DIUNA
DIUNA (Dune) Reż. Denis Villeneuve; Scen. Denis Villeneuve, Jon Spaihts, Eric Roth na podstawie powieści Franka Herberta pod tym samym tytułem. Wyk: Timothée Chalamet; Rebecca Ferguson; Oscar Isaac; Stellan Skarsgård; Josh Brolin, Javier Bardem, Charlotte Rampling, Zendaya, Jason Momoa, USA, 2021
Krótko & na temat: DIUNA w reżyserii Denis’a Villeneuve’a jest epicka! Majestatycznie wręcz olśniewająca i wspaniała! Jego wersja Diuny jest nie tylko doskonale obsadzonym i brylantowo wręcz zrealizowanym widowiskiem sci-fi. Ale przede wszystkim oddaje ducha prozy kultowego pisarza. I w pełny, niezwykle precyzyjny i przemyślany sposób pozwala widzom oddać się we władanie opowieści o świecie wykreowanym przez Franka Herberta! Chapeau bas po stokroć!
Tytułem wstępu:
Amerykański pisarz Frank Herbert (1920 – 1986) zanim zdobył pozycję jednego z najważniejszych i najlepszych autorów na świecie w gatunku science fiction – parał się w życiu wieloma zawodami (był m.in. poławiaczem małży, komentatorem radiowym, reporterem w lokalnej prasie, fotografem i operatorem telewizyjnym). Ale widać „tak miało być” – że choć do późnej trzydziestki nic nie wskazywało na to, że jeszcze za swego życia zyska miano twórcy kultowego – na zawsze zapisał się w ludzkich umysłach i sercach jako twórca „Diuny”. Ta dopiero druga opublikowana przez niego powieść (wcześniej drukowana w odcinkach w amerykańskim periodyku dedykowanym sci-fi) ujrzała księgarniane półki w roku 1965. Pisarz miał wtedy dokładnie 45 lat. Z miejsca zdobyła uwielbienie czytelników, a także uznanie krytyków literackich. Jej olbrzymi sukces skłonił Herberta do stworzenia serii, zwanej „kroniki Diuny”, składającej się z 6 tomów, z których ostatni powstał na rok przed śmiercią pisarza.
Jak twierdzą znawcy literatury, od innych popularnych pisarzy w tym samym gatunku Franka Herberta wyróżnia przede wszystkim podejście do materii zwanej „fantastyką naukową”. Bardziej od technologii i ich rozwoju – interesowały go zawsze zagadnienia filozoficzne, etyczne, teologiczne oraz psychologia człowieka. Jako buddysta Herbert interesował się mocno umysłem ludzkim, jego możliwościami, w tym – w kontekście „uwolnienia się” zarówno od wpływu techniki, jak i systemów państwowych, a szczególnie totalitaryzmu, a także wpływem narkotyków na to, co psychologia nazywa podświadomością. Być może to właśnie, że najbardziej interesowała go przyszłość gatunku ludzkiego jako takiego, nie zaś tworzonych przez ludzkość coraz to nowszych technologii uczyniło go pisarzem, który zyskał tak wielki oddźwięk, a jego proza była i jest do dziś – wręcz uwielbiana…
* * *
Diuna kusiła wielu filmowców, od dawna. I nie jest tajemnicą, że stanowiła gigantyczną inspirację dla Georga Lucasa, kiedy tworzył „Gwiezdne wojny”. W latach 70tych za ekranizację zabrać się miał Alejandro Jodorowsky, która jednak spełza na niczym. W latach 80tych (dokładnie w 1984) powstał film w reżyserii Davida Lyncha. I trzeba przyznać, że ma on po dziś dzień swoich zagorzałych fanów. Nie wdając się w długie dywagacje, skwituje go tak: moim zdaniem bardzo nieudany, nie dałam rady go „zmęczyć” nawet do połowy, a raczej jestem z tych, co oglądają do samego końca, łącznie z listą płac 😉 … Istnieje też wersja serialowa, na którą już w ogóle spuszczam zasłonę miłosiernego milczenia…
* * *
Making the long story short: kiedy tylko pojawiły się pierwsze informacje o tym, że za kolejną ekranizację Diuny zabiera się nie kto inny, ale sam Denis Villeneuve (którego bardzo cenię od czasu „Pogorzeliska”) i do którego mam tylko jedną kinofilską „pretensje”, a mianowicie o to, że porwał się na kontynuacje „Blade Runner’a” (czyli porwał się na moją filmową relikwię) zastrzygłam uszami w oczekiwaniu, bo wiedziałam (a raczej przeczuwałam), że jednak to jemu właśnie może się udać coś, co się wcześniej innym nie udało. A jak już się zaczynało okazywać coraz więcej, a przede wszystkim to, że Paula Atrydę zagra wielbiony przeze mnie, najzdolniejszy aktor amerykański w swoim pokoleniu Timothée Chalamet, a resztę czołowych postaci aktorzy o nie tylko ugruntowanej wysokiej pozycji, ale udowodnionych wielokrotnie dużych umiejętnościach „niesienia postaci” – no to już zaczęło się przebieranie nogami na całego!
