4
wrz
2021
29

DE LONGHI & BRAD PITT… czyli o znaczeniu słowa „PERFETTO”

 

Ach! Brad Pitt…

Rewelacyjny aktor o gigantycznej, unikatowej charyzmie. Ambitny i doskonały producent filmowy. Ikona, legenda, gwiazda kina. Aktywista społeczny. Ojciec. Piękny mężczyzna. A przede wszystkim – piękny człowiek. Hollywood miał takich – od swego zarania – bardzo mało. Choć jak zwykłam mówić, w Los Angeles tzw. gwiazd mają więcej niż tych, które świecą w nocy nad słynnym napisem usytuowanym na wzgórzach Santa Monica…

Jak to się stało, że 57 letni obecnie Brad Pitt jest tym kim jest – zasługuje nie tylko na wielki i długaśny tekst, ale całkiem serio – na książkę. Do tej pory nie napisał autobiografii, ale kiedyś książka o nim będzie – jestem tego pewna.

Fascynuje mnie jego postać od dawna. I imię nasze jest million. Bo też, jeżeli jest coś, co w popkulturze mnie fascynuje szczerze i dogłębnie i to odkąd byłam siksą – to właśnie ludzie tacy jak Brad Pitt. A nawet, szczerze mówiąc, im jestem starsza (a stale jestem) coraz bardziej…

Ameryka. Wyświechtane i złachane od nadużywania frazesy: Od pucybuta do milionera. Freedom. Sky is the limit.

Ile trzeba wysiłku, konsekwencji, siły – żeby stale dążyć tam gdzie się chce dojść, być kim się chce być, robić to, w co się wierzy – by być ”jak Brad Pitt”? Nie wiem. Dla mnie to wciąż zagadka…

Kocham Brada Pitta. Jest moim mentalnym posterem z Bravo, “makatką na ścianie” nastoletnich ideałów, które wciąż próbuje w sobie mieć i wciąż je z siebie wygrzebywać, choć stale życie je przysypuje, mierzwi i spycha do dołu…

Bo myślę sobie, że jego życie, choć wszystkim wydaje się takie bajeczne jest w swoim sednie gargantuiczną pracą. Nad tym by utrzymać w garści to wszystko, o czym nikt z nas nie ma pojęcia, a jest nazywając rzecz po prostu olbrzymim ciężarem i odpowiedzialnością. Właśnie dlatego, że jest sławny i podziwiany. A przecież wciąż jest tym, kim już nikt takim go nie widzi. Facetem urodzonym 18 grudnia 1963 roku w Shawnee w stanie Oklahoma w niezamożnej rodzinie przedstawicieli klasy średniej.

Zdobywca 2 Oscarów, 1 nagrody Emmy, 2 nagród Bafta (o setkach nominacji do najprzeróżniejszych nagród filmowych nie wspominając) jest przy swoich kolegach po fachu, w jego wieku niezbyt uprzywilejowany w tym względzie. Nie on jeden – można by rzec.

Z jego pokolenia – amerykańska kinematografia zna co najmniej kilka nazwisk facetów / aktorów, którzy mogliby być „na jego miejscu” (ykhm) Pomyślcie tylko…. Johnny Depp – to rówieśnik Pitta. Aktor, który miał taki potencjał. I był w ch** zdolny, może nawet bardziej od Brada(?) A sobie jednak nie radzi…

A Brad Pitt sobie radzi. Wciąż. Stale. Od lat. Radzi sobie można by powiedzieć coraz lepiej. Ile go to kosztowało i kosztuje wie najpewniej jedynie on sam.

Nie umiem wyrazić słowami jak bardzo go za to podziwiam. Chyba nawet bardziej niż za jego role aktorskie… Być może brzmi to dla niektórych z Was obrazoburczo. Ale to jest szczery tekst. Od serca. Może dlatego, że jestem psycholożką z wykształcenia, a to zawsze mnie prowadzi w moim myśleniu o kompleksowej sytuacji ludzi, w tym ludzi, którzy są “zakładnikami tłumów”. Którzy żyją życiem, z pozoru jedynie wspaniałym i idealnym, ale tak naprawdę życiem, które wymaga wysiłku podwójnego, a nawet zmultiplikowanego.

