CZARNOBYL
CZARNOBYL (Chernobyl), Pomysłodawca. Craig Mazin, Reż. Johan Renck, Wyk. Jared Harris, Stellan Skarsgård, Jessie Buckley, Emily Watson, Paul Ritter, 2019, produkcja HBO
Mini serial CZARNOBYL to ARCYDZIEŁO! I choć zwykłam pisać nieco dłuższe tzw. lead’y przy recenzowanych przeze mnie produkcjach, tym razem postanowiłam, że będzie inaczej.
Czytajcie mi z ruchu ust: Czarnobyl to majstersztyk. Wcielona w życie doskonałość realizacyjna, która wznosi pojęcie “serial” na kolejny level tego, co może oznaczać w dzisiejszych czasach produkcja tv!
Zarówno w polskim, jak i w angielskim występuje takie powiedzenie jak “opad szczęki” (jaw dropping). Może nie brzmi to nazbyt intelektualnie jako pierwsze zdanie wstępu do recenzji serialu, który wprawił mnie tak w zachwyt, jak i całkowite osłupienie nad jego W Y B I T N O Ś C I Ą, ale emocje rządzą się innymi prawidłami niż intelekt…
Nie piszę tego bez powodu. Piszę o tym dlatego, że przynajmniej w Polsce (co myślą ci, którzy mogli go obejrzeć w Rosji – nie mam pojęcia – choć plotka mówi, że Putinowi nie przypadł do gustu (hehe)… – jedyne utyskiwania z jakimi się zetknęłam w sieci (och, jak my lubimy malkontencić, szlag by trafił!) to takie, że Czarnobyl jest grany “po angielsku”.
Utyskiwania te, wydają mi się, prawdę mówiąc – niedorzeczne. Ale nawet gdyby chcieć im zapobiec – i tak nie znalazłyby z pewnością satysfakcjonującego wszystkich wyjścia. Można by rzecz jasna założyć, że znani anglojęzyczni (w większości – brytyjscy i amerykańscy) aktorzy powinni zostać zdubbingowani, albo co gorsza nauczyć się na pamięć swoich kwestii fonetycznie – jeśli ktoś w ogóle miałby tak idiotyczny pomysł. I “gadać po rosyjsku”. No c’mon?!? I Jak by to wypadło? Znowu by było.
No więc – ludzie – przestańcie się czepiać!
Ale – ponieważ spotkałam się z tym zarzutem, w tzw. internetach wielokrotnie – dały mi jednak co nieco do myślenia. Staram się bowiem, choć nie zawsze mi to wychodzi, bo to jednak trudne w przypadku moich rodaków – na ich “pretensje” patrzeć przez pryzmat tego, co z za nimi de facto stoi…
I jeśli chodzi o Czarnobyl – skumałam to. Awaria elektrowni jądrowej na Ukrainie miała miejsce 26 kwietnia 1986 roku. Czyli naście lat po moich narodzinach. W niecałe trzy doby po tym wydarzeniu, kiedy chmura radioaktywna dotarła do naszego kraju, wojskowa stacja pomiarowa na Mazurach pokazała, że radioaktywność powietrza wzrosła o 550.000 (słownie: pięćset pięćdziesiąt tysięcy!) procent. Co wiadomo dokładnie dziś. Ale wtedy nikt się nie kwapił narodu polskiego o tym fakcie z detalami informować…
Specjalna komisja powołana przez PZPR zarządziła w Polsce przymusowe podawanie tzw. płynu Lugola, czyli wodnego roztworu jodku potasu oraz pierwiastkowego jodu. Nie zwykłam być jakoś szczególnie wdzięczna PRL-owi za cokolwiek, ale w tym przypadku – wdzięczność moja nie zna granic, bo wolę nie wiedzieć, w jakiej byłabym obecnie kondycji fizycznej, gdyby tego nie zrobiono. Statystyki z tego czasu mówią, że zażyło go łącznie ponad 18 milionów młodych Polaków. Nakazano go podawać dzieciom i młodzieży do lat 17. Piłam go i ja. Był wyjątkowo ohydny w smaku. Nie bardzo rozumiałam czemu moja mama zmusza mnie do tego, tłumacząc, że jest to absolutnie konieczne dla mojego zdrowia (no, ale jak to? przecież byłam zdrowa!) i starannie pilnowała abym każdą dawkę spożyła bez ściemy, na jej oczach.
