JACKIE
JACKIE (Jackie). Reż. Pablo Larraín, Scen. Noah Oppenheim, Wyk. Natalie Portman, Peter Sarsgaard, Greta Gerwig, Billy Crudup, John Hurt, USA, Chile, 2016
Kiedy wybrzmiały ostatnie kadry JACKIE – zapadła we mnie wielka cisza…Oddaliłam się z pokazu prasowego czym prędzej, by nikogo znajomego nie spotkać i o niczym nie rozmawiać. By zostać sam na sam z jakimś rodzajem świdrująco – bolesnej refleksji do osobistego przetrawienia, którą we mnie zrodził. Nie chciałam żadnych jej “świadków”… Bo wyszłam z kina na miękkich nogach. Z mokrymi od łez oczyma i poczuciem, że obejrzałam film W I E L K I!
A rzeczy wielkie – kiedy natykam się na nie w sztuce – powodują, że doznaję odczuć tak bardzo dojmująco osobistych, iż potrzebuję czasu, by dojść do siebie…
JACKIE to moim zdaniem wybitny film o bólu utraty i o żałobie. O uniwersaliach, które każdego z nas – w obliczu tragedii jaką jest nagła i niespodziewana śmierć nie tylko kogoś najbliższego, ale całego dotychczasowego świata – czynią tak samo zbuntowanym, rozgoryczonym, zagubionym jak i całkowicie bezbronnym.
Pablo Larraín – w swoim pierwszym anglojęzycznym obrazie (jego “El Club” otrzymał w zeszłym roku główną nagrodę jury na festiwalu filmowym w Berlinie oraz był nominowany do Złotych Globów w kategorii ‘najlepszy film nieanglojęzyczny’) – opowiedział nam o Jacqueline Kennedy przede wszystkim z perspektywy – WDOWY.
*** Pablo Larraín o filmie Jackie:
W relacjach z zamachu na prezydenta Johna F. Kennedy’ego czytamy, że jego żona Jacqueline Kennedy siedziała obok niego. „Obok niego…” – to mnie zastanowiło. Jak się wtedy czuła? Znamy wszystkie szczegóły zamachu, ale czy wiemy coś o emocjach pierwszej damy? Co by było, gdybyśmy skupili się tylko na niej, tonącej na oczach świata w bezbrzeżnym smutku? Pocieszającej dzieci, którym nagle zawalił się świat? Jackie była niekoronowaną królową, która w jednej chwili straciła i tron, i męża.
Stylowa, wyrafinowana, inspirująca, była jedną z najczęściej fotografowanych kobiet XX wieku, a jednak wciąż mało o niej wiemy. Jackie bardzo chroniła swoją prywatność, więc jednocześnie jest jedną z najbardziej tajemniczych postaci naszych czasów. Lubię myśleć, że nigdy nie dowiemy się, jaka była naprawdę: jaki błysk pojawiał się w jej oku, gdy kogoś poznawała, jaki zapach unosił się w pomieszczeniu, do którego wchodziła. Pasjonujące jest szukanie prawdziwego obrazu Jackie w tym, co po niej pozostało – zdjęciach, miejscach, pomysłach, ludziach. To okruchy pamięci, z których powstał film.
* * *
Przytaczam słowa reżysera Jackie specjalnie. Rzadko to robię w swoich recenzjach, ale w tym przypadku – mają moim zdaniem – szczególne uzasadnienie. Bo ta właśnie perspektywa – uczyniła – w moich oczach obraz Larraína – godnym najwyższego podziwu. Uczłowieczył, pozbawił dostojeństwa, dumy, blichtru, wizerunkowej fasady – kogoś, kto – “odczłowieczony” został w dniu, gdy John Fitzgerald Kennedy wygłaszał jako Prezydent USA swoją mowę inauguracyjną do narodu. Ba! W sumie – do całego świata.
