20
cze
2015
285

Dwa oblicza kultury – czyli od Makbeta do Bonda…

Dzisiejszy tekst chcę poświęcić w zasadzie dwóm najbardziej wyczekiwanym przeze mnie w 2015 roku premierom kinowym – lecz nie jedynie.

Towarzyszyć mu będzie pewna refleksja.

kult.1

Otóż, zaczyna się ona (ta refleksja) od tego, że kiedy byłam dzieckiem – kultura, w świecie, w którym się wychowałam – dzieliła się na tzw. “wysoką” i “niską”. I każdy (no dobrze –  prawie każdy) kumał o co mniej więcej chodzi – nawet bez obcowania z jej wytworami. Wiadomo było, że opera, balet, filharmonia, teatr, wystawy w muzeum i wielka (czytaj klasyczna) literatura – to “kultura wysoka”, konsumowana, że się tak obrzydliwie wyrażę (ale takie mam czasy, czyż nie?) przez nielicznych. Oratoria Handla, “Jezioro łabędzie” Czajkowskiego, “Ryszard III” Szekspira,  “Ulysses” Jamesa Joyce’a oraz wystawa fresków z Farras w Muzeum Narodowym – to nie były sprawy ani wszystkim dostępne, ani też – właśnie, że powrócę do nazewnictwa – konsumowane przez wielu. Z drugiej zaś strony, na przeciwległym krańcu skali znajdowała się “kultura niska”, którą reprezentowały w czasach, gdy byłam dzieckiem nie całkiem odmienne byty niż obecnie: jakieś szmirowate książczyny (lub symbole takowych, nawet sprzed II wojny światowej – vide – proza niejakiej Marii Rodziewiczówny), landszafty z symbolicznym jeleniem na rykowisku, itp. O dziwo! (?) TVP – do czasu wyemitowania serialu, który „pokochała cała Polska” pt. Isaura – reprezentowała – jako bądź, co bądź organ państwowy, skierowany do masowego odbiorcy  – zdumiewająco – patrząc na to z dzisiejszej perspektywy – wysoki poziom. Ekrany mikroskopijnych pudełek, ustawionych w polskich domostwach (do tego dość długo czarno – białe)  pełne były wspaniałości. Korzyści czerpali z tego wszyscy. Było, minęło – jak mawia porzekadło. 

Zatem wróćmy do konsumpcji „kultury wysokiej”. Poniekąd (uwielbiane przeze mnie słówko 😉 do dzisiaj, zdaje mi się, jest podobnie do czasów mego dzieciństwa – jeśli idzie o to kto, jak często i kiedy ma do czynienia z wyżej wymienioną. A moja osobista refleksja i spostrzeżenie w jednym jest taka, że obywatele kraju, w którym żyję – posiadający wyższe od serwowanej przez krajowe media potrzeby w tej materii – „przenieśli” je zagranicę 😉 a głównie – nazywając rzecz po imieniu – zgodnie z duchem czasów – do Internetu, gdzie mogą doświadczać adekwatnych wobec oczekiwań poziomów, które w Polsce zredukowane zostały do parteru, a niekiedy już nawet do sutereny.

