4
wrz
2021
28

DE LONGHI & BRAD PITT… czyli o znaczeniu słowa „PERFETTO”

 

Ach! Brad Pitt…

Rewelacyjny aktor o gigantycznej, unikatowej charyzmie. Ambitny i doskonały producent filmowy. Ikona, legenda, gwiazda kina. Aktywista społeczny. Ojciec. Piękny mężczyzna. A przede wszystkim – piękny człowiek. Hollywood miał takich – od swego zarania – bardzo mało. Choć jak zwykłam mówić, w Los Angeles tzw. gwiazd mają więcej niż tych, które świecą w nocy nad słynnym napisem usytuowanym na wzgórzach Santa Monica…

Jak to się stało, że 57 letni obecnie Brad Pitt jest tym kim jest – zasługuje nie tylko na wielki i długaśny tekst, ale całkiem serio – na książkę. Do tej pory nie napisał autobiografii, ale kiedyś książka o nim będzie – jestem tego pewna.

Fascynuje mnie jego postać od dawna. I imię nasze jest million. Bo też, jeżeli jest coś, co w popkulturze mnie fascynuje szczerze i dogłębnie i to odkąd byłam siksą – to właśnie ludzie tacy jak Brad Pitt. A nawet, szczerze mówiąc, im jestem starsza (a stale jestem) coraz bardziej…

Ameryka. Wyświechtane i złachane od nadużywania frazesy: Od pucybuta do milionera. Freedom. Sky is the limit.

Ile trzeba wysiłku, konsekwencji, siły – żeby stale dążyć tam gdzie się chce dojść, być kim się chce być, robić to, w co się wierzy – by być ”jak Brad Pitt”? Nie wiem. Dla mnie to wciąż zagadka…

Kocham Brada Pitta. Jest moim mentalnym posterem z Bravo, “makatką na ścianie” nastoletnich ideałów, które wciąż próbuje w sobie mieć i wciąż je z siebie wygrzebywać, choć stale życie je przysypuje, mierzwi i spycha do dołu…

Bo myślę sobie, że jego życie, choć wszystkim wydaje się takie bajeczne jest w swoim sednie gargantuiczną pracą. Nad tym by utrzymać w garści to wszystko, o czym nikt z nas nie ma pojęcia, a jest nazywając rzecz po prostu olbrzymim ciężarem i odpowiedzialnością. Właśnie dlatego, że jest sławny i podziwiany. A przecież wciąż jest tym, kim już nikt takim go nie widzi. Facetem urodzonym 18 grudnia 1963 roku w Shawnee w stanie Oklahoma w niezamożnej rodzinie przedstawicieli klasy średniej.

Zdobywca 2 Oscarów, 1 nagrody Emmy, 2 nagród Bafta (o setkach nominacji do najprzeróżniejszych nagród filmowych nie wspominając) jest przy swoich kolegach po fachu, w jego wieku niezbyt uprzywilejowany w tym względzie. Nie on jeden – można by rzec.

Z jego pokolenia – amerykańska kinematografia zna co najmniej kilka nazwisk facetów / aktorów, którzy mogliby być „na jego miejscu” (ykhm) Pomyślcie tylko…. Johnny Depp – to rówieśnik Pitta. Aktor, który miał taki potencjał. I był w ch** zdolny, może nawet bardziej od Brada(?) A sobie jednak nie radzi…

A Brad Pitt sobie radzi. Wciąż. Stale. Od lat. Radzi sobie można by powiedzieć coraz lepiej. Ile go to kosztowało i kosztuje wie najpewniej jedynie on sam.

Nie umiem wyrazić słowami jak bardzo go za to podziwiam. Chyba nawet bardziej niż za jego role aktorskie… Być może brzmi to dla niektórych z Was obrazoburczo. Ale to jest szczery tekst. Od serca. Może dlatego, że jestem psycholożką z wykształcenia, a to zawsze mnie prowadzi w moim myśleniu o kompleksowej sytuacji ludzi, w tym ludzi, którzy są “zakładnikami tłumów”. Którzy żyją życiem, z pozoru jedynie wspaniałym i idealnym, ale tak naprawdę życiem, które wymaga wysiłku podwójnego, a nawet zmultiplikowanego.

Bo żyją życiem, którego upadki, w tym te całkowicie prywatne, ludzkie w swojej najbardziej ludzkiej części jaką jest miłość, związki, rodzicielstwo, etc. – bolą w dwójnasób. Bo są publiczne. Życiem, które nigdy poza murami domów, strzeżonych niczym Fort Knox nie jest życiem “normalnym”. Życiem, które stale wymaga planów i strategii. Mówienie o takim życiu jakie ma ktoś taki jak Brad Pitt, że jest super bo ma hajs, stać go na wszystko i nie ma co popłakiwać nad jego losem – wydaje mi się nie tylko że prostackie, ale żałośnie płytkie…

A piszę to z pełną premedytacją właśnie dlatego, że życie takich ludzi jak Brad Pitt sprawdza się „ludzko” już wyłącznie w miarach, którymi nikt ich w dzisiejszym klikbajtowym świecie nie mierzy. I tam gdzie robią to, czego robienie jest ich osobistym wyborem. Ich personalnymi aktami, decyzjami. Które są o tym (nawet jeżeli są „wizerunkowe”), których czynić by nie musieli, gdyby nie chcieli. Zeszłoroczna fala pandemii w USA była dla tego kraju i jego systemu opieki zdrowotnej – straszna. Making the long story short: zdjęcia zrobione mu przez paparazzi, kiedy w LA harował fizycznie dla jednej z fundacji, ładując towary na furgony z pomocą dla ludzi, którzy stracili przez Covid wszystko – mnie wyje*** z butów. To „medialna ustawka” mógłby ktoś rzec. A ja powiem tak: a kim Ty jesteś, ty ktoś, żeby tak rzec? Co sam zrobiłeś dla sprawy, dla innych? Dla poszkodowanych? Ty – niecelebrycka – osobo?