Tak, mówiono w moim domu rodzinnym o katastrofie w Czarnobylu. Owszem. Tylko ja wtedy miałam 15 lat i mnie jakiś reaktor, który wybuchł w jakiejś cholernej radzieckiej dziurze zupełnie nie obchodził…
Dzisiaj, a zwłaszcza po obejrzeniu miniserialu Czarnobyl – obchodzi mnie ten moment mojego życia znacznie bardziej. I zdałam sobie sprawę z tego, że właśnie dlatego obchodzi też tych, którzy są ode mnie i dużo młodsi i sporo starsi. I że wszyscy my, którzy żeśmy się w Polsce anno domini 1986 z płynem Lugola zetknęli, wszyscy my – oglądając Czarnobyl – zrozumieliśmy wnet coś, co stanowi o tym, że został on zgodnie(a to ci historia!) uznany za serialowy sztos sztosów! A jest to – trzeba dodać – w naszym kraju – produkcja, która przebiła oglądalnością ostatni sezon “Gry o tron” – co wydawało się niemożliwe (hehe). I która okazała się być gigantycznym sukcesem, przed którym cała Polska serialowicka – od morza, do gór, od wschodniej do zachodniej granicy padła na kolana. I stała się ku zdumieniu (?) samego emitenta historią, która dotknęła ludzi do głębi. Do trzewi. Do samego sedna tego, co zwie się zaangażowaniem emocjonalnym widza!
A tym, co dotknęło ludzi do głębi, do trzewi i do samego sedna jest poziom realizmu, którego nie oddał do tej pory żaden inny serial fabularny, a raczej – fabularyzowany, jaki powstał na temat systemu politycznego, który nie był jedynie “gdzieś tam, obok nas” – był w samym środku nas – jako państwa. Nas wszystkich (wraz z naszymi rodzinami) – zawłaszczywszy wiele dekad wcześniej. I w całości nas posiadający na dekad wiele…
To stąd te utyskiwania. Tylko ten jeden element, ta jedna maleńka składowa, czyli dialogi podawane w języku angielskim oddzielają go w oczach Polaków od całkowicie, nieznośnie, na granicy wyparcia – wszechogarniającego poczucia, że dostaliśmy obraz wadliwego funkcjonowania nie tylko reaktora w Czarnobylu, nie tylko przyczyn, jakie stały za katastrofą, czego efektem był jego wybuch. Ale panoramiczny obraz SEDNA FUNKCJONOWANIA Związku Radzieckiego jako SYSTEMU w wydaniu jeden do jednego. Czyli obraz poniekąd naszej własnej (choćby wtedy, w tym 1986 nie uświadamianej) rzeczywistości!
Zmierzyć się z tym nie jest łatwo. Tym bardziej, kiedy dopuścimy do siebie myśl, że i my (potencjalnie) moglibyśmy takową elektrownię jądrową w tamtych czasach mieć (na przykład jako efekt “bratniej współpracy”). A wtedy serial Czarnobyl zaczyna oddzielać tzw. fikcję od realności nieznośnie cienka i budząca grozę – granica…
* * *
Czarnobyl, wpełzł do ramówki polskiego HBO chyłkiem, boczkiem, niespecjalnie promowany medialnie i bez marketingowych hopsztosów. Pewnie z racji tematyki – ultra trudnej do sprzedania widzom w atrakcyjny i zachęcający sposób. No cóż, trudno się temu dziwić. Tak samo, jak temu, że w zasadzie i tak był w naszym kraju (z wyżej wymienionych powodów) skazany na sukces. Tzw. “word of mouth” zrobiło swoje 🙂
Z kinematograficznego punktu widzenia z pewnością za odpaleniem pierwszego odcinka Czarnobyla do każdego wymagającego widza przemawiać mogła obsada. Same tuzy. W dodatku znane raczej z rzeczy wyższej niż niższej klasy. Ale pomysłodawca? Ups. Tu zaczynał się problemik, a raczej pytanie wielkie jak sam czarnobylski reaktor. Jak dobrym może być serial (w dodatku z gatunku dramat) od kogoś, kto do tej pory dał się poznać głównie jako autor scenariuszy drugiej i trzeciej części “Kac Vegas” oraz trzeciej i czwartej “Strasznego filmu”?
Eppp. Eppp. Eppp.
A jednak – całkiem rosyjskie powiedzenie “wot, siurpryza” – pasuje jak ulał do tej opowieści.
Urodzony na Brooklynie, NYC, w roku 1971 Craig Mazin “wymyślił“ i napisał pięć odcinków Czarnobyla w sposób tak obezwładniająco doskonały dramaturgicznie, i z tak z genialnymi dialogami – że do tej pory nie wiem jak to możliwe.
