BYĆ KOCHANĄ
BYĆ KOCHANĄ (Elskling), Reż. & Scen. Lilja Ingolfsdottir, Obsada: Helga Guren, Oddgeir Thune, Heidi Gjermundsen, Norwegia, 2024
BYĆ KOCHANĄ jest filmem zachwycającym! Z pozoru małym i skromnym, ale o wielkim sercu, które bije w prawdzie! A prawda jest taka, że łatwo się zakochać, ale nie łatwo Być kochaną – kiedy nie umie się kochać przede wszystkim siebie w sobie i dla siebie. To film, który dokonuje wyjątkowo wiarygodnej i emocjonalnie poruszającej wiwisekcji procesu rozpadu związku w którym u jednego z partnerów fundamenty dla „ja” są niestabilne. I w tym właśnie tkwi jego największa siła i piękno. Perełeczka!
Tytułem wstępu:
Jak tylko dowiedziałam się, że za Być kochaną – debiut fabularny Lilji Ingolfsdottir odpowiada producent „Najgorszego człowieka na świecie” (Thomas Robsahm) – od razu wiedziałam, że muszę go zobaczyć. Przy każdej możliwej okazji podkreślam w swoich tekstach, co powtórzę ponownie – że jestem dziką fanką kinematografii z krajów nordyckich. Każdy z nich (Dania, Szwecja, Norwegia, Finlandia i Islandia) ma przynajmniej jednego reżysera, którego kino jest unikalne i zjawiskowe – w skali światowej…
Co do twórczyni Być kochaną Lilji Ingolfsdottir (niezbyt łatwe nazwisko do zapamiętania) – rzecz jasna nie miałam wcześniej o jej istnieniu – pojęcia. Ale z pewnością jej filmu – nie zapomnę. Nie dlatego, że to obraz wybitny, ale dlatego, że wyjątkowo cenię sobie tych twórców filmowych, którzy umieją przełożyć słowa zawarte w historii jaką chcą opowiedzieć obrazami – przy pomocy takiej kompozycji kadrów i tak doskonale dobranej obsady – że są w stanie oddać jej sedno. A Ingolfsdottir mnie zachwyciła absolutnie tym jak bardzo pięknie się jej to udało i to w debiucie fabularnym! Brawo!
* * *
Kino jako sztuka od zawsze jest wspaniałym zwierciadłem zeitgeist i dość chętnie zajmuje się tematykę jakże istotną emocjonalnie dla znamienitej większości z nas – biorąc na warsztat pojęcia, takie jak „związek”, „rodzina”, „małżeństwo”, „miłość”. A jak wszyscy wiemy – pojęcia te są jednak redefiniowalne bo podlegają zmianom, zgodnie z tym jak zmienia się kultura i obyczaje… Współczesny młody widz nie chce już oglądać tylko łzawych romansów, ani uroczych komedii romantycznych z happy endem. Bo wie, że życie jest znacznie bardziej skomplikowane, a związki to nie „bułka z masłem”. Stąd też tak wielki sukces filmów, często arthouse’owych i autorskich, które nie starają się rzeczywistości i skomplikowania życia uczuciowego ludzi na przestrzeni lat – ani lukrować, ani zakłamywać, że wspomnę choćby „Zakochanego bez pamięci; „Blue Valentine” czy „Historię małżeńską”…
To duży wyczyn, że Być kochaną ma wielką szansę tak zawładnąć widzami (szczególnie płci żeńskiej), że trafi do ścisłej czołówki „ulubionych” obrazów o rozpadzie związku! Bo też rzadko się zdarza, aby problematyka miłości dorosłych była analizowana zarówno z psychologiczną przenikliwością, jak i z równą empatią i ciepłem wobec bohaterów. Jest to też obraz z wyjątkowo dobrze wyważonym emocjonalnym ciężarem. Być kochaną jest filmem refleksyjnym i poważnym, ale nie ciężkim. Zachowuje odpowiedni balans pomiędzy tym co trudne do przełknięcia szczególnie dla kobiet (wiele scen zainscenizowanych jest tak, że są niejako „lustrem” podetkniętym nam pod oczy w których możemy się przejrzeć jak we własnym), a szczerością w obserwacji ludzkich zachowań.