Bo naga i brutalna prawda jest taka moi mili Państwo (i wiem, że wiecie, że mam smutną rację), że Brad Pitt mógłby mieć wszystko gdzieś. Mógłby fiksować siebie i sobie jedynie z używkami i całą około-resztą z tym związaną w swoim domu za dziesiątki milionów dolarów, zbudować sobie własną, urojoną rzeczywistość gwiazdora, który za samo wyszczerzenie się w bulszitowej produkcji dostałby tyle kasy, o jakiej nie śniło się nikomu…

I kto by mu zabronił? I przecież on to wszystko doskonale wie. Więcej niż doskonale. Czy dziś, z jego pozycją w świecie kina, którą wyrobił sobie “własnymi ręcami” ktoś mógłby mu zabrać jego “społeczny status”? Jego mit. Jego kinową legendę. NIKT.

Nie da się mu zabrać tego, czym jest w świadomości zbiorowej. Bo tego się nie da ani kupić, ani skopiować. Jako kinofilka wiem, że po “Thelma & Louise”; “Kalifornia”; “Siedem”; “Fight Club”; “12 małp”; “Przekręt”; “Bękarty wojny”, „Ad astra” – wszyscy mogą mu naskoczyć…

To są jego aktorskie rydwany ognia. Teleporty do świata, w którym będzie żył wiecznie. Po wsze czasy świata, w którym kino jako sztuka i fach aktorski będą istniały…

I jeszcze raz, bo zmierzam do puenty. To życie, które ma i którego esencją, symbolem i metaforą w jednym jest marka osobista – Brad Pitt –  jest życiem kogoś, kogo się podziwia. I słowa PODZIWIA używam w tym miejscu z premedytacją.

Bo Brad Pitt jest właśnie takim człowiekiem, którego życie osobiste wplecione w życie publiczne jest rozgrywane przez niego na sposób doskonały w swej niedoskonałości. Jeżeli rozumiecie co mam na myśli…

Dlatego ten tekst, tekst który zrodził się po obejrzeniu reklamy, którą uznałam za majstersztyk. A na moim blogu, który na FB zadebiutował w zasadzie tekstem o reklamie (hehe), z udziałem Marion Cotillard jest swego rodzaju nawiązaniem do tego faktu.

Od czasu jego publikacji minęło kilka lat. Przez ten czas świat zdurniał (w moim odczuciu) jeszcze bardziej, a Polska w szczególności… Rzeczy wcześniej wypaczone wypaczyły się jeszcze bardziej, a ludzie, znani z tego, że są znani stali się w swej masie wszechobecnymi miliardowymi klikbajtami zarządzającymi zbiorową świadomością …

Czasami myślę sobie, że już niczego nie ogarniam i nie rozumiem. I że choć nie jestem pokoleniowym Boomerem, to chyba jednak jedynie z racji tego, że statystyka to nauka, która nic poza liczbami nie wnosi do ludzkiego życia. Bo z pewnością nie wnosi “prawdy” o człowieku i jego psychologicznym skomplikowaniu.

A więc na koniec tego tekstu, który jest o Bradzie jako ambasadorze ekspresów do kawy włoskiej marki De Longhi. Marki, która powstała w 1902 roku (sic!) I jak większość marek włoskich jej nazwa pochodzi od nazwiska założyciela. Giuseppe De Longhi to był facet, który pierwotnie miał warsztat produkujący piece grzewcze. Firma zarejestrowała swoją nazwę dopiero w 1950 roku. Jako marka De Longhi zaistniało wizerunkowo dopiero w 1970 roku, w którym to roku rodzina założyciela zaczęła po raz pierwszy sprzedawać wytwarzane w swoich warsztatach maszyny pod własnym nazwiskiem. Sprzęty AGD – w tym pierwsze ekspresy do kawy zaczęli produkować w latach 80-tych zeszłego stulecia.

Czy Wam się to składa? Mnie tak.

A najbardziej składa mi się z tym wszystkim slogan z tej reklamy: “PERFETTO. OD ZIARENKA DO FILIŻANKI”.

A najbardziej słowo “Perfetto”. A wiecie dlaczego? Ano dlatego, że jako zagorzała Italofilka wiem, że we włoskim to słowo nie jest wcale o “amerykańskiej perfekcji”. O niedoścignionym ideale. Nie jest w ogóle o tym, ze “lepiej być nie może”, o byciu coucherską, pop-wyrzyganą wersją “najlepszą wersją siebie”. PERFETTO jest o CUDOWNEJ CHWILI. O tu i teraz. O tym, że jest moment, ten moment, dana sobie przyjemność, kiedy sami sobie tak mówimy. Sami – sobie! Rzadko innym. Często jedynie w myślach. Kiedy się delektujemy chwilą własnego, osobistego błogostanu.

Bo to co celebrycko świecące jest ulotne. Przemija. Jak sukces, sława, nagrody, splendory. Okładki. Czerwone dywany. ŻYCIE i jego OSOBISTE przyjemności są zawsze poza tym…

Kto mógłby wiedzieć to wszystko lepiej niż Brad Pitt?

De Longhi – Gratulazioni! 🙂

You may also like

FERRARI
OPPENHEIMER
JANE BIRKIN – HISTORIA IKONY…
VERMEER. BLISKO MISTRZA

Skomentuj