13
lip
2021
22

DNA

DNA (ADN), Reż. Maïwenn, Scen. Maïwenn & Mathieu Demy; Wyk. Maïwenn, Fanny Ardant, Louis Garrel, Dylan Robert, Marine Vacth, Omar Marwan, Francja, 2020

DNA to brawurowo szczera i poruszająca emocjonalnie próba opowiedzenia o tym, czym jest dla naszego gatunku trzysylabowy skrót: DNA. Czyli to “coś”, co każdego z nas, jakże personalnie i unikalnie określa. A czego zdefiniowanie poza pojęciami czysto biologiczno-chemicznymi, a tym bardziej oddanie za pomocą kina jako medium – zdaje się być zadaniem karkołomnym… A jednak wyjątkowa postać kina francuskiego Maïwenn – wyszła z tej próby zwycięsko!

Ciekawe, czy pamiętacie reklamę, pewnej topowej wyszukiwarki biletów lotniczych z 2016 roku. Nazywała się “The DNA journey”. Stała się wnet viralem. “Stare dzieje” – jeżeli patrzeć na to z perspektywy świata digitalnego, w którym wszyscy żyjemy coraz bardziej. Zawodowo zajmuje się komunikacją reklamową od bardzo dawna. I (nie tylko) w związku z tym rzadko na reklamach płaczę. Ta mnie wzruszyła totalnie. Dlaczego? Ano dlatego, że poruszyła (jakże udanie) również kwestie, jaką jest nasze indywidualne poczucie tożsamości, które przecież za pomocą właśnie tego czegoś co zwie się łańcuchem DNA czyni nas przynajmniej po części takimi jakimi jesteśmy… A jest to sprawa, która jest dla naszego gatunku, a przede wszystkim tak całkowicie od-personalnie niezwykle istotna. Nie zajmuje ona rzecz jasna wszystkich ludzi. Ale tych, którzy myślą więcej, czują więcej, są wrażliwi, poszukują odpowiedzi na najważniejsze dla siebie pytania samodzielnie – jest ważna. Cholernie ważna!

