GNIAZDO
GNIAZDO (The Nest) Reż. & Scen. Sean Durkin, Wyk. Jude Law, Carrie Coon, Michael Culkin, Oona Roche, Wlk. Brytania / USA, 2020
Są takie obrazy, które mają szczególny klimat i to „coś”. Wciągają w opowiadaną historię detalami. I dopieszczonymi środkami wyrazu. I GNIAZDO się do nich zalicza. Gdyż w tym przepięknym wizualnie filmie ukrywa się drugie dno. To właśnie, które – gdy sądzimy po pozorach – jest niewidoczne. Gniazdo to świetnie zobrazowana wiwisekcja kryzysu. Tak pewnego małżeństwa i rodziny, jak i pewnego mitu…
Już sam tytuł filmu: GNIAZDO daje do myślenia. Bo jest symboliczny. I stanowi bardzo znamienną metaforę. Mamy bowiem w kulturze zachodniej cywilizacji takie uniwersalnie czytelne w wielu językach powiedzenia jak: „uwić sobie gniazdko”; „zagnieździć się”; „gniazdo rodzinne”; „opuścić gniazdo”…
Czy widzicie ten ciąg? Kontinuum jakie tworzą?
Oto para małżeńska. Piękna jak z obrazka. Nazywają się O’Hara. On jest Brytyjczykiem z pochodzenia. I ma imię Rory. Ona z pochodzenia jest Amerykanką. I ma na imię Allison. Poznali się i związali ze sobą wiele lat temu, kiedy to Rory przyjechał do Stanów by robić tam interesy. Dokładnie jakie – nie wiadomo. Ale rzecz ma miejsce w latach 80tych zeszłego stulecia. Kiedy to w kapitalistycznym, zachodnim świecie zaczęły kwitnąć różnego rodzaju joint-venture, międzynarodowe holdingi, spółki powiernicze. Które budowały swój kapitał na obracaniu aktywami z tytułu intratnego kupowania nierentownych lub niszowych przedsięwzięć i sprzedawaniu ich potem z zyskiem. Jednym słowem na wynajdowaniu jak to mówią Anglosasi „opportunities”.
Co wiemy jeszcze o Rory’m i Allison kiedy zawiązuje się akcja filmu? Ano tyle, że mają się na pozór niemalże idealnie: tak małżeńsko, rodzinnie, jak i finansowo. Mieszkają więcej niż wygodnie w komfortowym domu z basenem. Są dla siebie pociągający fizycznie i wciąż buzuje w ich stadle namiętność erotyczna. I wychowują dwoje fajnych dzieci, z którymi mają świetny kontakt. Allison kocha konie, zawsze przy nich pracowała. I wydaje się być kobietą, która ani pracy się nie boi, ani nie pragnie życia jej pozbawionego. Nie musi zarabiać, bo Rory zapewnia ich rodzinie bardzo dobry byt. Ale coś w niej jest takiego, że potrzebuje czegoś własnego, autonomicznego. Dla swojej jedynie satysfakcji. Pomimo tego, że to jej mąż w zasadzie „zarządza” ich życiem…
W role państwa O’Hara wciela się dwoje aktorów, którzy walnie przyczyniają się do tego, że Gniazdo ogląda się tak dobrze. Rory’ego gra (bardzo przekonująco!) sam Jude Law. A Allison kreuje (absolutnie rewelacyjna!) Carrie Coon. Wielbiciele produkcji TV kojarzą ją z pewnością z „Pozostawieni” oraz nominowaną do Emmy rolą Glorii Bungle w serialu „Fargo”. Ale z rolami kinowymi – przyznam się, że miałam problem – za nic nie mogłam skojarzyć z niczym jej nazwiska. Cholera! Potem sprawdziłam, że grała wcześniej (jeno w tle) w bardzo dobrych rzeczach, które widziałam. W dodatku ucharakteryzowana na myszowatą szatynkę. Np. w „Uciekającej dziewczynie” Finchera czy też w „Czwartej władzy” Spielberga. A w Gnieździe jest wyjątkowo atrakcyjną blondynką. O wielkim seksapilu i bardzo silnej, charyzmatycznej osobowości…
Jest jeszcze jedno uzasadnienie merytoryczne dla tego, czemu jej rola w tym obrazie jest tak świetna… Bo Carrie Coon jest przede wszystkim uznaną amerykańską aktorką teatralną. Która za swój debiut (sic!) na Broadwayu w adaptacji „Kto się boi Virgini Woolf?” Edwarda Albee’ego była nominowana do nagrody Tony, czyli tak jakby do Oscara 😉
Podkreślam znaczenie obecności tych dwojga aktorów w filmie Gniazdo nie bez kozery. Bo jest to obsadowy majstersztyk – to raz. A dwa – fantastyczna chemia ekranowa pomiędzy Law i Coon jest niezwykle ważna dla jego wiarygodności. O jego atrakcyjności wizualnej nie wspominając (hehe).
