DETEKTYW sezon trzeci – czyli nie wchodzi się dwa razy do tej samej rzeki…
Lubię obserwować. Podczekiwać ukryta w cieniu na rozwój sytuacji. Od zawsze fascynuje mnie, że w pewnych przypadkach tak przecież różni od siebie ludzie reagują podobnie, jak by byli jednością. A jeszcze bardziej dlaczego tak się dzieje… Więc czekałam i tym razem. Ale nic się nie wydarzyło.
Kompletnie nic…
Pustka. Żadnych komentarzy. Wpisów na fejsbukowych wall’ach. I w innych mediach społecznościowych. Żadnych pytań o to “czy ktoś ogląda i co uważa”. Na temat trzeciego sezonu Detektywa.
Oczywiście, że obejrzałam. Bo lubię wiedzieć i mieć swoje zdanie. A przede wszystkim lubię analizować 🙂
Oczywiście jak już było dostępne wszystko. Sorry HBO, ale ja tylko tak oglądam. Jeśli idzie o mnie – batalię w sprawie: “co tydzień tylko jeden kawałek gorzkiej czekoladki dla dobra twego zdrowia” – dawno przegraliście.
Bo do seriali mam stosunek namiętny. Jak kocham to kocham całym sercem i zeżre całą tabliczkę w góra dwóch podejściach. I nie da się na takich jak ja nic poradzić. Na tym to polega…
* * *
Kiedy w 2014 roku HBO pokazało światu pierwszy sezon “True Detective” – oszalałam na punkcie tego serialu (dlaczego można przeczytać tu). Nie ja jedna. Zapanowała globalna gorączka. O produkcji tej dyskutowali wszyscy serialomaniacy. A krytycy filmowi jak świat długi i szeroki piali z zachwytu.
A potem wydarzyło się “samo zło”.
I to, jakie były jego reperkusje prowadzi do bardzo znamiennych wniosków. Kultowe produkcje TV mają bowiem to do siebie, że wywołują w ludziach emocje, odczucia i doznania, których słupki oglądalności nigdy nie wykażą.
Można je moim zdaniem (stawiam taką tezę) śmiało zaliczyć do rejestrów tych samych, z których pochodzą zmiany w mózgu spowodowane cyklicznymi wyrzutami serotoniny, dopaminy i noradrenaliny. Tak, słusznie się Wam kołacze po głowie – to stan zakochania.
Dopiszcie sobie sami zatem całą resztę… Podpowiem, że chodzi o naukowe dane na temat dynamiki relacji / związków w czasie, patrząc na nie od strony hormonalnej i tzw. etapy miłości…
Czujecie o co mi chodzi?
Sezon drugi Detektywa to była zdrada. Cios w samo serce. Sprzeniewierzenie się temu wszystkiemu za cośmy pokochali. Najdroższa nam osoba nas oszukała. Zdobyła nasze zaufanie, oczarowała, zahipnotyzowała wręcz, zajęła najważniejsze miejsce w naszym życiu, wykosiła konkurentów, złożyła obietnice bycia jedyną i wyjątkową. A potem okazało się, że że jest “zwyczajna” i “jak każda inna”…
Wiem, lubię troszkę polecieć w metaforach, ale uważam, że to nazywanie rzeczy po imieniu 🙂
* * *
Nie jestem odosobniona w tej opinii. Powiedziałabym raczej, że “imię nasze jest million” – dla znamienitej większości wielbicieli Detektywa – koło zamachowe sezonu pierwszego stanowili grający w nim Matthew McConaughey i Woody Harrelson. I określenie “grający” brzmi głupawo, jeśli przymierzyć je do tego jak w y b i t n e były to kreacje aktorskie!
Ale – nie byłyby one tak wybitne – gdyby nie miały swej podstawy scenariuszowej. Nie umniejszając nic fachowcom od grania – nawet najzdolniejszy aktor jest niestety zawsze tym, który in the end of the day jest beneficjentem napisanej postaci do kreowania albo ofiarą powiedzenia: “z gó*** bata nie ukręcisz”.