Kluczowym czynnikiem dla sukcesu w odbiorze Być kochaną jest absolutnie znakomita kreacja Helgi Guren w roli głównej bohaterki. To przepiękna i intensywna rola! Jest w jej postaci zarówno prawda, wrażliwość, siła, kruchość, jak i wielka intensywność emocjonalna. Trudno mi nie podkreślać tego – bo też Guren gra z niezwykłą otwartością postać kogoś, kto gdyby nie jej przemyślana i warsztatowo dopracowana rola – mógłby być irytujący. A budzi empatię, zrozumienie, a nawet ośmielę się postawić tezę, że u wielu współczesnych kobiet – jakiś rodzaj identyfikacji…
* * *
Być kochaną to historia, która zaczyna się klasycznie, żeby nie powiedzieć sztampowo. Ale choć nie lubimy tego przyznawać – ta „sztampa” dotyczy historii poznania się i zawiązania poważnej relacji – u wielu z nas. Oto spotyka się dwoje ludzi. Tak na oko nieco po 30-tce. Maria (jeszcze raz to podkreślę – fantastyczna Helga Guren) jest od pierwszego spotkania zauroczona Sigmundem (świetny Oddgeir Thune). On nią z początku – nie. Ale jak to w życiu bywa – kolejne okazje towarzyskie w końcu ich do siebie zbliżają. I trach! Wpadają sobie w objęcia.
Maria wchodzi w nowy związek z dwójką dzieci z poprzedniego małżeństwa, a siedem lat później mają już z Sigmundem dwoje kolejnych. I to co dzieje się po tych siedmiu latach stanowić będzie oś narracyjną Być kochaną.
Kiedy się poznali i zaczęli wspólne życie – Maria jakoś radziła sobie z wychowywaniem swoich dzieci bez szczególnego wsparcia ze strony swojego ex, jak i z rozwojem zawodowym. Sigmund wchodził w związek z nią jako człowiek wolny od wszelkich zobowiązań, skupiony na życiu towarzyskim, zabawie i pracy muzyka. Ot, trochę taki niebieski ptak, jakże atrakcyjny i pociągający…
Ale teraz, po tych siedmiu latach jest już całkiem inaczej. Maria praktycznie nie pracuje, nie rozwija się zawodowo. Jej życie codzienne to bycie pełnoetatową matką z całym bagażem jego rutyny i niezbyt atrakcyjnych obowiązków domowych. W dodatku najstarsza córka jest już nastolatką i dostarcza Marii stałych stresów związanych z własnym dojrzewaniem i przynależnych im stanom permanentnej niezgody na wszystko co dotyczy zachowań jej rodzicielki. Kryzys w związku z Sigmundem narasta. A my widzimy jak w Marii narasta i stale kipi złość. Jej wybuchy zaskakują często ją samą i zaczynają tworzyć jaki rodzaj toksycznej chmury, która niewidzialnym całunem rozpościera się nad nią i towarzyszy każdej rozmowie z bliskimi. Sigmund nie wie jak sobie z tym poradzić, nie wie też Maria. Coraz trudniej jest jej żyć w przeświadczeniu, że jest kochana. Choć sama twierdzi stale, że kocha i mówi o tym na głos. Jej mąż wydaje się odwzajemniać jej uczucia, ale jej wybuchy złości wywołują u niego jedynie coraz silniejszą potrzebę ich unikania. Typowy pat wynikły z niemożności pogodzenia dwóch sposobów komunikacji i funkcjonowania w parze, w której jedna ze stron nie chce czuć się współodpowiedzialna za jego stan…
To znamienne, że Ingolfsdottir nadała swojemu obrazowi tytuł „Elskling”, które w norweskim oznacza dosłownie: „kochanie”, „skarbie” — czyli czułe, serdeczne określenie używane wobec bliskiej osoby. To doskonała (i nieco przewrotna) symbolika dla obrazu, który opowiada o kobiecie, która szuka miłości i akceptacji, a zarazem sama ma gigantyczną trudność, by się wartą kochania czuć – we własnych oczach…
Sigmund dużo pracuje, jest często nieobecny w domu, Maria stale zarzuca mu, że nie angażuje się wystarczająco w życie rodzinne, podczas gdy on czuje, że nie ma w ich związku ani przestrzeni osobistej, ani przychylności i docenienia dla swoich wysiłków by ich relacja i rodzina jaką tworzą – przetrwała.
