrze nie umiemy. Lub inaczej – właściwie to dopiero ostateczności pokazują nam to wszystko czym i kim jesteśmy, możemy być i do czego jesteśmy zdolni…

*    *    *

Babyteeth w emocjonalnie wciągający i bardzo niestandardowy sposób opowiada wziętą na warsztat historię na trzech poziomach. Pierwszy z nich jest najbardziej “banalny”. Który kino już dość mocno wyeksploatowało do tej pory. To warstwa dotycząca wzajemnego przyciągania się dwojga młodych ludzi, których nie łączy pozornie nic, a tak samo pozornie wszystko, całkowicie dzieli.

Milla reprezentuje świat, do którego tacy młodzi mężczyźni jak Moses nie mają zazwyczaj dostępu. Ona jest oczkiem w głowie rodziców z tzw. wyższej klasy średniej. I z domu, w którym jest bardzo kochana. On jest z domu może nie biednego, ale takiego, który trudno także nazwać “domem”. W zasadzie jest w stanie wojny z matką, która go emocjonalnie odrzuciła. O ojcu nie wiadomo nic. Czyli można uznać, że chłopak pozytywnego wzorca męskości w swym życiu – nie zaznał… Nie wiadomo na jakim etapie zakończył edukację, ale z pewnością dawno temu. I od dawna (choć jak dawna nie wiadomo) w zasadzie żyje może nie tyle na ulicy, co na jej obrzeżach, utrzymując się z drobnej dilerki narkotykami i lekami psychotropowymi. Sam od nich także nie stroni…

Co miałaby widzieć w takim chłopaku dziewczyna chowana “pod kloszem”? Dziewczyna, której rodzice są wykształceni, oczytani, zaznajomieni z kulturą wyższą, światli, wygodnie żyjący. Którzy w wolnym czasie w obszernym salonie z cud widokiem, przy kieliszku wina chętnie słuchają nagrań koncertów symfonicznych Szostakowicza?

No właśnie? Co?

Dla Babyteeth to ‘czym to jest’? wpisane zostało w bardzo ważny kontekst jakim jest fakt, że Milla jest chora. Jest tak bardzo chora, że w zasadzie tak ona, jak i jej rodzice niejako zmuszeni są mierzyć się z faktem codziennego wypierania tego, że jej dni są policzone…

Jak bardzo musi być to uczucie przygnębiające? Jak bardzo nie do zniesienia? Jak bardzo ona, jej ojciec, matka nie są w stanie dźwignąć tego ciężaru? Ale muszą. Nie mają wyjścia. Choć za wszelką cenę starają się udawać, że jednak takowe istnieje. I w Babyteeth to udawanie “że jednak tak” stanowi drugi poziom narracji filmowej…

Dla każdej kluczowej postaci w przedstawianym “czworokącie”: Mili, jej ojca, matki, oraz Mosesa – sposoby radzenia sobie z chorobą bohaterki są przedstawiane na rożny sposób. I każdy wnosi do tej opowieści bardzo istotne “coś”.

Bo w obliczu tego, że Milla umiera, tyle że “na raty” – słabości ich samych, ich wady, niemożności, skrzętnie skrywane przed samymi sobą najbrzydsze pokłady ich JA – ujawniają się jeszcze bardziej. I jeszcze bardziej czynią widocznymi w oczach dziewczyny, która swoją chorobę i tym czym ona dla niej jest postrzega wyjątkowo wyraziście i ostro. Jak i to, że choć bezradność wobec jej objawów można maskować na wiele sposobów, to i tak dalej trzeba z tym żyć..

*   *   *

Milla – z tym, że jej dni są policzone wydaje się najbardziej pogodzona ze wszystkich. Choć jest taka ładna, młoda, zdolna i wszystko co piękne, dobre i wspaniałe w życiu, a co najprawdopodobniej byłoby poszerzone o to, co otrzymałaby w darze dzięki swym rodzicom – nie walczy. Walczy już jedynie o siebie. Egocentrycznie – na maksa. W tym małym wycinku czasu jaki jej pozostał – to jej “JA” jest tym, co chce nakarmić wszystkim czego do tej pory nie doświadczyła. Do bólu, do wyrzygu, do końca. Zanim jej ciało się podda. Nie czas na refleksje nad tym czym by to było gdyby mogła wybierać i czas miała…