Przyczyny – dlaczego po genialnym pierwszym sezonie Detektywa, którego pomysłodawcą oraz scenarzystą w jednej osobie jest świetny pisarz amerykański Nic Pizzolatto – powstał drugi tak bardzo przeciętny – są bardzo zawiłe. Starczyłoby ich na osobny serial.
Pokrótce sprowadzają się one do tego, że kiedy nie wiadomo o co chodzi – zazwyczaj chodzi o pieniądze. Ewentualnie o ambicje. A w dużym biznesie filmowym z dużym zapleczem finansowym ambicje = pieniądze. Wychodzi na to samo.
W tym przypadku poszło o konflikt między reżyserem sezonu pierwszego (moim zdaniem niezwykle zdolnym Cary Fukunaga), który do tej pory jest jednym z producentów wszystkich powstałych sezonów Detektywa. A showrunnerem (a zarazem producentem wykonawczym serii) czyli Nickiem Pizzolatto .Te dwie niezwykle silne osobowości nie były w stanie znieść prymatu jednego nad drugim. Jak ćwierkają hollywoodzkie ptaszki – Fukunaga, któremu powierzono reżyserię całości sezonu pierwszego (co do tej pory jest bardzo rzadko stosowaną praktyką i mam nadzieję zrozumiecie niebawem dlaczego) poczuł się upoważniony do pociągania za wszystkie sznurki w produkcji. Jak to reżyserzy mają w zwyczaju. A kiedy na dodatek otrzymał nagrodę Emmy za “wyjątkowe osiągnięcia reżyserskie” za odcinek czwarty pierwszego sezonu …
Na placu boju został potomek Włochów. Nie Japończyków.
Hmm. Powiem tak. Nie zamierzam się odnosić do kwestii personalnych ambicji, próżności oraz wielkości ego obu panów.
Zamierzam napisać jednakże, że całkowicie zgadzam się z tym, co twierdzą najlepsi znawcy tematu z branży filmowej!
Jak mawiają w USA: “TV is for writers, and film is for directors”.
Bez showrunnera – bez jego brylantowego scenariusza, nad którym będzie sprawować pieczę, nadzorować prace nad budową postaci, dialogami i spinać wszystkie kwestie związane z ich rozwojem w czasie i na tle kolejnych wydarzeń od A do Z, a które będą nam opowiadane przez lata całe (jak dobrze pójdzie) – nie ma szans na nic wspaniałego. Ani wyjątkowego.
F*** the director. C’est la vie!…
Wciąż uparcie wracam do tego, bo uważam, że to prawda szczerozłota. Najlepsze seriale pełnią w dzisiejszej popkulturze (stwierdzam fakt) substytut wielotomowej powieści. Kiedy mamy do czynienia z czymś, co nas olśniewa, zachwyca, dla czego zarywamy noce, zaniedbujemy obowiązki i inne powinności życiowe, chcemy tego więcej. Ba! Czekamy na więcej. Ale nie przebieramy nogami do lektury tomu trzeciego po kiepskim drugim. Który nas rozczarował i zmęczył. Zwłaszcza, ze żyjemy w kulturze pogoni za nowościami i obfitości tzw. contentu – nieprzebranej.
C’est la vie…
Trzeba to sobie powiedzieć otwarcie. Seriale to krwawy biznes. I bardzo z cyklu takich, które można by porównać do wielce ryzykownych zagrań na giełdzie. Nigdy nie wiadomo do końca czy wypalą. I jak bardzo. Kosztują często wielokroć tego, co spora produkcja filmowa. Czas który im trzeba poświęcić jest podwójnie długi. Stopa zwrotu niepewna. I żyją innym życiem niż film. Dwugodzinny film jak nie pójdzie, to nie pójdzie. Smutek. Ale jakoś tam sobie będzie pełzał. Przez festiwale, VOD, gdzieś tam, swoim obiegiem. W jakiś (choćby) niszowych grupach odbiorców. Serial – z minimum ośmioma godzinami – jak nie pójdzie – to będzie padaka. Na całego…
A z “True Detective” zażarło tak, że samemu HBO spadły buty z wrażenia. Okazało się, że mają w rękach kurę, która zniosła nie że złote jajo, ba! jajo złote inkrustowane dwoma brylantami. No i co dalej?
