C’MON C’MON
C’MON C’MON (C’mon C’mon) Reż. & Scen. Mike Mills, Wyk. Joaquin Phoenix, Gaby Hoffmann, Woody Norman, USA, 2021
Jeżeli miałabym opisać C’MON C’MON jednym zdaniem – to powiedziałabym, że jest przepełniony wielką czułością i wyjątkowo wzruszający w swej próbie transpozycji starożytnej, filozoficznej idei – poszukiwania prawdy, dobra i piękna w XXI wieczne dzieło filmowe. Dawno nie było w kinematografii światowej obrazu równie nieskomplikowanego narracyjnie, a jednocześnie tak cudownie subtelnego, który próbuje dotrzeć do sedna rzeczy najistotniejszych jak C’mon C’mon…
W przypadku C’mon C’mon trudno nie wspomnieć o tym, co powiedział kiedyś Steven Spielberg na temat aktorów dziecięcych: wielokrotne przesłuchania castingowe i poszukiwanie “kandydata idealnego” w tym przypadku mogą się skończyć tak, że na ekranie zamiast prawdy dostaniemy li tylko “obraz słodyczy”… I wypowiedź tę przytaczam tu nie bez kozery! C’mon C’mon jest bowiem takim obrazem, w którym obsada – stanowi czynnik kluczowy! W tym obsada – dziecięca właśnie. Tak fenomenalnego, wiarygodnego i prawdziwego prawdą dziecka, a nie prawdą scenariuszowej postaci – aktora jakim jest 12-letni Woody Norman, kreujący w nim główną rolę dziecięcą – moje kinofilskie oczęta – nie widziały od niepamiętnych czasów… bowiem nie jest w tym przypadku jedynie dzieciakiem, dobrze reżysersko poprowadzonym, który filmowi Millsa “robi robotę”. Woody Norman jest kimś znacznie większym i bardziej znaczącym dla tego obrazu: jest lustrem dla nas – dorosłych, a lustra jak wiadomo – rzadko bywają „obrazem samej słodyczy” ;-)…
C’mon C’mon wyprodukowane przez studio A24 (dla nieświadomych – proszę sobie wyguglać “referencje” – w skrócie firma producencka absolutnie ikoniczna, byt dla niezależnych twórców kina podobny do świętego Grala) po raz kolejny udowadnia, że nie ma sobie równych w dawaniu widzom kina, którego się nie zapomina…
Cieszę się ogromnie, że projekt filmowy Mike’a Mills’a (przez kinofilów kojarzonego głównie z obrazem “Debiutanci”) trafił akurat do nich. Bo są znani z tego, że ich produkcje są zawsze dopieszczone realizacyjnie i zapięte na ostatni guzik. A także i z tego, że są zazwyczaj właśnie doskonale obsadzone, a aktorzy w nich występujący wznoszą się na wyżyny swych możliwości. Pewnie się domyślacie do czego zmierzam 😉 Tak, do tego właśnie – w A24 kładzie się bardzo duży nacisk na scenariusze filmowe i ich jakość 🙂 A C’mon C’mon ma bardzo dobry scenariusz i doskonałe dialogi.
C’mon C’mon – z mojej osobistej kinofilskiej perspektywy – spełnia wszystkie postulaty kina, które się kocha i do którego się chce wracać. Wszystko jest w nim takie jak być powinno, łącznie z absolutnie fenomenalnymi czarno-białe zdjęciami Robbiego Ryana, nominowanego do Oscara genialnego operatora odpowiadającego za takie produkcje jak „Faworyta”, „American Honey” czy „Historia małżeńska”. Doskonałą scenografią, świetną ścieżką dźwiękową, w której arie operowe mieszają się naturalnie z muzyką stworzoną przez Lee Scratch Perry, Lou Reed’a i utworami kapeli rodem z Pasadeny w Californii Crack The Sky z ich płyty “The Ostrich”. A PRZEDE WSZYSTKIM ma C’mon C’mon tercet aktorski! I wierzcie mi na słowo, że jest to w przypadku tego obrazu tercet MISTRZOWSKI! To przede wszystkim Joaquin Phoenix (którego wielbię jako aktora – absolutnie), który w C’mon C’mon zagrał swoją pierwszą od czasów „Jokera” rolę, zaskakująco liryczną, miękką, i redefiniującą jego dotychczasowy wizerunek. To absolutnie prześwietna Gaby Hoffman, przepięknie kreująca, postać Viv oraz właśnie – spiritus movens C’mon C’mon: chłopiec imieniem Jesse w porażająco olśniewającej interpretacji Woody’ego Norman’a!