* * *
Pewnego dnia Rory oświadcza, że dostał propozycję pracy w Londynie. Tak intratną, że ich życie dzięki temu stanie się bajeczne. A w zasadzie stanie się w końcu „naprawdę idealne”…Rozpościera przed Allison perspektywę przyszłości tak wspaniałej, że trudno jej się tym wizjom oprzeć. I kiedy po pewnych przygotowaniach i rozłące Allison, pożegnawszy swoich amerykańskich rodziców, z którymi jest bardzo zżyta emocjonalnie ląduje wraz z dziećmi w Anglii – okazuje się, że rzeczywiście czeka ją wielkie „wow”. Rory wynajął dla nich olśniewającą posiadłość pod Londynem. Posiadłość godną lorda, arystokraty z wielkim majątkiem. Lub też (po prostu) milionera…
Ale czy oni mają wielki majątek? Jaki w ogóle majątek – tak „namacalnie” mają? Skąd mąż Allison ma pieniądze na tak luksusowe życie? Po co im rezydencja, która wcześniej należała do arystokratycznej rodziny, z dziesiątkami pokoi, salą balową, olbrzymim ogrodem i gigantyczną połacią ziemi? Po co im – dwojgu dorosłych i dwojgu dzieciom – jakieś bagatela co najmniej kilkaset m2 powierzchni mieszkalnej?
Czy zastanawialiście się kiedykolwiek nad tym? Tak choćby „z ciekawości” – po co ludzie pchają się w życie i jego enturaż, który w ogóle nie jest o nich. Nie odpowiada nie tylko ich realnym możliwościom, ale prawdziwym potrzebom. A jedynie wizerunkowi jaki pragną mieć. Po co ludziom codzienna egzystencja, która jest jedynie fasadą?
I o tym właśnie jest film Gniazdo…
* * *
Gniazdo zatem stanowi obraz o pewnej idei gniazda rodzinnego. Która zbudowana jest w oparciu o mit. Czy też nawet fantazję na jego temat. Jest udaną próbą wiwisekcji procesu jego realizacji. Którego finał oglądamy. I pokazuje nam powody dla których małżeństwo O’Hara wylądowawszy w miejscu wydawałoby się będącym ziszczeniem tych fantazji – zamiast kwitnąć – zaczyna więdnąć. I dlaczego kumulacja osobistych mniejszych lub większych dyssatysfakcji jakie ich jako parę – wcześniej dotyczyły (jak się możemy domyślać z dialogów) – ma miejsce w realiach, które miały je wszystkie zakończyć. A które coraz bardziej ich osaczają i przytłaczają. I w których zarówno Allison jak i Rory wnet zaczną coraz bardziej się ze sobą nie zgadzać, coraz więcej mieć wobec siebie podejrzeń, obiekcji. Coraz mniej sobie ufać. Coraz bardziej sobie kłamać. I coraz bardziej się od siebie oddalać emocjonalnie. Aby stać się swego rodzaju równią pochyłą, po której jak ze zjeżdżalni stoczą się wszystkie kłamstwa, jakimi do tej pory on karmił ją. I jej wypierane lęki, obawy i frustracje oraz nigdy nie wyartykułowane wprost obiekcje, które dławiła w sobie w imię idei: dobra ich związku, dobra dzieci, dobra rodziny. Bo też jest Gniazdo obrazem osadzonym w latach 80-tych zeszłego wieku nie bez kozery. Główna postać żeńska to bohaterka, którą zarówno mąż, jak i cały kontekst społeczno-ekonomiczny w jakim żyją stawia przed ważnymi pytaniami. I konfrontuje z kwestiami, przed którymi w świecie przemian ekonomiczno-społecznych, w kolejnej odsłonie kapitalizmu stanęły (nie tylko) amerykańskie kobiety. Gniazdo ma doskonale skompilowaną ścieżkę dźwiękową. W jednej (z bardzo ważnych, znamiennych scen) wybrzmiewa utwór „Smalltown Boy”, śpiewany przejmująco przez Jimmy’ego Sommerville’a, wtedy frontmana zespołu Bronski Beat. Jest w tym obrazie wiele takich „smaczków”, doskonale dobrze (choć niby to w tle) uzupełniających kluczowe kwestie, o których film ten opowiada. Po to by podbijać jego wydźwięk. Jakim jest próba zogniskowania niczym w soczewce bardzo istotnych kwestii „nierówności”, którymi na przykładzie małżeństwa O’Hara się zajmuje. Bo opowiada o relacji, w której „partnerski układ” jest jedynie jedną z wielu jego fasad…