Gdyby mnie ktoś zapytał o zdanie – powiedziałabym, że poczekać. Przemyśleć sprawę. Nie starać się robić nic na siłę. Jak kocha to poczeka! (hello fani GOT!) Bo z miłością to trudna sprawa.
Ale nikt nie pytał 😉
I tak, po wyszykowanym naprędce, w dodatku bez udziału dwóch uwielbionych bohaterów, którzy sezon pierwszy nieśli na swych barkach, w sezonie drugim HBO dostało łomot na goły tyłek, tak wielki, że się połowa biznesu serialowego na tym przypadku uczyła czego należy nie robić…
* * *
Gdybym była bardziej naiwna i wierzyła w coś takiego jak “wyrzuty sumienia” (hehe)w przypadku nieudanej produkcji serialowej – powiedziałabym, że za powstaniem sezonu trzeciego przemawiał gigantyczny niesmak jaki pozostał po nieszczęsnym sezonie drugim. Który dręczył ohydnie zaangażowane w to osoby tak długo, aż postanowiono coś z tym uczynić. Ale – będę cyniczna – nie wierzę.
Niemniej istotne wydaje mi się, by zaznaczyć, że producentami wykonawczymi sezonu trzeciego są wciąż Nic Pizzolatto (to oczywiste), jak i Matthew McConaughey oraz Woody Harrelson.
Jakie konkretnie powody stoją za tym, że po 5 latach od sezonu pierwszego i czterech od drugiego (sic!) dostaliśmy sezon trzeci Detektywa – nie wiem. Podejrzewam, że są mocno skomplikowane. W tym finansowo i wizerunkowo dla stacji HBO. A ponieważ nie lubię pisać o domniemaniach, to przejdę do sedna. Czyli recenzji.
I napiszę to od razu. Jest to rzecz WYŚMIENITA! Doskonale napisana, ze świetnym, pogłębionym rysem psychologicznym kluczowych postaci, rewelacyjnymi dialogami, bardzo sprawnie wyreżyserowana. I co ważne – z bardzo wiarygodną zagadką kryminalną w tle. A przede wszystkim TAK ZAGRANA, ŻE CZAPKA Z GŁOWY!
Duet Mahershala Ali & Stephen Dorff to jest duet co się zowie! A wiodąca rola Ali’ego zdejmuje majty przez głowę!
Ale przede wszystkim, przede wszystkim Detektyw sezon trzeci – to jest powrót do kwintesencji tego, o czym traktować miał ten serial. A sam tytuł mówi przecież (i zawsze mówił) wszystko, co najważniejsze!
Bo przecież u swych podstaw, w jądrze tej produkcji o nazwie TRUE DETECTIVE stoi to, co jego pomysłodawca Nic Pizzolatto sobie dawno temu zamyślił. A zamyślił sobie dać nam opowieść o tym, czym jest ten fach.O różnicy pomiędzy tym, że niektórzy bywają detektywami jedynie, zanim nie osiądą na smętnej najczęściej emeryturze, a tymi, którzy nimi są – z krwi i kości. Bo to taki zawód, którym albo się karmisz, oddychasz, przenika w całe twoje życie, nasącza je swoimi treściami bezustannie, obciąża psychicznie – wysysając do cna – albo nim nie jesteś. Nie jesteś “prawdziwym detektywem”…
I chce Wam powiedzieć tak od siebie, tak bardzo po serialomaniacku, że trzeci sezon Detektywa jest olśniewający pod tym względem. I gdyby nie ta cholerna ”dwójka” to mogłabym śmiało napisać że to jeden z najlepszych seriali ostatniej dekady. Dla niektórych będzie to pewnie nieco kontrowersyjne stwierdzenie, ale osobiście uważam, że pod względem narracyjnym “trójka” jest o niebo lepsza niż część pierwsza. Bo ja jednak wciąż się upieram przy tym, że główny wątek zagadki kryminalnej w “jedynce” został spartolony. Ale z kolei jak się raz obejrzało McConaughey jako detektywa Rust’a Cole’a oraz Harrelsona jako detektywa Marty’ego Hart’a – to się nie da tego odzobaczyć…
I tak dochodzimy do sedna tytułu dla tego tekstu. Jak rzekł filozof: nie wchodzi się dwa razy do tej samej rzeki.