Jackie Kennedy fascynuję się od dawna jako ikoną stylu i kobietą wyjątkowej klasy. Jej życie – już po śmierci JFK – zostało opisane ze szczegółami po tysiąckroć. A jej stroje – sfotografowane, przeplotkowane i powielone w kopiowanych mniej lub bardziej udolnych naśladownictwach jedynego w swoim rodzaju szyku – niepoliczalnie…
Tu dygresja: druga z trzech oscarowych nominacji dla filmu Jackie przypadła Madeline Fontaine za kostiumy. Od siebie – mogę dodać, że uważam – w 100 procentach zasłużona. Są wybitne!
Film Larraína zadał mi bardzo ważne pytanie: co wiemy o tym jak się czuła Jackie, co przeżywała i z czym się musiała zmagać nie jako “Pierwsza Dama Ameryki”, ale przede wszystkim jako żona swojego męża – kiedy został zamordowany na jej oczach? Wiemy to, co chciano (mówię tu zarówno o klanie Kennedych, jak i tzw. aparacie władzy) byśmy wiedzieli.
Ale według reżysera – znacznie ważniejsze jest to, że Jackie jako DAMA (kto dzisiaj rozumie to pojęcie właściwie, temu konia z rzędem!) również nie chciała – by wiedziano o niej cokolwiek więcej. Bo “więcej” – jej zdaniem – mogło ją jedynie uczynić kimś jeszcze bardziej bezbronnym wobec natarczywości i wścibstwa mediów.
I rozumiała to już wtedy. Ponad 50 lat temu!
W rozmowie / wywiadzie jaki ma miejsce między Jackie, bardzo niedługo po zamachu na jej męża – a dziennikarzem (Billy Crudup) znamienitego, poczytnego periodyku – daje wyraźnie znać, że kontroluje nie tylko każde swoje słowo, ale przede wszystkim to – czy nie zostanie użyte przeciw niej. Że nie udzieli zgody – czytaj – nie autoryzuje czegokolwiek, co będzie w jakikolwiek sposób referowało do tego, czego medialnie – w swej krwiożerczej, acz pustej ciekawości – pragną masy. Przypomina mu, że wie, jak działa prasa. Bo – sama była kiedyś, we wczesnej młodości – reporterką.
Czy jeśli coś jest napisane, staje się to automatycznie prawdą? – pyta
A potem – zanim się sarkastycznie nie skrzywi – odpowiada sama sobie
Teraz tak. Teraz mają Telewizję…
Gigantyczną zaletą obrazu Larraína jest to, że skupia się na tym czego w TV zobaczyć nie było można. Specjalnie stawia nas przed odwróconą perspektywą. Odziera brutalnie Jackie z wygładzonego wizerunku publicznego (uchodziła za kobietę zarówno bardzo ambitną, jak i bardzo skrytą, która obsesyjnie wręcz broniła swej prywatności) – który skrzętnie budowała całe swoje życie. I stawia ją przed nami widzami – niczym przed lustrem – kompletnie “nagą”.
Nigdy nie chciałam być sławna. Po prostu zostałam jedną z Kennedych…
* * *
Jackie bliżej do studium przypadku, wnikliwego psychologicznego portretu jednostki, z rodzaju kina, wymierzonego w widza z wysublimowanymi potrzebami, które zazwyczaj jest robione przez reżyserów z etykietą intelektualnych artystów niszowych – niż obrazu z gatunku wielkich produkcji hollywoodzkich, za grubą kasę, z gwiazdorską obsadą. Ten zamysł Larraína – na tym właśnie paradoksie oparty – stanowi w moich oczach – o wspaniałości jego filmu. To właśnie brak “efekciarstwa” – tak w warstwie narracyjnej, jak i w podejściu do tematu – skłania mnie do tym większych braw dla Jackie!
W moim odczuciu – to brylantowo skonstruowana opowieść – przede wszystkim o bólu i lamencie, buncie i emocjonalnej niemożności pogodzenia się z utratą całego dotychczasowego świata i wartości wokół których był budowany z wielkim wysiłkiem. Przeżywanym przez niezwykle inteligentną i wrażliwą kobietę, która w wieku 34 lat zostaje wdową, z maleńkimi dziećmi u boku (JFK Junior miał wtedy jedynie trzy lata, a jego starsza siostra Caroline – sześć). Kobietę, której mąż został zabity na jej oczach, a krew z jego roztrzaskanej czaszki – dosłownie – rozbryzgała się na jej ciele!