Choć jest pewna kwestia, która każe mi patrzeć na tę sprawę także z innego punktu widzenia. Uważam, że rozwój technologii oraz co za tym idzie – możliwości wizualizacji treści wybitnych, acz wcześniej narażonych na “nieprzekładalność” dla masowego odbiorcy –  znacząco wpłynął na kontekst i znaczenie rzeczonej, wzmiankowanej wcześniej (tfu) konsumpcji kultury zwanej „wysoką”. To raz. A dwa – pozwolił ową “mityczną” sztukę wysoką obrabiać w sposób, który może (a nawet ma być) atrakcyjny dla „zwykłego” widza – jednocześnie jej – przynajmniej jeśli idzie o tzw. „dostępność” nie elitaryzując. W ten sposób na przykład działa jedna z najwspanialszych scen operowych na świecie, czyli METROPOLITAN OPERA  w NYC. Wybitne przedstawienia można bowiem oglądać nie tylko siedząc w loży , ale też w systemie transmisji na żywo na telebimach ustawionych pod budynkiem, w kinach oraz poprzez „streaming” w internecie (wszystko to rzecz jasna za maleńką część ceny biletu na przedstawienie w tym prestiżowym miejscu). Tłumacząc to z „polskiego” na „nasze” – sprowadza się to do kwestii takiej, że nikt, kto chce zarobić na kulturze wysokiej nie oczekuje obecnie, że „wyżyje” z jej „naturalnego” odbiorcy (czyli wąskiej grupy, jaką stanowią intelektualiści, twórcy, mecenasi sztuki oraz tzw. socjeta), ani też że może oczekiwać od widzów  „bycia przygotowanym” do sztuki tejże odbioru (rozumianego jako posiadana wiedza i znajomość kontekstu dzieła i kulturowych do niego odniesień – nabytego poprzez gruntowną edukację przed obcowaniem z nią). Takie podejście skazałoby bowiem twórców niejako „z góry” na niszowość. Ergo brak sukcesu finansowego. I nie znaczy to, że nie popieram takiego podejścia, wręcz przeciwnie – jak najbardziej! Każdy, moim zdaniem bowiem, kto podejmuje się zadania „umasowienia” sztuki wysokiej – zasługuje na szacunek i podziw. Z zasady. 

 

To właśnie przypadek wyczekiwanej przeze mnie ekranizacji MACBETHA w reżyserii Justina Kurzela. To moja ukochana sztuka Szekspira. W tym miejscu mała dygresja: otóż pierwszy raz z “Makbetem” zetknęłam się dokładnie w 1988 roku. Miałam wtedy naście lat. W TVP 1, w ramach “Teatru Telewizji” pokazano jego ekranizację w reżyserii Krzysztofa Nazara. Był to zdajsie pierwszy spektakl teatralny w Polsce nakręcony kamerą video, w plenerze (jeśli się mylę, to przepraszam, piszę – posiłkując się pamięcią – a było to dawno temu). W rolach głównych wystąpili: Daniel Olbrychski oraz Joanna Szczepkowska.

“Teatr Telewizji” muszę dodać –  w moim rodzinnym domu  – miał status “mszy świętej” – tyle, że odbywała się ona w poniedziałki wieczorem. Moi rodzice zasiadali do niego z pełnym nabożeństwem. Nie były nawet odbierane telefony. A każda z tych “mszy” post factum była omawiana długo i namiętnie. Ja też (choć nie zawsze) uczestniczyłam z nimi w tych misteriach. I muszę wam wyznać, że do tej pory – a minęło ponad dwadzieścia lat – nie zapomniałam gigantycznego wrażenia jakie na mnie wtedy zarówno reżyseria, jak i WYBITNA gra aktorów zrobiła w inscenizacji Nazara.

Tak, choć byłam wtedy głupią, młodziutką gęsią – niebywale uniwersalny psychologicznie i kulturowo Makbet w wybitnym wykonaniu i mnie poraził. Do dziś –  od wieków – to właśnie czyni tę sztukę źródłem inspiracji dla twórców wszelkiej maści i “wciąga” kolejne pokolenia z nią obcujących.