Co do moich własnych przemyśleń na temat mojego DNA, nie będę oryginalna (sądzę, że jestem w znamienitej większości) nie interesowała mnie ta kwestia zupełnie przez co najmniej trzy dekady mojego życia. Nie mam problemów zdrowotnych, które by badań materiału genetycznego wymagały. A skomplikowane dzieje mojej rodziny zarówno “po mieczu”, jak i “po kądzieli” do pewnego czasu, że tak to brzydko ujmę (jak mi się wtedy zdawało) mi “zwisały”. Sprawę gmatwało również to, że mój ojciec od swej rodziny się mocno dystansował, a moja matka wręcz przeciwnie. Jako dziecko słuchałam zatem (wtedy z zainteresowaniem znikomym) o tym, że rodzina mamy “po kądzieli”, czyli mojej babci, “jest amerykańska”. Bo babcia jako jedyna z sześciu sztuk rodzeństwa nie opuściła “vaterlandu” na zawsze, na kilka ładnych lat przed wybuchem II wojny światowej, gdyż zakochała się na zabój w moim dziadku o całkiem nie polskim nazwisku (a za to bardzo Austro – Węgierskim). Wszyscy jej bracia (trzech) oraz siostry (dwie) wyemigrowali do USA i część z nich została tam na zawsze. Lata mijały, aż w 1970 roku pojawiłam się na świecie. Była komuna. Czasami ktoś napisał list, albo kartkę, przysłał paczkę z prezentami. Who cares? Skoro wyjeżdżać nie było można. I w ogóle. Ale coś tam jednak do mnie docierało. I raczej nieświadomie, w ramach podsłuchiwania, niejako samo wpadających w dziecięce, czujne uszka rozmów “starych”. Making the long story short: to, że jak się z biegiem lat okazywało moja bardzo dwujęzyczna babcia (całe życie do śmierci gadająca z moją mamą po niemiecku, kiedy nie chciała abym rozumiała o czym mówią) urodziła się na Zaolziu (dzisiejsze Czechy), a jej dziadkowie zaś w Armenii, a po drodze była zmiana nazwiska. Oraz to, że znam całkiem sporo słów w jidysz – docierało do mnie powoli, a w zasadzie ‘dotarło’ dopiero wtedy, kiedy byłam całkiem dorosła. Bo nikt mnie ich nie uczył. Ani o tym ze mną nie rozmawiał. Używały ich po prostu w codziennych rozmowach moja mama i babcia. Moja mama była mocno filosemicka (ale akurat o tym mówiła, choć nie wyjaśniała jednak za bardzo dlaczego). Dziadek mojej mamy ze strony ojca, którego rzecz jasna nigdy nie poznałam, zginął w obozie koncentracyjnym w Gross – Rosen. A ja rosłam sobie w PRL, a potem już w PL oczekując na znacznie według mnie ciekawsze rzeczy niż poznanie tego skąd pochodzę. I co to de facto dla mnie oznacza…Do czasu kiedy nie pojechałam ponad 10 lat temu do Izraela. I kiedy nie stanęłam pod ścianą płaczu w Jerozolimie. Tam, doświadczyłam czegoś, czego opisywać nie mam zamiaru. Bo jest to nieopisywalne. Przynajmniej na moim poziomie “pisarstwa”…. Ale mogę napisać tyle, że zrozumiałam, że tzw. DNA to jest coś znacznie większego i dojmującego niż to, co zwykłam o tym sądzić przez bardzo wiele lat mojego życia. To nie jest tylko “biologia”, czyli to co z DNA na najbardziej stereotypowym i płytkim poziomie jest kojarzone: kolor tęczówki, budowa ciała, wzrost, karnacja skóry, kolor i faktura włosów, czy rysy twarzy. Ani całkiem poważne kwestie jak skłonności do pewnych schorzeń, mutacje genetyczne w obrębie chromosomów, etc. To jest “coś” co siedzi w nas, czy tego chcemy, czy nie. A im bardziej tego ‘czegoś’ jesteśmy nieświadomi, czy nie chcemy się z tym skonfrontować, czy to wypieramy – tym bardziej (kwintesencja psychologii a nawet wręcz psychoanalizy) – może się do nas boleśnie dobijać. Zwłaszcza wtedy, kiedy mamy pytania o to dlaczego jesteśmy właśnie tacy, a nie inni. Czemu z jednymi ludźmi czujemy szczególną wieź, a z innymi znikomą. Kiedy zadajemy sobie trud zrozumienia tego, dlaczego będąc częścią choćby pewnej, malej społeczności jaką jest rodzina widzimy siebie w relacjach z poszczególnymi jej członkami nie jako podobni, ale jako byt “odrębny”, “inny”. A finalnie, kiedy zaczynamy sobie zadawać pytania o to, czy czujemy wewnętrzną bliskość z krajem w którym mieszkamy, narodowością, którą formalnie reprezentujemy. I czy to wszystko, co jest zwane jego kulturą, a nas otacza na co dzień nam odpowiada, niejako pasuje do nas, a najbardziej czy jest odczuwane w sercu i w głębi trzewi jako nasze, własne, osobiste – czy też nie. W Polsce tematyka ta od stuleci jest co najmniej kłopotliwa, żeby nie powiedzieć tłamszona i tabuizowana. A ostatnimi laty już szczególnie, bo przecież “prawdziwi Polacy” to tylko pewni Polacy oraz “wszyscy Polacy to wielka rodzina” (ykhm). No cóż, dogłębnie nie zgadzam się z tą dialektyką. To po pierwsze. A po drugie poczucie przynależności i tożsamości kulturowej nie spływa na nikogo magicznie wraz z wręczeniem aktu urodzenia na danej ziemi. I nigdy tak nie było…