Szerzej – Gniazdo – w moim odczuciu – to film obrazujący preludium do upadku pewnego mitu. Zajmujący się pewną niezwykle ważną ideą ekonomiczno-polityczną, wciąż – mimo szeroko uzasadnianego kwestionowania jej „przydatności społecznej” – w naszym życiu obecną. A której konsekwencje odbijają się globalnie nam wszystkim czkawką po dziś dzień. A był to mit, w którym udało się wyznawcom idei Miltona Friedmana wmówić nie tylko sobie, ale całemu światu, że pieniądze są głównym źródłem ludzkiego szczęścia. Że wolny rynek, globalna monetyzacja, podaż, popyt, rywalizacja, przedsiębiorczość indywidualna, kapitał gromadzony w oparciu o twardą konkurencję i zasadę „wygrywa ten, kto zdobędzie więcej i szybciej bez względu na sposób” dookreślają sukces. Bo sukces człowieka jest mierzony tym co jest wart w przeliczeniu na kasę. Czyli – to na co go stać…
Szczególnie podatni byli na miltonowską mitologię mężczyźni. To nie jest wredna uwaga. To socjologiczny fakt. Fenomenalnie dobrze bowiem pasowała do kultury patriarchalnej i roli samca, który miał w niej pełnić pewne określone role: „głowa rodziny”; „zabezpieczający byt”; „decydent”. Ten, który buduje jej prestiż i dobrobyt.
Kobieta była obsadzona w tym świecie jako ktoś, kto jeśli ma potrzeby własne, potrzeby związane z realizacją swojego ja, swojej podmiotowości. Swoje ambicje, marzenia i plany – powinna się cieszyć jeżeli małżonek pozwala jej je realizować. To raz. A dwa – lepiej aby nie psuły obrazka, w którym to on jest tym, który rozdaje karty i wszystko ma pod swoją kontrolą…
Partnerstwo? Hmmm. To jakiś enigmatyczny konstrukt. Mocno podejrzany. Raczej z cyklu takich, w które trzeba udawać, że się w nie wierzy. I podziela te idee. Żona to rola. A dobra żona to rola szczególna. Dobra żona to żona, która przede wszystkim nie psuje szyków mężowi…
Cóż… I tu będzie uwaga już wredna. My, Polacy jako „nadganiający” Zachód wciąż jesteśmy w tym procesie. Procesie, w którym jeszcze wiele wody musi upłynąć w rzece, aby mężczyźni pokroju Rory’ego walnęli głową w ścianę i zrozumieli, że nie da się mieć ani „gniazda rodzinnego” ani w ogóle mieć dobrej, stabilnej, skonsolidowanej, szczerej i kochającej się rodziny – kiedy chce się ją budować w oparciu o podejście jakie reprezentują bohaterowie filmu Gniazdo…
* * *
Gniazdo wyreżyserował na podstawie napisanego przez siebie scenariusza Sean Durkin, autor wychwalanego przez krytykę thrillera „Martha Marcy May Marlene” z roku 2011 (nie widziałam go, ale koleś ma nosa do obsady aktorskiej, oj ma! Gra w nim między innymi na długo przed gigantycznym sukcesem serialu „Ozark” po którym jej kariera ruszyła z kopyta niezwykle utalentowana Julia Garner). A który był jego debiutem fabularnym, pokazywanym na Festiwalu w Sundance, czyli w mekce niezależnego kina amerykańskiego. A to zawsze jest dobra rekomendacja! I tak też jest w tym przypadku.