Jego scenariusz jest P O W A L A J Ą C Y! Bo określenie – “świetny” brzmi w przypadku tego serialu po prostu nie na miejscu…
Kolejne brawa należą się reżyserowi wszystkich odcinków, czyli Johan’owi Reck’owi. I znowu to samo. Na koncie video-clipy, jakieś filmy, zdecydowanie klasy B lub raczej głównie C. Nic spektakularnego.
I apjać, wot siurpryza! Czarnobyl jest olśniewający reżysersko. Wybitny wręcz.
Jak się udało tym dwóm facetom, w dodatku urodzonym w USA zrekonstruować świat Soviet Union sprzed ponad 30 lat. Tak niebywale precyzyjnie oddający to jak wyglądał i jak funkcjonował? – pozostanie dla mnie niepojętą zagadką…
Za zdjęcia (rewelacyjne!) odpowiada zaś Jakob Ihre, szwedzki operator znany między innymi z „Głośniej od bomb” Joachima Triera.
* * *
Pora przejść do sedna. Czyli napisać o tym, co stanowi o fakcie, że Czarnobyl obejrzałam na bezdechu, wklejona w jego akcję każdą cząstką mojej osoby. Przy niektórych fragmentach zalewając się łzami i stale będąc w pełnym oczekiwania napięciu. Nie mogąc okiełznać towarzyszących mi uczuć zmieszanych pospołu z przerażanie, smutku i trwogi. Jak i podziwu nad realizacyjną wirtuozerią tej produkcji, która w zasadzie przypomina bardziej zrealizowany z rozmachem film dokumentalny niż fabułę. To, że doczytałam już po jego obejrzeniu, że jeśli chodzi o tzw. fakty – Czarnobyl nieco się z nimi mija, a może lepiej byłoby powiedzieć, że je specjalnie i z premedytacją “podkręca” dla budowania dramaturgii – nie miało dla mnie i tak znaczenia. Bo nie o liczby, niuanse i statystyki chodzi w tym przypadku. Chodzi o sedno. A wspaniałość fabuły od zawsze polega na tym, że albo swoje sedno umie złapać i podać widzowi w taki sposób, że mu kapcie spadają z wrażenia, albo nie.
* * *
W nocy, 26 kwietnia 1986 roku wybucha reaktor jądrowy w Czarnobylu, a konkretnie czwarty jego blok. Do najbliższego miasta o nazwie Prypeć, które zbudowano w 1970 roku, w zasadzie po to, by jego mieszkańcy “obsługiwali” całą infrastrukturę z elektrownią jądrową sią wiążącą – jest niecałe 4 kilometry odległości. Mieszka w nim 50.000 ludzi.
Eksplozja reaktora – co znamienne dla sowieckiego systemu – w kierownictwie elektrowni, jak i lokalnych partyjnych aparatczykach budzi niepokój głównie z tego powodu, że do niej doszło. A tym samym – trzeba się będzie z tego wytłumaczyć przed “władzą”. Jej konsekwencje dla ludzi, nie wspominając o tzw. ekosystemie – są w tym znaczeniu – postrzegane jako marginalne. A raczej, nazywając rzecz po imieniu – zupełnie nieistotne. Postanawiają zatem najpierw, na własną rękę, zająć się “problemem”. Zanim usłyszy o tym wydarzeniu Kreml, a tym samym sam Sekretarz Generalny KPZR Michaił Gorbaczow – upłynie jeszcze wiele godzin.
Na miejsce katastrofy wysłana jest miejscowa straż pożarna. Której pracownicy nie mają bladego pojęcia czym grozi przebywanie w pobliżu reaktora po wybuchu. Miejscowa ludność także nie. Część z nich będzie zatem obserwować ten “spektakularny widok” z mostu na rzece. Dziś nazwanego “mostem śmierci”.
Lecz, w zasadzie, wszystko to czym ta katastrofa była, czemu do niej doszło i jak straszne były tego reperkusje – widzowie mogą dowiedzieć się z pierwszych pięciu minut odcinka pilotowego.
U swych podstaw, bowiem, Czarnobyl jest serialem, który opowiada o cenie kłamstw. I zatajania prawdy. W imię systemu, który za najważniejsze swoje zadanie uznawał mieć wizerunek mocarstwa, sprawującego władzę nad wszystkim i wszystkimi, którzy w nim żyli. Obywateli swoich mając nawet nie za “nic” – ale traktując ich jak “mięso armatnie”.