Czy ważne i jak bardzo ważne jest w takim przypadku, że to żona Prezydenta USA?
Jak sądzicie?
* * *
A jednak – przecież – jest to ważne – choćby dlatego, że śmierć jej męża zastrzelonego przez snajpera – oznacza dla Jackie nie tylko konieczność borykania się z tym, co staje się psychologicznym ciężarem nie do udźwignięcia – dla każdego kto by tego doświadczył – ale także z “tytułem” Pierwszej Wdowy Ameryki. Z oczekiwaniami, presją, koniecznościami racji stanu, wymogami konstytucji, prawa, rządu, sugestiami służb specjalnych, etc.
To nie jest do wyobrażenia. A Natalie Portman (nominacja do Oscara w kategorii „najlepsza aktorka pierwszoplanowa”) – przyszedł moment – by o tym napisać – kreuje postać kogoś, kto musiał sobie nie tylko to wyobrazić, ale – co więcej – z tym sobie radzić i to na oczach całego świata – w sposób zwalający z nóg!
Jackie Kennedy w jej wykonaniu to portret kobiety, której utrata jest zmultiplikowana. Przez rolę, jaką przyszło jej pełnić w życiu. Przypomnijmy, że jej mąż został Prezydentem siedem lat po ich ślubie.
To szmat czasu. I kawał historii nie tylko USA, ale ich życia prywatnego.
Jackie pełniła swoją powinność – jednej z najbardziej podziwianych, ikonicznych Pierwszych Dam w historii XX wieku – z wyjątkowym poświęceniem. Tym bardziej godnym docenienia, kiedy weźmie się pod uwagę czasy i kontekst kulturowy – w jakich żyła. Jej osobiste, psychologiczne koszty “życia na świeczniku” – są dla mnie – osobiście – nie do pojęcia. Ale ona je znosiła. To była wypadkowa tak wychowania, jak i epoki, w jakiej przyszło jej żyć. Jak i zapewne – jej własnych – ambicji.
I nagle. Trach! Cały świat wali się w gruzy. Zostają zgliszcza. Monstrualnie nieistotne – w obliczu życiowej tragedii – rekwizyty. Olśniewająco piękne i dostojne, acz “urzędowe” stroje. Wytwornie – acz nie własne – urządzone pokoje. Wspaniałe kolekcje sztuki, kupowane z myślą o uczynieniu Białego Domu miejscem nie tylko oddającym wielkość i splendor USA, ale unikalnym, wspaniałym, reprezentacyjnym. Przedmiotem dumy z historii narodu. Ona – jako ona – sama – nie ma już nic.
Pozostaje jedynie „rola”, którą trzeba grać, bo “show must go on”…oraz resztki godności urzędu, który przynależny jest konstytucyjnie. Jej – jako wdowie – po zamordowanym Prezydencie kraju. Okruchy utraconego świata.
Poza tym – jest jedynie wielka pustka. Nicość. Poczucie zagubienia, niemocy, bezwartości. W tym – jako kobiety, żony, tej która pokochała akurat jego. Żal, gorycz, udręka, tęsknota, bunt. A także niemożność sprostania poczuciu winy, które się pojawia zawsze wtedy, gdy stajemy się świadkami śmierci, której nie byliśmy w stanie zapobiec. A przecież była nie o krok. Była o włos. Połączonemu z poczuciem bycia przez Los (Boga) – skrzywdzonym. Potraktowanym okrutnie i podle.