Będę też cyniczna. Ale w tym przypadku to cynizm nie wredny, ale podyktowany całkiem merytorycznymi i racjonalnymi przesłankami. Może brzmi to banalnie, ale najnowsze technologie w kinematografii nie są moim zdaniem kiedy myśli się o ekranizacji Diuny bez znaczenia. To trochę podobnie, jak w przypadku „Władcy Pierścieni” Tolkiena. Zanim zekranizował tę prozę Peter Jackson – no cóż… A umiejętności ich wykorzystywania Villeneuve już pokazał, razem z tym, że przykłada bardzo dużą wagę do pracy operatorskiej. Jak i do montażu.
Za zdjęcia (a są one OBŁĘDNE!) odpowiada w tym przypadku Greig Fraser. Zdobywca Oscara za pracę operatorską przy filmie: „Lew. Droga do domu” oraz nagrody Emmy za prace przy serialu „Star Wars: The Mandalorian”.
To wszystko działało w moich oczach na korzyść Villeneuve’a – jako kogoś w kim kinofilsko „pokładałam nadzieje”. No i jeszcze jedna rzecz, rzecz jasna, na punkcie której mam fisia czyli – scenariusz! A kiedy idzie o ekranizacje dzieł literatury na miarę, o której mowa – poprzeczkę stawiam bardzo wysoko! Za bardzo kocham dobrych pisarzy, aby wybaczać scenarzystom partaczenie ich roboty (hehe)…
A w przypadku Diuny było wiadomo, że za scenariusz odpowiada także Eric Roth. A jest to scenarzysta, który ma na koncie ni mniej ni więcej ale pięć nominacji do Oscara (w tym jedną zgarnięta statuję) za takie filmowe sztosy jak: „Forrest Gump”, „Informator”; „Monachium”; „Ciekawy przypadek Benjamina Buttona”; „Narodziny gwiazdy” (te z Lady Gagą i Bradleyem Cooperem). Bo oddawać taką powieść jak Diuna – to trzeba jednak w odpowiednie (sceno)pisarskie rączki… Żeby potem nie bolało, nieprawdaż?
Podsumowując: ponad rok oczekiwania na kinową premierę Diuny, przesuniętą z powodu pandemii przejechałam na oparach zatankowanych wstępnie egzaltacji do czasu ukazania się oficjalnego trailera. I tak, zmiótł mnie całkowicie. Ale – jak wszyscy wiemy – od świetnego trailera do świetnego ponad dwugodzinnego filmu – droga daleka…
* * *
Pisanie recenzji filmów opartych o tak rozbudowany świat, jaki prezentuje proza Franka Herberta jest zadaniem, którego szczerze nie lubię. Streszczanie mnie mierzi i nudzi. Kojarzy mi się z brykami lektur szkolnych, których nie poważam. Ale przecież mam pełną świadomość i tego, że kino to jest biznes. I kino to także (a na pewno w tym przypadku) umiejętność opowiedzenia właśnie poprzez to medium tego, co ktoś, kiedyś ubrał jedynie w słowa. I tych słów przełożenie na język kinematografii dla tych, którzy ich nie czytali, a nawet nie mają takiego zamiaru… Tak to już jest. I polemizowanie z tym – jest zajęciem z cyklu „walka z wiatrakami”. Pozostaje zatem jedynie ocena tego, jak bardzo się danemu twórcy filmowemu to przedsięwzięcie udało. Lub nie. I tu przechodzę do sedna: Denis Villeneuve moim zdaniem wywiązał się z tego zadania brylantowo! Jego Diuna jest tak samo oszałamiająca wizualnie, epicko – majestatyczno – monumentalna w warstwie czysto kinowej, jak i niezwykle kameralna i refleksyjna jeżeli chodzi o ukazanie relacji między głównymi bohaterami w warstwie, która była dla Franka Herberta niezwykle istotna, czyli w tej części jego opowieści, która tyczy się rysunku psychologicznego postaci. Motywów ich działań, tego kim są, co ich napędza, prowadzi w wyborach życiowych. I tym samym jak budują losy swej przyszłości w otoczeniu całego wielkiego spectrum „kontekstu” jakim jest opowieść o świecie z roku 10 191…