I tak doprowadza to do sytuacji, kiedy nie pomagają już żadne rozmowy i ustalenia zmian w codziennych obowiązkach. W końcu, gdy staje się jasne, że Sigmund rozważa odejście, para udaje się do terapeutki (Heidi Gjermundsen). I dopiero to spotkanie staje się dla Marii bolesnym procesem samoanalizy i autorefleksji. Wnikliwy scenariusz Ingolfsdottir sięga głębiej, niż można by się spodziewać — powoli odsłania mechanizmy, które rzeczywiście kierują relacją Marii z Sigmundem, a w zasadzie – wszystkimi jej relacjami z emocjonalnie ważnymi dla niej ludźmi. A przede wszystkim – relacją z samą sobą.
* * *
Choć jak pisałam debiut fabularny Ingolfsdottir formalnie jest filmem małym i skromnym, to jednak w kwestii realizacyjnej bardzo dopracowanym i noszącym znamiona talentu dużego formatu. Bo też Być kochaną trafia w punkt na każdym poziomie i jest zadziwiająco wolny od większych wpadek i słabości – jakże częstych w przypadku debiutantów w fabule. Jej film ma odpowiednie tempo, jest narracyjnie syntetyczny, a jego czas trwania nie jest trwoniony na niepotrzebne sceny i didaskalia. Kameralne, pełne zbliżeń zdjęcia Øysteina Mamena pozwalają nam być tuż obok czy wprost z bohaterami, a inteligentny montaż i konstrukcja dramaturgiczna przynoszą serię przemyślanych odkryć i olśnień emocjonalnych. Co do oprawy muzycznej – reżyserka także daje wyraz temu, że wie jak się z nią obchodzić w filmach. W scenie finałowej wybrzmiewa bowiem utwór “Mountaineers” Susanne Sundfør – jednej z najbardziej znanych i kochanych artystek norweskich, znanej globalnie – choćby ze współpracy z zespołem Röyksopp.
Moje uznanie i zachwyt Być kochaną zdobyło dwiema jakże ważnymi kwestiami, które w scenariuszu Ingolfsdottir mogłyby stanowić jego największą „zakałę” – a są atutem. Po pierwsze – ani przedstawiony konflikt małżonków ani oni sami nie są zobrazowani na sposób czarno-biały. Nikt tu nie jest jednoznacznie winny, ani jednoznacznie gorszy od swojej drugiej połowy. A po drugie – nic w historii Marii i Sigmunda nie wydaje się obce. Ani dziwne, czy inne od tego co znamy, czy czego sami mogliśmy doświadczyć, czy doświadczamy we własnych związku / związkach. To właśnie te dwie składowe powodują, że jej film uderza tak mocno. Maria i Sigmund są tacy jak my – jak każda para, która kiedyś się pokochała, a teraz próbuje zrozumieć, gdzie popełniła błąd.
Być kochaną kupiło mnie absolutnie tym, że nie jest stronnicze. To jeden z najbardziej uczciwych obrazów na temat kryzysu w związku jaki widziałam od lat, w którym widać wyraźnie, że reżyserka i scenarzystka w jednym odrobiła także wyjątkowo dobrze lekcje z psychologii (postaci)…
*** Wszystkie zdjęcia wykorzystane w tekście pochodzą z materiałów prasowych dystrybutora filmu BYĆ KOCHANĄ na rynku polskim: Gutek Film