Dlatego Moses. Moses jako ktoś kto choć w żaden sposób “nie pasuje do obrazka” jest jej jedyną szansą na dotknięcie tego, co stanowi dla niej sedno pojęcia “życie na full”. Nie czas na akceptacje rodziców, na konwenanse, na rozważania czy lepiej byłoby inaczej. Z kim innym. Bo on – jaki by nie był, a wydaje się przez długi czas jedynie drobnym cwaniakiem i ćpunem, który może skorzystać na relacji z Millą, a szczególnie na tym, że jej ojciec ma nieograniczony dostęp do silnych psychotropów – jest kimś, kto daje jej coś, czego dziewczyna w jej stanie potrzebuje najbardziej. Nie lituje się nad nią, nie jest przerażony jej wątłym i ułomnym fizis, nie jest wobec niej bezradnie zagubiony, nie epatuje rozpaczą i niemocą. Jest obok. Tak jakby nic co jej dotyczy i czym jest jej śmiertelna choroba go nie obchodziło. Jakby nie istniało. I z psychologicznego punktu widzenia – niejako en passant – ta perspektywa niezwykle dobrze buduje całościowy wydźwięk Babyteeth dla kwestii, która młodym i zdrowym ludziom często umyka. A pytanie to dotyczy najistotniejszej, najdelikatniejszej sprawy w życiu człowieka – zwanej miłością. Bo czyż prawdziwa miłość to nie ta, która się sprawdza wtedy kiedy jest źle, kiedy jest brzydko i pod górkę?…

*   *   *

Anna (świetna Essie Davis) – matka Milli nie radzi sobie z tym, co dotyczy jej córki najbardziej. Tak przede wszystkim – nie radzi sobie ze sobą. Ze swoim małżeństwem. Z macierzyństwem. Z życiem. Od dawna zdajsie. Dlaczego? Nie wiemy. Możemy się domyślać z niewielu, ale jednak przedstawionych nam fragmentów tej historii, które rzucają światło na jej życie przed urodzeniem Milli i to co było potem. Ludzka psychika jest krucha. Nie wiadomo kiedy i pod jakim wpływem się załamie. Matka dziewczyny jest postacią malowaną niejednoznaczną kreską. To raczej postać z cyklu tych, które miały dobre chęci. Ale dobrymi chęciami jak wiadomo są wybrukowane wszystkie piekła tego świata…

Henry – ojciec Milli – pan psychiatra. Ten mądry doktor, co to leczy zamożnych ludzi, którzy mają “problemy z głową” i całym światem. On powinien radzić sobie teoretycznie – najlepiej. A radzi sobie – w głębi siebie – fatalnie. A „dobrze” – jedynie po wierzchu. W środku rozpadając się całkowicie z niemocy i rozpaczy… Może dlatego, że z racji wykształcenia i nieustannego obcowania z ludzkim bólem, z od lat przyjmowanymi pacjentami, których życie przerasta – jest tak cholernie świadomy tego wszystkiego o czym ten ból jest? Jak i tego o czym jest cała konstelacja rodzinna, w której od lat żyje jego córka – Milla… Czym jest – wbrew pozorom – jego niezbyt udane małżeństwo, a przede wszystkim to, czym jest śmiertelna choroba jego ukochanej córki dla niej samej. A dopiero potem dla niego, dla jego żony. Dla całej ich rodzinnej tkanki…

To ojciec Milli niejako usankcjonuje jej relacje z Mosesem, której – nie mamy co do tego ani na jotę złudzeń – nie zaakceptowałby inaczej pod żadnym pozorem!

I tu moja personalna dygresja – to kolejna wspaniała kreacja aktorska Bena Medelsohna, która udawania po raz kolejny jak niezwykle wrażliwym, doskonale umiejącym oddać meandry skomplikowania natury ludzkiej – zawodowcem jest. Chapeu bas!

Bo to na jaki sposób Babyteeth pokazuje figurę ojcowską – figurę niezwykle istotną z psychologicznego punktu widzenia dla każdej córki – zasługuje na standing ovation! Henry jest bowiem w tym obrazie kimś, kogo znaczenie jest podwójne. I niebywale ważne symbolicznie. Bo Henry jest tym typem ojca, który w obliczu potrzeb swojego jedynego dziecka w tak specyficznym momencie jego życia jest w stanie stłamsić swoje ego, dolać oliwy do ognia swego rodzicielskiego cierpienia, znieść wszystko, czego by napewno w innym kontekście nie zgodził znosić się za nic. Dla jej choćby ulotnie, choćby, chwilowo, choćby głupio odczuwanego szczęścia, radości, życia pełnią życia na sposób na jaki ona – jego córka Milla – to w tym czasie rozumie. A raczej desperacko łaknie i pożąda. I na jaki (nieważne jak nieodpowiedzialny, niedorzeczny, inny od wymarzonego przez niego sposób) to realizuje. Łzy w oczach – to jest mało powiedziane!