Osobiście uważam, że Gniazdo to obraz nie wolny od pewnych klisz narracyjnych. Nie ma w nim scenariuszowo, w sednie jego kanwy mocno odkrywczego materiału. Jest nieco więcej niż bym (w świecie idealnym) sobie życzyła – pójścia na skróty w rysie psychologicznym bohaterów i w kondensacji wydarzeń. Niemniej – i pragnę to podkreślić bardzo mocno – Gniazdo – jest obrazem znacząco wystającym ponad przeciętność od strony koncepcyjnej. I bardzo sprawnie opowiedzianym. Łącznie z esencjonalnymi, dobrymi dialogami, co jak wiecie jest dla mnie niezwykle ważne…
Nie jestem obiektywna w moich recenzjach, bo uważam takowe założenie za absurdalne. Nie istnieje „obiektywna ocena emocjonalna” czegokolwiek. Zatem sztuki kinowej też 🙂 . I nikt mnie na namówi na jałowe dyskusje na temat słuszności czy nie tego podejścia (hehe). Niemniej staram się być obiektywna w moich recenzjach jak najbardziej się da w kwestiach merytorycznych. Sean Durkin to młody nowojorski reżyser, który ma niewielki dorobek fabularny. I jak na tak niewielki przystało – „toutes proportion gardees” – patrzę na Gniazdo z szacunkiem. Facet napisał wiarygodną psychologicznie i socjologicznie, dobrze osadzoną w realiach epoki o której opowiada historię pewnej pary małżeńskiej, a szerzej rodziny. Obsadził w niej aktorów, którzy mu tę opowieść niosą, że hej! Bo jeszcze raz podkreślę – Carrie Coon & Jude Law stanowią w tym obrazie tandem absolutnie doskonale dobrany! Gniazdo ma świetną scenografię, kostiumy, dobry montaż. Ale poza rewelacyjną obsadą ma też fenomenalne zdjęcia. I to zdjęcia są drugim z najważniejszych czynników, który buduje klimat tego obrazu. Czyli to coś, co nas w niego wkleja, a o czym pisałam we wstępie. Bo za zdjęcia odpowiada (Tadam!) nie kto inny jak wspaniały operator: Mátyás Erdély. Węgier z pochodzenia, laureat niezwykle ważnej w jego profesji, prestiżowej ASC Award (Nagroda Amerykańskiego Stowarzyszenia Operatorów Filmowych); zdobywca “Brązowej żaby” na Festiwalu Camerimage za “Syn Szawła” Laszlo Nemesa – filmu dodajmy, który otrzymał Oscara, Złoty Glob oraz nagrodę Bafta…
Gniazdo to obraz, który zapunktował u mnie silnie kilkoma co najmniej kwestiami. Tematyka jest jedynie jedną z nich. Jeżeli chodzi o tzw. imponderabilia, możemy sobie to powiedzieć wprost: kino jako sztuka zna znacznie więcej bardziej dojmujących i bardziej brawurowo czy odkrywczo opowiedzianych historii o kryzysie rodziny. Czy też ocierających się o thriller dramatów psychologicznych poświęconych tej tematyce. Ale kino to też praca zespołowa. Cały kontekst tego co buduje dwugodzinną taką czy inną opowieść. A Gniazdo jest opowieścią na tyle frapująco zbudowaną przez reżysera & scenarzystę w jednym, że jego karierę będę z pewnością śledzić. Bo Sean Durkin pokazał w nim coś, co jest dla mnie w kinie jako sztuce bardzo istotne. I za co daje mu “punkty” choć formalnie niczego nie punktuje (hehe). Że umie stawiać pytania, że potrafi wiarygodnie budować świat(y) o których opowiada, że wie co chce przekazać. I że umie pracować z ludźmi, którzy wspaniale potrafią jego zamysł oddać.
Jak na kogoś, kto się dopiero obsadawia w gnieździe jakim ma / może być dla niego trudna, rywalizacyjna i pełna pułapek ‘rodzina filmowa’ jaką jest świat kina – spisał się świetnie.
*** Wszystkie zdjęcia wykorzystane w tekście pochodzą z materiałów prasowych dystrybutora filmu GNIAZDO na rynku polskim: m2films