*   *   *

Maïwenn (rocznik 1976) ze światem filmu związana jest od dziecka. Grała epizodziki już jako kilkuletnia dziewczynka. Ale głośno było o niej przez długie lata prawie wyłącznie w związku ze związkiem i to bardzo burzliwym, a nawet skandalizującym z kultowym francuskim reżyserem przełomu lat 80-tych i 90tych: Luc’iem Besson’em. Maïwenn nie tylko bowiem zagrała w dwóch jego filmach (“Leon zawodowiec” oraz “Piąty element”), ale urodziła jego dziecko będąc niepełnoletnia. Nie bawiąc się dalej w portal plotkarski, dość powiedzieć, że choć związek z Bessonem nie skończył się dla niej dobrze, z kina szczęśliwie nie zrezygnowała. Rozwijała się zarówno aktorsko, zdobywając doświadczenia na planach wielu filmów, a także jako stand-up’erka. Jak i z czasem, coraz śmielej zaczęła realizować się również jako scenarzystka, a także reżyserka – najpierw krótkich metraży. Jej debiut fabularny “Pardonnez moi” z 2004 roku został przyjęty dość ciepło przez krytykę. Zaś za również mocno autobiograficzny obraz pt. “Moja miłość” (w oryginale “Mon roi”), z roku 2015, z Vincentem Casselem oraz nagrodzoną za pierwszoplanową rolę żeńską Emanuelle Bercot – reżyserka była już nominowana do nagrody głównej w Cannes. Film ten nie tylko zawojował najważniejszy europejski MFF, ale przede wszystkim serca widzów, a zwłaszcza widzek na całym świecie. Wiem co mówię, nie tylko ja i większość moich polskich koleżanek szlochałyśmy na nim spazmatycznie…

O Maïwenn zaczęto dopiero wtedy mówić jako o reżyserce nie tylko “ekshibicjonistycznej”, ale bardzo samoświadomej, dojrzałej, odważnej. Przede wszystkim jednak o tym, że jest twórczynią filmową, która wypracowała sobie własny język narracji. Rozwibrowany od emocji, czasami wręcz brutalnie szczery, niekiedy bolesny. Nigdy jednak nie wygładzany poprzez komunały i lakierowany mainstreamową politurą. A jednocześnie w jakiś jej tylko znany sposób pozostający subtelnym i głęboko wrażliwym. Do mnie kino robione przez Maïwenn przemawia bardzo. Dodać także muszę w tym miejscu, że cenię sobie u niej również to, że fenomenalnie dobrze umie prowadzić występujących w jej obrazach aktorów.

W DNA Maïwenn zajmuje się tematyką, która jest jej szczególnie bliska emocjonalnie, a jest nią pochodzenie, tożsamość kulturowa. Poczucie przynależności. Bo choć urodziła się we Francji, na przedmieściach Paryża – jej matka jest z pochodzenia Algierką – przez wiele lat nawet nie odwiedziła kraju swoich przodków. By od pewnego czasu finalnie określać się jako Algierka, a nie Francuzka.

Mawia się, że Maïwenn nie umie robić kina innego niż czerpiące z jej osobistych doświadczeń. I jest to zawsze etykietowane jako swego rodzaju zarzut. Co uważam za mocno niesprawiedliwe. Bo w mojej opinii zupełnie nie to jest w kinie najważniejsze. O mocy oddziaływania filmów nie decyduje różnorodność tematyki, którą zajmuję się dany reżyser i czy potrafi “skakać z gatunku na gatunek” lub pracować na coraz to innych, cudzych tekstach. Owszem, są może bardziej wszechstronni reżyserzy czy reżyserki niż Maïwenn. Ale za to (?) ona posiadła umiejętność, którą osobiście cenię sobie znacznie bardziej. Mnie jej kino porusza emocjonalnie i skłania do refleksji. A to dla mnie wartość znacznie większa niż perfekcja warsztatu i różnorodność podejmowanej tematyki…

*   *   *

Neige Robert (świetna Maïwenn) poznajemy w specyficznej sytuacji. W Paryżu, w upalne lato ludzi jest mało. Większość mieszkańców „miasta świateł” wyjechała na wakacje. Ale ona krąży pomiędzy swoim mieszkaniem, a domem spokojnej starości, w której umieszczony jest jej ukochany dziadek Emir. Wiemy od początku tej historii, że jest z nim silnie związana i bardzo go kocha. Widać to we wszystkich jej gestach, w oczach, w każdym zdaniu jakie do niego wypowiada. Choć z mężczyzną praktycznie nie ma już kontaktu. Cierpi na coraz bardziej zaawansowanego Alzheimera. Wkrótce Emir umiera, a my poznajemy wszystkich najbliższych krewnych Neige. Których jest wielu. Tworzą wieloosobową rodzinę zwaną „patchworkową”, w której z początku trudno się połapać kto jest kim, bo tyle w niej byłych partnerów, żon, mężów oraz dzieci z innych związków.