Jeszcze raz w tym miejscu chcę podkreślić, że wielką, na prawdę wielką zasługą Denis’a Villeneuve’a w tym przypadku jest to, że bardzo uważnie dobrał zestaw aktorów niosących jego wersje Diuny. A jeszcze bardziej to, że wykazał się tym, iż ewidentnie umie ich doskonale prowadzić. Co widać najwyraźniej w przypadku nie tak znowu oczywistych wyborów castingowych. Mam tu na myśli szczególnie: Oscara Isaaca (w roli Księcia Leto Atrydy), Stellan’a Skarsgård’a w roli Barona Harkonnena, a przede wszystkim Rebecce Fergusson w roli matki Paula Atrydy – Lady Jessici! Jej kreacja w tym filmie to jest złoto! Czyste złoto! W tym miejscu pozwolę sobie na nieco złośliwy komentarz, że nie za bardzo obchodziło mnie uczestnictwo w tym filmie niejakiego Jason’a Momoa’y, w roli Duncana Idaho, który czy mi się to podoba, czy nie, formalnie jest już aktorem zawodowym od dość dawna – u Villeneuve’a okazał się wspiąć na wyżyny do tej pory oglądanych przeze mnie jego „możliwości” w tym zakresie 😉 – czyli jednak – okazuje się, że u dobrego reżysera, który umie prowadzić – można…
* * *
Intro wprowadzające w fabułę Diuny – pierwszej części – dodajmy, co było decyzją ze wszech miar słuszną skoro Villeneuve porwał się na rzecz tak obszerną i bogatą w treść jak proza Herberta w wydaniu filmowym (a nie serialowym) doskonale buduje klimat opowieści o Paulu Atrydzie (jak zawsze doskonały Timothée Chalamet), synu księcia Leto Atrydy (coraz bardziej uwielbiany przeze mnie – rewelacyjny Oscar Isaac!) i Lady Jessici (absolutne „objawienie” aktorskie tego filmu w wydaniu szwedzkiej aktorki Rebecci Ferguson). Paul ma sny, które można by nazwać proroczymi, skoro mają swoje odzwierciedlenie na jawie, są rodzajem „objawień”, o czym wie jego matka, która bacznie obserwuje syna i tego jak rośnie jego wewnętrzna moc, która nie jest jednakże tym samym, o czym myśli jego ojciec. Którego z kolei interesuje bardziej to, aby jego jedynak był jak przystało na ród, z jakiego się wywodzi mężczyzną walecznym, doskonale władającym bronią, a przede wszystkim posiadał umiejętności podejmowania właściwych strategicznie i politycznie decyzji kiedy przyjdzie jego kolej by zastąpić ojca. Książę Leto patrzy zatem na Paula przede wszystkim jak kochający ojciec na syna – swojego następcę…
Oś narracji Diuny stanowi pewne wydarzenie: Międzyplanetarny Imperator zawiadujący całym gwiezdnym wszechświatem wydaje księciu Leto polecenie. Ma przejąć w lenno zabrane tyranowi baronowi Harkonnenowi (wspaniały w swej oddanej mikroskopijnymi środkami wyrazu ohydzie Stellan Skarsgård) panowanie nad złotym globem Arrakis, pustynnej przestrzeni, nazywanej czasami Diuną. Jest ona bardzo cenna dla wszystkich. Gdyż tylko tam można wydobywać pewną przyprawę. Ma ona niezwykłe właściwości, ale jej pozyskiwanie jest tyleż dla Arrakis dewastujące, co mające przede wszystkim wpływ na funkcjonowanie ludu Fremenów, którzy z tej planety pochodzą. Książę Leto wykonuje rzecz jasna rozkazy Imperatora. Nie podważa jego zwierzchnictwa nad sobą. Po cichu liczy jednakże na to, że dzięki inteligencji i sprytowi uda mu się jednak tak pokierować sprawami, aby siła i znaczenie planety Kaladan, a przede wszystkim jego jako głowy znamienitego rodu, który nią włada od stuleci – z czasem wzrosła…