* * *
Well. We can’t KNOW. I mean, what you don’t remember, you don’t KNOW you don’t remember…
True Detective, sezon trzeci
Podobnie, jak w przypadku sezonu pierwszego mamy do czynienia z nierozwiązaną sprawą kryminalną sprzed lat. Która będzie nam opowiadana w trzech perspektywach czasowych.
W roku 1980. W którym to weteran wojenny z Wietnamu, obecnie policyjny detektyw Wayne Hays (czytajcie mi z ruchu ust: r e w e l a c y j n y Mahershala Ali) podczas nocnej służby patrolowej spędzanej nieco na luziku ze swoim zawodowym partnerem Roland’em West’em (najlepsza do tej pory rola – absolutnie świetnego Stephen’a Dorff’a) dostaną zgłoszenie o zaginięciu rodzeństwa. Chłopca i dziewczynki. Szybko okaże się, że prawa jest dziwna, zagmatwana, podejrzanych wielu. A finalnie utknie w tzw. martwym punkcie.
W roku 1999. Byli już partnerzy policyjni Hays i West wiodący kompletnie inne życie zawodowe znowu się spotykają. Na światło dzienne wychodzi bowiem ważny dowód w sprawie sprzed prawie 20 lat.
W roku 2015. Obaj detektywi są literalnie staruszkami. Z Haysem czas obszedł się szczególnie źle. Nie dość, że jest stary to jeszcze chory. Cierpi na dziwny rodzaj demencji. Dotyczy ona wybranych obszarów jego życia i pewnych wspomnień. A szczególnie tych, które wiążą się ze sprawą sprzed ponad 35 lat. Być może dlatego zgadza się być bohaterem wywiadu rzeki z ambitną dziennikarką telewizyjną (bardzo dobra Sarah Gadon znana z serialu “Alias Grace”). Która odkryła podczas własnego dochodzenia wiele nowych detali dotyczących sprawy, na której swego czasu polegli obaj detektywi.
Co ważne dla narracji – część z nich pochodzi z bestsellerowej książki, którą wiele lat temu, w czasach gdy byli małżeństwem, a Wayne był w apogeum wydarzeń zawodowych związanych ze sprawą zaginięcia dzieci wydała żona Hays’a – Amelia (fantastyczna Carmen Ejogo).
* * *
Wszystko w Detektywie sezonie trzecim – jest takie jak być powinno. Narracja i napięcie budowane jest krok po kroku. A postaci detektywów malowane niespiesznie, ale wyraźnymi, pięknie nasyconymi barwami, które potrafią oddawać tylko dobrzy pisarze! Dla mnie osobiście to była tak w “jedynce”, jak i jest w “trójce” najważniejsza, kluczowa kwestia dla popadnięcia w zachwyt. Niczego bowiem tak nie kocham, jak tego, że serialowi bohaterzy to postaci pełnokrwiste, skomplikowane, ludzkie do szpiku kości. Złożone tak z piękna, jak i brzydoty, które charakteryzują nasz gatunek. W przypadku sezonu trzeciego Pizzolatto spisał się na medal. Tym razem także w przypadku czołowej postaci kobiecej, bardzo istotnej dla całej opowieści, którą stanowi żona detektywa Hays’a. Kobieta ambitna, światła, niezwykle bystra. Która w związek z facetem “po przejściach” weszła z miłości, ale dla tej miłości nie dała sobie zabrać ani własnych aspiracji, ani swej podmiotowości. Stanowiła dla Wayne’a więcej niż żonę i matkę jego dzieci. Przede wszystkim partnerkę tak życiową, jak i intelektualną. Której przenikliwości jednakże detektyw nie cenił tak bardzo jak powinien. Z czym przyjdzie mu się zmierzyć dopiero po jej śmierci…
I co niezwykle ważne ich relacje miłosna, pogmatwana emocjonalnie, pełna namiętności ale tez żalu, goryczy z tytułu swego rodzaju rywalizacji, wzajemnych oskarżeń o brak uwagi, przyciągania i odpychania przez lata – Detektyw sezon trzeci – rozpisuje genialnie. Duet Ali & Ejogo jako serialowej pary małżeńskiej jest jednym z najbardziej wiarygodnych, pięknie zagranych i cudownych w oglądaniu jakie widziałam od dawna!