DNA skupia się w swej opowieści na tym, co w Neige uruchamia śmierć dziadka, konfrontując ten fakt z tym, że w zasadzie jej rodzina okazuje się być bytem toksycznym, pełnym mocno zwaśnionych osób, które nie potrafią się ze sobą komunikować, ani być dla siebie wzajemnie wsparciem. Tym bardziej, że jest to rodzina wielopokoleniowa i „mieszana etnicznie”. Na plan pierwszy wybijają się w niej trzy osoby: zimna, apodyktyczna i egocentryczna matka (doskonała Fanny Ardant) oraz (przyrodnie?) rodzeństwo: brat François (jak zawsze niezawodny Louis Garrel), z którym bohaterka wydaje się mieć najlepsze relacje z całej familii oraz siostra Lilah (Marine Vacth), z którą związek z początku jest nam przedstawiony jako całkowicie pozbawiony bliskości emocjonalnej, choć kiedy patrzy się na obie kobiety – uderza przede wszystkim to jak są zdumiewająco fizycznie do siebie podobne…

*   *   *

Choć DNA jako opowieść filmowa przedstawiana jest w linearnej narracji, to jest to obraz, którego fabuła wymownie podkreśla to, że zajmuje się jedynie pewnym wycinkiem z życia Neige, stanowiącym znamienny dla niej fragment układanki, którą dopiero po śmierci ukochanego dziadka zacznie składać w sobie samej – zadając sobie szereg pytań o to kim jest i jaka jest, gdzie i w jaki sposób ma teraz żyć, po jego stracie. Bo, jak się dowiemy – Emir był osobą, która w zasadzie ją wychowywała i który całe swoje długie życie Algierczyka we Francji, miał na nią gigantyczny wpływ. A co więcej jej dziadek zadawał sobie stale trud by wszystkich swoich krewnych niejako „spajać razem” wokół siebie, w to coś, co zwie się „rodziną”. Bo gdyby nie Emir, byliby zapewne prowadzącymi całkowicie odrębne życie ludźmi, których nic poza formalnymi „więzami krwi” nie łączy…

Co znamienne dla Maïwenn – jej obraz DNA – porusza emocjonalnie właśnie dlatego, że jest ultra szczery, chwytający w scenariuszu to wszystko, co ludzie najczęściej przemilczają, wypierają, a przede wszystkim co „na zewnątrz” lukrują. Rodzina, którą sportretowała w swoim najnowszym filmie jest rodziną boleśnie prawdziwą. Nie zaś taką, którą lubi najbardziej pokazywać „kino dla mas”. Odczuwani jako bliscy i kochani są w niej jedynie ci, z którymi jest po drodze, ci którzy rozumieją, wspierają, ma się się z nimi emocjonalną bliskość. Kiedy potrafią i chce się im być z nami „na dobre i na złe”, z którymi potrafimy się razem i śmiać i płakać. Którzy nas akceptują takimi jakimi jesteśmy. I empatycznie rezonują z tym kiedy pokazujemy im miękkie podbrzusze, chcemy z nimi zbliżenia, a przede wszystkim – szczerości.

DNA to brawurowo opowiedziany, szczery, kipiący od emocji, choć nie pozbawiony ironii i śmiechu, piękny (choć miejscami bolesny) film, który polecam Wam z całego kinomaniackiego serduszka. Bo zrobiła go Maïwenn – reżyserka – której moc polega na tym, że potrafi łapać za serce właśnie takim sposobem opowiadania o rzeczach ważnych. I że nie interesuje jej robienie kina „grzecznego”, „miłego” i „poprawnego”. Bo wie, że życie, to kim jesteśmy, to kim się czujemy, to z kim chcemy i potrafimy tworzyć więzi jest kwestią bardzo skomplikowaną. Stawia nas przed wieloma pytaniami i nie udaje, że odpowiedzi na nie potrafią czasami być raniące. I prowadzić do drastycznych zmian w życiu osobistym. Ale tylko szczerość ze sobą i poczucie wspólnoty ze światem, który nam poczucia radości z bycia jej częścią dostarcza – ma sens.

*** Wszystkie zdjęcia wykorzystane w filmie pochodzą z materiałów prasowych dystrybutora filmu DNA na rynku polskim: Best Film

You may also like

PERFECT DAYS
NIEBIESKOOKI SAMURAJ
BĘKART
PAMIĘĆ

Skomentuj