Możecie prychnąć, po obejrzeniu filmu, że przecież jego akceptacja dla Mosesa i “układanie się” z nim jest funkcjonalne! Wielkie tam ‘ajwaj’ o bezwarunkowej miłości taty. To ja powiem tak: wielkie właśnie dlatego, że funkcjonalne! Bo ojciec / rodzic to funkcja. Nie biologia. Henry to wie. Że dla jego córki Moses jest kimś kto JEJ daje coś, czego on jej nie jest w stanie dać – choć ją kocha nad życie.. A co w tym jakże trudnym i niepojmowalnie bolesnym etapie – jest dla niej wszystkim co jej życiu nadaje smak…

Nie ma większego dowodu miłości rodzica do dziecka niż wyjście poza własną perspektywę / ego i udanie się w te rejestry, w których realizacja potrzeb podmiotowych dziecka i jego / jej poczucia szczęścia są ważniejsze niż własne.

No i Moses. Ach ten Moses. Łobuz. W zasadzie – ćpun i złodziejaszek. Pozornie nieodpowiedzialny ch*jek. Trochę nie wiadomo kto. Takie “dzikie zwierzątko”. A jednak wciąż przy tej Milli, która mu się pokazuje taka jaka jest. Z tym wszystkim, kim jest, o czym jest. I w stanie jakim jest. Która go potrzebuje, ale nie z pozycji ofiary. A z pozycji kogoś, kto jest w pełni świadomy tego co jego obecność, wraz z jego bezczelną dezynwolturą może dać dziewczynie takiej jak ona. W jej stanie. Bo ona – bardziej nawet niż by on sobie umiał to wyobrazić – jest już o łapaniu życia jak zajawki. Ulotne fotki. Rodzaj halucynacji na temat ludzkich ekstaz, które musi sobie bardziej wyobrazić – niż jest w stanie przeżyć. I dlatego Moses – z jego połamanym przez doświadczenia osobiste – światem kogoś, kto ma wszystko gdzieś i żyje ‘tu i teraz’. Z jego – jej osobiście nieznanym – anarchistycznym luzem. I umiejętnością czerpania przyjemności z czegokolwiek miłego, czego nikt jej w rodzinnym domu nie nauczył – stale jest. Obok. Choć głównie na sposób daleki od doskonałości. Ten młody facet, przy niej dopiero zdajsie uczy się czym jest bycie z kimś, jak to jest być z kimś, brać za kogoś odpowiedzialność. Jakiego wysiłku to wymaga. I czym to jest. I w którym nikt z nas nie wie kim by się okazał, dopóty nie sprawdzi nas los… Moses się jednak na swój sposób sprawdza. Choć nikt łącznie z Millą – się po nim tego nie spodziewa…

W Babyteeth ujęło mnie szczególnie to, że obraz ten choć stawia wiele pytań, choć porusza wiele trudnych kwestii, potrafił opowiadanej historii przydać swego rodzaju onirycznej lekkości, nie tyle odjąć ciężaru gatunkowego, co go poukrywać pomiędzy tym wszystkim, co w tym filmie jest o chwilach, w których udaje się zapomnieć o tym, że jest źle…

To obraz, który nie chce być przygnębiający, wręcz unika takiej perspektywy. Przykład kina artystycznego przemawiającego własnym głosem, na swój unikalny sposób. Raczej pragnie by jego wymowa stała się dla nas kojąca. W moim odczuciu jest Babyteeth filmem, w którym to z czym sobie nie radzimy, co nas boli – ma wiele imion i twarzy. A to czy ten „ból istnienia” staje się stanem constans zależy raczej od tego czy pozwolimy mu się w naszym życiu rozgościć na zawsze i będziemy go podtrzymywać. Bo przecież zawsze – nawet gdy jest obecny – są jakieś piękne chwile i momenty, drobne choćby – codzienne małe cuda. I być może „sztuka życia” polega właśnie na tym, by potrafić do takiej postawy dojrzeć, by wyrobić w sobie umiejętność dostrzegania ich, łapania, doceniania? By nauczyć się ich nie przeoczać. Potrafić w nich być, choćby trwało to jedynie moment.

*** Wszystkie zdjęcia zamieszczone w tekście pochodzą z materiałów prasowych dystrybutora filmu BABYTEETH na rynku polskim: Best Film

You may also like

PERFECT DAYS
NIEBIESKOOKI SAMURAJ
BĘKART
PAMIĘĆ