Bo żyją życiem, którego upadki, w tym te całkowicie prywatne, ludzkie w swojej najbardziej ludzkiej części jaką jest miłość, związki, rodzicielstwo, etc. – bolą w dwójnasób. Bo są publiczne. Życiem, które nigdy poza murami domów, strzeżonych niczym Fort Knox nie jest życiem “normalnym”. Życiem, które stale wymaga planów i strategii. Mówienie o takim życiu jakie ma ktoś taki jak Brad Pitt, że jest super bo ma hajs, stać go na wszystko i nie ma co popłakiwać nad jego losem – wydaje mi się nie tylko że prostackie, ale żałośnie płytkie…

A piszę to z pełną premedytacją właśnie dlatego, że życie takich ludzi jak Brad Pitt sprawdza się „ludzko” już wyłącznie w miarach, którymi nikt ich w dzisiejszym klikbajtowym świecie nie mierzy. I tam gdzie robią to, czego robienie jest ich osobistym wyborem. Ich personalnymi aktami, decyzjami. Które są o tym (nawet jeżeli są „wizerunkowe”), których czynić by nie musieli, gdyby nie chcieli. Zeszłoroczna fala pandemii w USA była dla tego kraju i jego systemu opieki zdrowotnej – straszna. Making the long story short: zdjęcia zrobione mu przez paparazzi, kiedy w LA harował fizycznie dla jednej z fundacji, ładując towary na furgony z pomocą dla ludzi, którzy stracili przez Covid wszystko – mnie wyje*** z butów. To „medialna ustawka” mógłby ktoś rzec. A ja powiem tak: a kim Ty jesteś, ty ktoś, żeby tak rzec? Co sam zrobiłeś dla sprawy, dla innych? Dla poszkodowanych? Ty – niecelebrycka – osobo?

Bo naga i brutalna prawda jest taka moi mili Państwo (i wiem, że wiecie, że mam smutną rację), że Brad Pitt mógłby mieć wszystko gdzieś. Mógłby fiksować siebie i sobie jedynie z używkami i całą około-resztą z tym związaną w swoim domu za dziesiątki milionów dolarów, zbudować sobie własną, urojoną rzeczywistość gwiazdora, który za samo wyszczerzenie się w bulszitowej produkcji dostałby tyle kasy, o jakiej nie śniło się nikomu…

I kto by mu zabronił? I przecież on to wszystko doskonale wie. Więcej niż doskonale. Czy dziś, z jego pozycją w świecie kina, którą wyrobił sobie “własnymi ręcami” ktoś mógłby mu zabrać jego “społeczny status”? Jego mit. Jego kinową legendę. NIKT.

Nie da się mu zabrać tego, czym jest w świadomości zbiorowej. Bo tego się nie da ani kupić, ani skopiować. Jako kinofilka wiem, że po “Thelma & Louise”; “Kalifornia”; “Siedem”; “Fight Club”; “12 małp”; “Przekręt”; “Bękarty wojny”, „Ad astra” – wszyscy mogą mu naskoczyć…

To są jego aktorskie rydwany ognia. Teleporty do świata, w którym będzie żył wiecznie. Po wsze czasy świata, w którym kino jako sztuka i fach aktorski będą istniały…

I jeszcze raz, bo zmierzam do puenty. To życie, które ma i którego esencją, symbolem i metaforą w jednym jest marka osobista – Brad Pitt –  jest życiem kogoś, kogo się podziwia. I słowa PODZIWIA używam w tym miejscu z premedytacją.