* * *
Johnny (jak zawsze – zachwycający Joaquin Phoenix) jest dziennikarzem radiowym, pracującym i mieszkającym na stałe w Nowym Jorku. Tak “na oko” – facetem koło 40tki, tym typem faceta, który wygląda jak przyzwoity gość, wydaje się być i fajny i dobry i miły. A także taki, który z racji profesji umie z ludźmi rozmawiać, słuchać i słyszeć – to jednak czuć, że tak „życiowo” z tzw. komunikacją nie jest u niego najlepiej, a szczególnie w obszarze zwanym komunikowaniem uczuć. Johhny, kiedy go poznajemy jest w trakcie dużego projektu reporterskiego. Razem z kilkoma współpracownikami przemierza Amerykę z mikrofonem, odwiedzając różne miasta, gdzie wypytuje dzieci i młodzież o ich życie, codzienność, marzenia, plany na przyszłość, a także o to, co myślą na temat swoich “supermocy” – jednym słowem co ci młodzi Amerykanie sądzą na temat swoich silnych stron, gdzie widzą swój potencjał i jak i w jakim celu chcieliby w przyszłości z niego korzystać.
Tak się składa, że jednym z odwiedzanych przez Johhny’ego miast jest Los Angeles. A tam mieszka jego siostra Viv (doskonała i poruszająca rola Gaby Hoffman). Gaby jest matką niezwykle bystrego, wrażliwego dziewięciolatka o imieniu Jesse (jeszcze raz powtórzę POWALAJĄCY Woody Norman!), ale właśnie wtedy kiedy Johhny zjawia się w LA aby ją odwiedzić z krótką wizytą – w jej życiu małżeńskim nie dzieje się najlepiej. Zresztą, jak się dowiemy, między nim a siostrą także od dawna nie dzieje się najlepiej, niemniej Johhny kocha Viv, kocha bratanka, a matka chłopca jest w sytuacji szczególnej i potrzebuje wsparcia do opieki nad synem. Johhny zatem – choć z początku czuje się kompletnie tym przytłoczony, nieudolny i nieporadny w opiece nad dzieckiem – zabiera Jesse’ego ze sobą do Nowego Jorku, dlatego, że Viv tego potrzebuje.
Oczywiście – moglibyście w tym miejscu powiedzieć, że ta cała kanwa narracyjna na kilometr pachnie samymi “kliszami” i że takich filmów jak ten: mały chłopiec plus bezdzietny singiel było już w kinie dziesiątki i po co sobie zawraca tym w ogóle głowę…
No to ja Wam powiem tak: a właśnie, że nie! Że takiego filmu jak C’mon C’mon opartego na pewnym (owszem) schemacie (jak wyżej) połączonego jeszcze dodatkowo z kinem drogi – to nie widzieliście i daję Wam słowo honoru, że po jego obejrzeniu się ze mną zgodzicie 🙂
Bo w tym przypadku “rys sytuacyjny” dostaje całkiem nowe, całkowicie współczesne szaty! I staje się opowieścią nie tylko o tym “co zawsze”, czyli, że Johnny zmuszony przez okoliczności do stałego zajmowania się siostrzeńcem dostanie niezłą lekcję życia: z zakresu odpowiedzialności, dojrzałości, cierpliwości, etc. Ale także o tym, że we współczesnej zachodniej kulturze to właśnie kobiety-matki są super-bohaterkami o największych super mocach, nie zaś mężczyźni! Jak i o tym, że współczesna cywilizacja to najczęściej niestety dorośli – metrykalnie jedynie – bo w głębi siebie pozostający tymi, którzy nie mają dostępu do tego kim są, jacy są, co daje im sens życia, spełnienie, co czyni ich szczęśliwymi. Nie umiejący się skomunikować ze światem bo nie mający dostępu do swoich emocji, przeżyć, odczuć, do tego co w nich prawdziwe, własne, autonomiczne – gdyż dawno temu przestali zadawać sobie pytania, dawno się w odpowiedziach pogubili, albo udzielali sobie tak długo ich “życzeniowo”, że życie przestało mieć dla nich smak…
* * *