I dziesiątki, setki pytań. Samotnie trawionych i pozostawionych bez odpowiedzi. Skazanych na łzy, tłumioną wściekłość, niezrozumienie. W tym tych, które – co całkowicie naturalne – dotyczą tego – co będzie z nami – kiedy to, czemu poświęciliśmy wiele lata życia – właśnie się bezpowrotnie skończyło…
Bezustanna konieczność podejmowania decyzji, codziennego “stawiania się” w wizerunkowym rynsztunku, bycia kimś, kogo się oczekuje, a nie kimś, kim się jest.
Ile trzeba mieć siły, samoświadomości i klasy żeby to godnie znieść? Żeby jak najlepiej zagrać rolę w ostatnim przedstawieniu, które właśnie zdjęto z afisza – gdy chce się jedynie wyć z bólu?
Powtórzę jeszcze raz. Natalie Portman – kreuje – na podstawie mistrzowsko napisanego – moim zdaniem – scenariusza Oppenheima – postać PEŁNĄ! Jest to jedna z najbardziej wybitnych kreacji aktorskich nie tylko jej – ale w ogóle – w dziejach kina!
Bo mierzenie się z legendą naraża każdego – literalnie – k a ż d e g o – nawet – najwspanialszego aktora – na niewyobrażalne ryzyko!
Od czasu, kiedy zagrała w “Leonie zawodowcu” – jestem tej cudownej aktorki – gigantyczną fanką. Po “Czarnym łabędziu” Aronofskiego (jej pierwszy Oscar) poczułam jednak po raz pierwszy, że Portman dojrzała na tyle, by warsztatowo móc mierzyć się z rzeczami wielkimi.
W Jackie to udowodniła po raz kolejny.
W – moim zdaniem – obłędnie wspaniałych zdjęciach Stéphane Fontaine Jackie w wykonaniu Portman oddaje wszystko to, co chciał Lorraine opowiedzieć. Przedstawia nam postać kruchą i małą – w danym sobie, dramatycznym i historyczno-sytuacyjnym kontekście, która stara się być silna i wielka. To mistrzowsko wycyzelowane kadro-perły. W których każda sekwencja i niuans wybrzmiewają jako osobisty wdowi rapsod!
Jackie to obraz kobiety tak wyjątkowej – historycznie i kulturowo rzecz ujmując – jak i kobiety – zwyczajnie po ludzku na to patrząc – której przydarzyło się straszne okrucieństwo losu.
Obraz o zmaganiu się z nienazywalnym.
W znanym powszechnie, jej słynnym wystąpieniu publicznym w TV “A Tour of the White House with Mrs. John F. Kennedy.” – Jackie jako żona, wspaniałego, młodego i nowoczesnego prezydenta USA – “oprowadza” naród po najważniejszej siedzibie kraju – Białym Domu. Domu, który ma symbolizować dla mieszkańców Ameryki – dumę z kraju i tego, kto go na arenie międzynarodowej reprezentuje. A który ona – śmiała jako pierwsza – chcieć uczynić za pieniądze podatników miejscem, które je wpisze do kart historii na zawsze. Mówi w nim głównie o przedmiotach, które wybierała wraz z kustoszami, dyrektorami amerykańskich muzeów, ludźmi związanymi ze sztuką, kulturą, że:
reprezentują historię, tożsamość kulturową i piękno.
Jackie to opowieść o kobiecie, która od tamtej pory – właśnie to wszystko – nad co inne – w zbiorowej świadomości utożsamia.
Jej prywatna żałoba, strata, ból, cierpienie – wzmocniły w niej jedynie poczucie, że nie pozostało już nic więcej – jak ocalić publicznie i na ile się da – ideały i wartości, w które osobiście wierzyła. I którym się poświęciła, pomimo osobistych rozczarowań i zgryzot. Kosztem fasady.
I za tę właśnie perspektywę – Pablo Lorraine & Natalie Portman – Chapeu bas!
*** Cytat oraz zdjęcia pochodzą z materiałów prasowych dystrybutora filmu na rynku polskim: KINO ŚWIAT
Pingback : Kultura Osobista LADY BIRD | Kultura Osobista
Pingback : Kultura Osobista VOX LUX | Kultura Osobista