Bo Brad Pitt jest właśnie takim człowiekiem, którego życie osobiste wplecione w życie publiczne jest rozgrywane przez niego na sposób doskonały w swej niedoskonałości. Jeżeli rozumiecie co mam na myśli…

Dlatego ten tekst, tekst który zrodził się po obejrzeniu reklamy, którą uznałam za majstersztyk. A na moim blogu, który na FB zadebiutował w zasadzie tekstem o reklamie (hehe), z udziałem Marion Cotillard jest swego rodzaju nawiązaniem do tego faktu.

Od czasu jego publikacji minęło kilka lat. Przez ten czas świat zdurniał (w moim odczuciu) jeszcze bardziej, a Polska w szczególności… Rzeczy wcześniej wypaczone wypaczyły się jeszcze bardziej, a ludzie, znani z tego, że są znani stali się w swej masie wszechobecnymi miliardowymi klikbajtami zarządzającymi zbiorową świadomością …

Czasami myślę sobie, że już niczego nie ogarniam i nie rozumiem. I że choć nie jestem pokoleniowym Boomerem, to chyba jednak jedynie z racji tego, że statystyka to nauka, która nic poza liczbami nie wnosi do ludzkiego życia. Bo z pewnością nie wnosi “prawdy” o człowieku i jego psychologicznym skomplikowaniu.

A więc na koniec tego tekstu, który jest o Bradzie jako ambasadorze ekspresów do kawy włoskiej marki De Longhi. Marki, która powstała w 1902 roku (sic!) I jak większość marek włoskich jej nazwa pochodzi od nazwiska założyciela. Giuseppe De Longhi to był facet, który pierwotnie miał warsztat produkujący piece grzewcze. Firma zarejestrowała swoją nazwę dopiero w 1950 roku. Jako marka De Longhi zaistniało wizerunkowo dopiero w 1970 roku, w którym to roku rodzina założyciela zaczęła po raz pierwszy sprzedawać wytwarzane w swoich warsztatach maszyny pod własnym nazwiskiem. Sprzęty AGD – w tym pierwsze ekspresy do kawy zaczęli produkować w latach 80-tych zeszłego stulecia.

Czy Wam się to składa? Mnie tak.

A najbardziej składa mi się z tym wszystkim slogan z tej reklamy: “PERFETTO. OD ZIARENKA DO FILIŻANKI”.

A najbardziej słowo “Perfetto”. A wiecie dlaczego? Ano dlatego, że jako zagorzała Italofilka wiem, że we włoskim to słowo nie jest wcale o “amerykańskiej perfekcji”. O niedoścignionym ideale. Nie jest w ogóle o tym, ze “lepiej być nie może”, o byciu coucherską, pop-wyrzyganą wersją “najlepszą wersją siebie”. PERFETTO jest o CUDOWNEJ CHWILI. O tu i teraz. O tym, że jest moment, ten moment, dana sobie przyjemność, kiedy sami sobie tak mówimy. Sami – sobie! Rzadko innym. Często jedynie w myślach. Kiedy się delektujemy chwilą własnego, osobistego błogostanu.

Bo to co celebrycko świecące jest ulotne. Przemija. Jak sukces, sława, nagrody, splendory. Okładki. Czerwone dywany. ŻYCIE i jego OSOBISTE przyjemności są zawsze poza tym…

Kto mógłby wiedzieć to wszystko lepiej niż Brad Pitt?

De Longhi – Gratulazioni! 🙂

You may also like

PRISCILLA
WANDA RUTKIEWICZ OSTATNIA WYPRAWA
LEE NA WŁASNE OCZY
HRABIA MONTE CHRISTO

2 Responses

  1. kubaczernek@gmail.com'
    Kubitoo

    Super. Tekst bardzo przyjemnie się czyta, chociaż jest nieco chaotyczny. Odnoszę wrażenie, że autorka pisząc ten tekst nie piła espresso.

    1. Kultura Osobista

      Dziękuję za miłe słowa, że dobrze się czyta tekst… choć boli me ego opinia, że został odebrany jako nieco chaotyczny 😬 Wrażenie właściwe – nie piję espresso wieczorami, wtedy kiedy piszę zazwyczaj swoje teksty 😜 Serdeczności, j

Leave a Reply