Fabuła skupia się na czterech osobach, z których dwie – to mężczyźni, a dwie – kobiety. Każda z tych postaci będzie reprezentować inny wątek mający kluczowe znaczenie dla dramaturgii Czarnobyla. I każdy z aktorów wcielających się w te postaci został obsadowo dobrany genialnie. I rewelacyjnie wywiązuje się ze swojej roli.
Jared Harris (doskonały brytyjski aktor, nominowany do Emmy oraz Bafta, znany między innymi z seriali “Mad Men”; “The Crown”; “The Terror”) wciela się w postać Walerego Legasowa. Fizyka jądrowego. Wieloletniego wykładowcy uniwersyteckiego, eksperta od budowy reaktorów. I człowieka, który zanim elektrownia jądrowa w Czarnobylu powstała – wiedział o niej wszystko. A to co wiedział, a czego nigdy nie wyjawił zanim nie doszło do katastrofy oraz dlaczego – stanowi rdzeń opowieści. I kwintesencję tego o czym Czarnobyl de facto opowiada.
Stellan Skarsgård (jeden z najbardziej uznanych, najwspanialszych aktorów szwedzkich, swego czasu ulubieniec Larsa von Triera: “Przełamując fale”, “Królestwo”, “Dogville”, „Melancholia”, “Nimfomanka”, o którego szybko upomniało się Hollywood) kreuje postać Borysa Szczerbiny – w momencie katastrofy w Czarnobylu pełniącego funkcję Wicepremiera w rządzie Gorbaczowa.
Emily Watson (dwukrotnie nominowana do Oscara, wielokrotnie do Złotych Globów oraz Bafta, kojarzona głównie z przejmującą rolą w “Przełamując fale”) to Uliana Chomczuk. Wybitna naukowczyni, pracownica uniwersytecka, tak samo jak Legasow – z wykształcenia fizyk jądrowy. Ale w przeciwieństwie do kolegi “po fachu” nie unurzana w systemową i partyjną zgniliznę, tak jak on.
Jessie Buckley zaś (świetna, bardzo obiecująca, młoda brytyjska aktorka: “Tabu”; “Pod ciemnymi gwiazdami”) kreuje postać żony jednego ze strażaków wysłanych do gaszenia płonącej elektrowni. Czyli wysłanych nie tylko na pewną śmierć, ale na śmierć w męczarniach…
* * *
Opisywanie – nawet skrótowe – fabuły serialu Czarnobyl – zdaje mi się zajęciem całkowicie bezsensownym, dlatego też tego nie uczynię. Ten serial bowiem ma to do siebie, że w sposób arcymistrzowski nie tylko buduje napięcie, ale wszystko wszystkim, nawet takim głupkom z nauk ścisłych jak ja – wyjaśnia. Nie potrzeba Wam tych treści ode mnie. Jednakże o jednej istotnej kwestii chciałabym przy jego omawianiu nadmienić szczególnie mocno.
Czarnobyl ma to do siebie, że opowiada historię katastrofy, która stała się z biegiem lat symbolem czy też nawet synonimem czegoś, co nie powinno nigdy mieć miejsca. A jednak się wydarzyło… A wydarzyło się dlatego, że nauka, jej dokonania, wielkie umysły i ich wiedza zostały w Związku Radzieckim zaprzęgnięte do działań, które to wszystko co ofiarować mogły – zostało przeistoczone w zaprzeczenie tego, czym nauka i jej wzniosłość – par excellence – jest. I do jakich celów ma służyć!
Opowiada też o kraju, w którym życie pojedynczej jednostki nigdy za wiele nie znaczyło, jak i o kraju, w którym poziom zniewolenia mentalnego ludzi osiągnął pułap, w którym oni sami siebie jako ludzi wraz z ich niezależną podmiotowością – przestali widzieć. Określenie “Towarzysz” wybrzmiewa w Czarnobylu na sposób tak bardzo bolesny, żenujący i przerażający – że już bardziej nie może.
I w zasadzie, pomijając kwestie tego, jak bardzo strasznym zagrożeniem dla funkcjonowania planety ziemia, wraz z jej mieszkańcami – katastrofa w Czarnobylu się stała – jest ten serial opowieścią o znacznie poważniejszej kwestii. A jest nią katastrofa, która czeka świat, rządzony przez ludzi, którzy w imię zbudowanego przez siebie systemu i jego wizerunku są zdolni do wszystkiego. I postrzegają go jako ten, który ich władzy ma służyć. Nie ludziom.