A przede wszystkim jest C’mon C’mon obrazem o tym, że żyjemy w kulturze, w której tzw. dorośli to ci, którzy najwięcej mogą się obecnie nauczyć od dzieci. A na pewno się nimi inspirować. Bo to właśnie dziecięca ciekawość, wnikliwość, stałe drążenie, zmysł obserwacji, determinacja by dotrzeć do sedna tego, co stanowi o tym, że świat “przedstawiany” z perspektywy dorosłych nie musi być ani taki jak się (im wydaje), ani tym bardziej taki, którego nie powinno się urządzić inaczej – jest perspektywą właściwą! Bo przecież “gołym okiem” widać, że dorośli w nim coś spaprali i pogubili się w tym jak i czy w ogóle można to jeszcze naprawić…
I, przyznaję, że ta właśnie perspektywa w C’mon C’mon zrealizowana została przez Mills’a oraz jego fenomenalnych aktorów – absolutnie wspaniale. Bo przesiedziałam cały seans tego filmu z gulą wzruszenia w gardle, które z minuty na minutę jedynie rosło. By finalnie doprowadzić do oczyszczających łez. O ileż piękniejszym miejscem byłby świat, gdybyśmy tak jak dziewięcioletni Jesse umieli patrzeć na to co ma do zaoferowania z zachwytem, z uwagą, z troską. Gdybyśmy chcieli świat i ludzi go zamieszkujących poznawać i rozumieć. Gdybyśmy w końcu, tak jak on umieli wyrażać wszystkie swoje emocje, pozwalać sobie na to by je czuć i komunikować. O ileż wszyscy – gdybyśmy umieli spoglądać w głąb siebie i siebie – sobie nie zakłamywać – byśmy na tym wygrali?…
C’mon C’mon jest takim właśnie filmem, którego oglądanie robi widzowi “coś”, czego oddanie w słowach jest trudne. Bo to kino, którego właściwości katartyczno – terapeutyczne – wsączają się w nas niejako samoczynnie, niczym wielka świetlista kula pozytywnej i uzdrawiającej energii…
Jeżeli zatem miałabym próbować namówić Was do obejrzenia C’mon C’mon – to powiedziałabym tak: zamknijcie oczy, i pomyślcie o tych momentach, wydarzeniach w życiu, w których mieliście poczucie, choćby przez chwilę, że jesteście jak najbliżej sedna tego, czym jest piękno, dobro, prawda. Że jesteście jakoś tak szczególnie blisko poczucia swego rodzaju absolutu. Jeżeli idzie o moje zdanie – znajduje się on zazwyczaj w zdarzeniach, rzeczach i sytuacjach najprostszych…
W spojrzeniu pełnym miłości, uwagi, troski. W geście przytulenia, czy czułego uścisku, w którym jest więcej wsparcia niż powiedziałyby to wszystkie deklaracje. W krótkim pytaniu, ale zadanym tak, że wiemy, że ten ktoś kto je nam zadał naprawdę chce wiedzieć co myślimy czy czujemy. Tak na prawdę, na prawdę. I jest w stanie to zrozumieć i zaakceptować. W radosnym uśmiechu, skierowanym tylko do nas, w którym śmieją się też oczy. W słowie dziękuję, w którym wybrzmiewa autentyczna wdzięczność. W każdej nawet najzwyklejszej sytuacji dnia codziennego, kiedy spotykamy się z życzliwością, sympatią, bezinteresownie poświęconą nam uwagą i troską.…
Szkoda, że zapomnieliśmy o tym, że właśnie te małe, niby to niepozorne, ulotne momenty, tylko one – kiedy będziemy chcieli je (współ)kreować – kumulując się – potrafią uczynić nasze nieidealne, czasami pełne kłopotów i trudności życie – czymś, co ma sens i co posiada dar czynienia go piękniejszym niż się wydaje (lub jest)…
C’mon C’mon jest obrazem, który nam o tym przypomina. Filmem, którego (szczególnie obecnie, w czasach wielkiej niepewności i lęku o przyszłość) potrzebujemy. Nie potrzebujemy już więcej “mieć”, tylko nauczyć się bardziej “być” i współodczuwać z innymi.
Koniecznie obejrzyjcie C’mon C’mon – ten obraz inspiruje!
***Wszystkie zdjęcia zamieszczone w tekście pochodzą z materiałów prasowych dystrybutora filmu C’MON C’MON na rynku polskim: Gutek Film