W tym samym czasie u Paula, na co jego ojciec nie zwraca należnej uwagi, intensyfikują się dziwne i mroczne sny, z powtarzającym się motywem pewnej dziewczyny. Według jego matki, jak i według przepowiedni w które wierzą Fremeni – syn księcia Leto może się okazać długo wyczekiwanym w galaktyce mesjaszem. Lady Jessica nie jest bowiem jedynie konkubiną Księcia Leto. Taką sobie zwykłą kobietą. Należy do żeńskiego zakonu Bene Gesserit, który od tysiącleci zajmuje się manipulacją genetyczną, w celu stworzenia nadczłowieka. Kogoś o mocy tak wielkiej i potężnej, o możliwościach przekraczających zdolności kogokolwiek reprezentującego rasę ludzką, że innym – nie mieści się to w głowie. Lady Jessica wierzy w to, że jej syn, zrodzony ze związku z księciem Leto, a co według zwierzchniczek jej zakonu nie miało prawa mieć miejsca – jest właśnie tym kimś. Zresztą ten wątek jest w Diunie rozegrany mistrzowsko! A zwłaszcza moment, w którym Paul Atryda będzie musiał spotkać Przełożoną, Wielebną zakonu, zwaną „Prawdo-wiedzącą”, do którego należy jego matka. Zatrudnienie wybitnej aktorki jaką jest Charlotte Rampling do w zasadzie epizodycznej roli świadczy jedynie o wielkości Villeneuve’a jako reżysera! Dwie ekranowe minuty wystarczyły jej bowiem całkowicie do oddania klimatu zarówno opisującego z kim mamy do czynienia, jak i horroru, mrożącego krew w żyłach, jakim może uczynić życie kogokolwiek, kto nie będzie jej posłuszny lub nie będzie jej potrzebny do realizacji własnych celów. Brawo!
Paul Atryda jest zatem bardzo młodym mężczyzną, który znajduje się w sytuacji jaką streszcza powiedzenie „między młotem a kowadłem”. Młotem jest jego pochodzenie, ród z którego się wywodzi po mieczu, całe dziedzictwo otrzymane od ojca, a kowadłem matka, która ma na niego wielki wpływ głównie z racji tego, ze jako jedyna w zhierarchizowanym i mocno patriarchalnym świecie, w jakim młodzieniec się obraca – ma baczenie na jego osobę bardzo osobiste, emocjonalne, zaangażowane. Pełne atencji dla tego kim jest i jaki jest. I kim może się stać. A nie tylko na to jaką pełni rolę w Kalandis (a w zasadzie jest to rola „dziedzica tronu” w tradycyjnym ujęciu). Paul Atryda nie jest tylko jej ukochanym synem. I jest to dla tej opowieści kluczowe. Tak samo jak to, że sny Paula i fakt, że jego ojciec zgodził sie przyjąć lenno nad Arrakis od Imperatora – są dla niej czymś zupełnie innym niż dla wszystkich pozostałych postaci otaczających bezpośrednio i służących księciu Leto. Ona wie, że Paul wie i domyśla się więcej niż mówi. Jak i to, że najprawdopodobniej zabranie przez Imperatora władzy zwierzchniej nad pustynną planetą baronowi Harkonnenowi nie jest aktem, za jaki bierze go naiwnie ojciec jej dziecka. Jest aktem zawiści, podstępem. A w zasadzie wypowiedzeniem wojny. Bo ten kto „dostaje” tak wielkie dobra jest też tym, kto będzie musiał walczyć z tymi, którym tychże dóbr oficjalnie kazano się zrzec…
Diuna jest zatem zbudowana w swym psychologicznym mikrokosmosie wokół kadrów z bliska, które pięknie uwypuklają powieściowy rysunek postaci i rosnącego napięcia, związanego z tym, że główny bohater Paul Atryda jest kimś, kto się na naszych oczach niejako „staje” tym co jest mu pisane, i komu historia jego przyszłości się dzieje. Kimś, kto stale musi zmagać się z tym, że oprócz wydarzeń, jakie go otaczają, w czym uczestniczy realnie, ma też dostęp do tego, co się wydarzy poprzez sny i projekcje jakie wytwarza jego umysł. A z czym zmagać się musi w zasadzie sam. I im bardziej się zmaga, tym bardziej dojrzewa. Tym bardziej z „paniczyka”, dziedzica i syna swego wspaniałego ojca staje się kimś, kto zaczyna rozumieć, że jego życie, to wszystko co go otacza jest opowieścią o czymś, z czym będzie musiał prędzej czy później zmierzyć się sam, osobiście, poprzez doświadczenie. I najprawdopodobniej będzie ono bardzo bolesne.