Z kolei tandem jaki stanowi w sezonie trzecim para detektywów granych przez Mahershala Ali oraz Stephen’a Dorff’a to przykład więcej niż świetnej pracy ludzi odpowiedzialnych za obsadę. Oglądanie ich razem dla każdego kto sobie te kwestie ceni stanowi gigantyczną przyjemność. I w piękny sposób nawiązuje do wspaniałości “jedynki” pod tym względem. Całkowicie sobie przeciwni (pokiereszowany psychicznie przez wojnę wrażliwy Afroamerykanin z rodziną i dziećmi oraz “playboyowaty samotny, biały wilk” o większych od niego ambicjach zawodowych i dużo bardziej cyniczny) stanowią swoje – samo życie – nieznośnie atrakcyjne dopełnienie. W którym każdy z nich tak samo drugiego na swój sposób irytuje prywatnie, jak i bardzo ceni zawodowo.
Ale przede wszystkim to, czym kupił mnie całkowicie sezon trzeci Detektywa to fakt, że jest to po prostu doskonała historia. Doskonale opowiedziana. Bez fanfarów. Bez nadęcia. Bez prób epatowania niepotrzebnie wydmuchano – wydumanym psychologicznie rzecz ujmując horrorem zagadki kryminalnej (co było moim zdaniem zdecydowanie największą słabością jedynki).
Bo “horror” życia prawdziwego detektywa nie składa się z tego, że za każdą sprawą stoi jakiś kolejny Hannibal Lecter. Trud, trauma i koszmar tego zawodu polega na tym, że nie umiesz znaleźć rozwiązania. Składasz mikroskopijne elementy niczym puzzle, dociekasz, badasz, próbujesz użyć każdej metody – bez skutku. Poświęcasz jej siebie, każdą godzinę czasu swego życia, swoją rodzinę, szczęście małżeńskie, relacje z dziećmi – na nic.
Ten zawód cię pochłania, zjada od środka. I w końcu zostawia z poczuciem, że już niczego nie wiesz. Nie masz pojęcia. Nie rozumiesz. Ludzie od tego wariują, rozpijają się. Źle kończą. Tak to wygląda. Czasami.
Nie da się uciec od bycia detektywem. Kiedy się nim zdecydowało zostać. I o tym, że tego zawodu nie można sobie “ot tak” porzucić także jest ten serial.
Bo to więcej niż pasja. To życiowy drive. Naznaczający na zawsze. W tym tkwi najgłębsza psychologiczna prawda tej opowieści.
Tak jak i w tym, że wszyscy wiemy, że nie można zawsze kochać tak samo. Bez względu na okoliczności. Nic nie jest na zawsze. Relacje są jak rzeki. Zmieniają nurt. W przypadku związków, w których doszło do zdrady, sprzeniewierzenia się najważniejszym wartościom, załamania i kryzysu – nic już po nich nie jest takie samo. I nigdy nie będzie. Nie oznacza to, że są zdane na porażkę. Oznacza to jedynie, że muszą się starać w dwójnasób, pragnąc podwójnie mocno by się im udało. Starać się zapomnieć o tym co było, doceniać to co jest teraz, nie wracać do bolesnej przeszłości. Bardzo obopólnie chcieć i jeszcze bardziej nad tym pracować.
Czemu o tym piszę? Bo gdyby decydenci w stacjach TV czytali częściej filozofów zamiast słupki oglądalności – wiedzieliby to właśnie. Że kiedy się zbuduje wyjątkowo silny, namiętny związek z widzem – udawanie, że po kryzysie można wejść do tej samej rzeki nie byłoby takim kłopotem…
Pingback : Kultura Osobista GREEN BOOK | Kultura Osobista