Nie dziwi mnie zatem wcale, że w sumie mało znanemu (acz zdolnemu), niszowemu reżyserowi z Australii – jakim jest Kurzel dano duże (na prawdę duże) pieniądze na produkcję ekranizacji tego dzieła. Choć przeniesienie na ekran dramatu Szekspira odbyło się po raz enty! (samych kinowych adaptacji do tej pory było już kilka, a telewizyjnych kilkanaście). Bo też po pierwsze – jest to – podchodząc do tego praktycznie –  przy wystawianiu na „tradycyjnych” deskach teatralnych – sztuka, która bez anturażu wybitnej scenografii – staje się głównie wymagającym wysiłku intelektualnego – tekstem literackim. A po drugie – jej złożoność i trudność wynikła z językowych wyżyn – gdy chcieć ją właśnie elitarnie wystawiać – z góry zdaje to dzieło na bycie niszowym. A szkoda byłoby zaprzepaszczać możliwość uczynienia z tego wspaniałego dramatu „sztuki dla mas”. Jako gatunek – wszyscy bowiem – rozumiemy uniwersalia w niej zawarte  – podświadomie identyfikując się (globalny, gigantyczny sukces GOT się kłania!) z odwiecznym konfliktem wewnętrznym przynależnym ludzkiej rasie. W którym – w permanentnym klinczu – ścierają się i toczą bój o wygraną nasze najpiękniejsze cechy z najbardziej ohydnymi pokładami drzemiących w nas żądz, namiętności i wybujałych od spuchniętego ego ambicji –  domagających się swej realizacji.

 

Drugi kraniec skali (?) stanowi SPECTRE – czyli 24-te wydanie przygód Jamesa Bonda (po raz czwarty i jak wieść gminna niesie – ostatni z udziałem Daniela Craiga w roli głównej), w reżyserii Sama Mendesa.

Bonda kocham. Kocham od zawsze – i jak mniemam – na zawsze. Ilekroć się zastanawiałam nad tym dlaczego, tylekroć dochodziłam do wniosku, że jednym z głównych powodów jest fakt, że sfilmowane opowieści o najsłynniejszym szpiegu wszechczasów są dla mnie kwintesencją popkulturowych wyżyn. I w stwierdzeniu tym nie ma ani szydery, ani umowności.

To, z jaką fenomenalną precyzją, polotem i brawurą – Bond jako ikona – niczym kameleon meandruje w popkulturze od lat 60tych zeszłego stulecia –  wzbudza mój najwyższy podziw. Nie ma żadnej innej – wykreowanej od A do Z przez scenarzystów – postaci, ani żadnej innej serii kinowej, która miałaby jego siłę rażenia.

Seria przygód Jamesa Bonda jest najwspanialszym narzędziem marketingowym – jakie kiedykolwiek przemysł filmowy wymyślił – do zarażania ludzi – ideami i trendami. Jest niczym wirus o skali epidemii. Bond – to przede wszystkim ten, który permanentnie się przeistacza. Z łatwością przybierając twarze kolejnych aktorów, żonglując kolejnymi markami, produktami i technologiami jest kwintesencją świata, w którym żyjemy. 007 pozwala się nam w nim przeglądać, bo też i sam jest w nim zanurzony. Kochamy go nie tylko za to, że ma moc i charyzmę, ale może przede wszystkim za to, jak cholernie jest elastyczny  i jak świetnie umie się dostosować do każdych okoliczności. James Bond – szpieguje i to nie tylko w służbie Jej Królewskiej Mości. Rasowo i czujnie  – będąc wciąż nośnikiem symboliki “elitarności” i „nowości” –  ale nie rezygnując z wykorzystywania atrybutów retro i vintage – stanowi „łącznik” pomiędzy starym a nowym, wysokim a niskim, klasyką a innowacją. Jednocześnie jest w teraźniejszości,  w nieodległej przeszłości i najbliższej przyszłości – z której wyłapuje to,co za chwilę stanie się powszechne.

Tekst ten zakończę puentą nieco przewrotną. W Spectre gra między innymi Monica Bellucci (rocznik 1964). I jest to najstarsza  z “dziewczyn Bonda” ever!

Think about it! 

You may also like

SUBSTANCJA
LEE NA WŁASNE OCZY
ANOTHER END
HRABIA MONTE CHRISTO

1 Response

  1. Pingback : Kultura Osobista NA ŻYWO W KINACH - czyli bilet do kultury wysokiej... | Kultura Osobista

Leave a Reply