I tak też się staje.
* * *
Diuna Villeneuve’a jest obrazem, którego oglądanie sprawiło mi szczególny rodzaj satysfakcji. I dostarczyło rozkoszy – takiej – dogłębnie kinofilskiej – że tak to ujmę. Bo jest to po prostu ABSOLUTNIE WSPANIAŁE KINO!
Denis Villeneuve moim zdaniem się w ekranizacji Diuny spisał na medal. To jest film – formalnie rzecz ujmując – po prostu przepiękny wizualnie i doskonały narracyjnie. Perfekcyjny w każdym calu! Diuna ma genialne zdjęcia, doskonałą scenografię, fenomenalne kostiumy autorstwa tandemu: Jacqueline West (trzykrotnie nominowanej do Oscara, za prace przy filmach „Zatrute pióro”; „Ciekawy przypadek Benjamina Buttona” oraz „Zjawa”) oraz Boba Morgana („Incepcja”). Ma też więcej niż dobrą muzykę autorstwa Hansa Zimmera. A że posiłkuje się też najnowszymi technologiami komputerowymi – znaczenie ma i ten fakt, że obraz ten ogląda się bajecznie dobrze, jako coś, co stanowi rodzaj całkowitego zespolenia techniki z tradycyjną grą aktorską na tradycyjnym planie filmowym. I jest to arcyważne w tym przypadku. Bez tego nie miałoby się odczucia zarówno majestatu tego filmu jak i tego, że jednak jest on poza byciem „widowiskiem” także, a może przede wszystkim epopeją, z dramaturgią wydarzeń i postaci na miarę Szekspira.
Diuna w reżyserii Denisa Villeneuve’a jest obrazem, któremu się kłaniam nisko, ba! – biję pokłony – bo nie można w tym przypadku abstrahować od tego, że twórca mierzył się z ikonicznym i bardzo złożonym dziełem literackim. Jest adaptacją zasługującą na najwyższy podziw i szacunek. Villeneuve zadał sobie spory wysiłek, by w tym przypadku przejść do historii kinematografii w sposób nie tylko technologicznie oszałamiający, ale także intelektualnie wycyzelowany, mądry, dojrzały. Pochylający się z szacunkiem i pokorą nad tym, czym jest dzieło Franka Herberta tak dla kultury, jak i dla wielbicieli prozy…
Na koniec mych wywodów, niejako je puentując – pozwolę sobie zatem (tłumaczenie własne) przytoczyć słowa innego reżysera, który podobnie do Villeneuve’a lubuje się w wielkich budżetach, w rozmachu, w inscenizacjach rzeczy najgrubszego kalibru, a którego bardzo poważam. A jest nim twórca „Incepcji” i „Tenet” – filmów, które widziałam już po kilka razy. I filmów, które wciąż siedzą mi w głowie i zadają pytania. A jest to dla mnie wartość przewielka.
To jeden z tych filmów, które uważam za najpiękniejszy przykład kina „bezszwowego” czyli kina akcji w ujęciu tradycyjnym i komputerowo wygenerowanych efektów specjalnych, jaki widziałem w swoim życiu. Jest absolutnie zniewalający pod tym względem. Myślę, że ten film może stanowić dla tych, którzy nigdy nie przeczytali książki coś w rodzaju wprowadzenia w świat „Diuny”, i to takiego wprowadzenia, które poprowadzi ich w stronę jej lektury.
Christopher Nolan