24
paź
2020
28

JEDZ. MAŁA KSIĘGA SZYBKICH DAŃ

JEDZ. MAŁA KSIĘGA SZYBKICH DAŃ (Eat. The little book of Fast Food). Nigel Slater, wydawnictwo Filo, 2017

Jeśli chcielibyście się żywić wyłącznie na podstawie przepisów z jednej książki kulinarnej – JEDZ. MAŁA KSIĘGA SZYBKICH DAŃ starczyłaby Wam na okrągły rok. W dodatku na przygotowanie posiłków w niej opisanych nigdy nie poświęcilibyście więcej niż godzinę. A przeciętnie – o połowę mniej. Ale to, co mnie w niej urzekło całkowicie, zachwyciło totalnie – to fakt, że Jedz. Mała księga szybkich dań to zestaw przepisów, które napisał ktoś, kochający w kulinariach najbardziej to co ja: kulminację. Rozkoszne, czasami wręcz orgazmiczne uczucie bycia wtopionym w smak dania. W nieporównywalną do niczego innego przyjemność zmysłową, która z obcowania z nim wynika…

O kulinariach / książkach kulinarnych piszę na blogu z rzadka (choć jednak stale i konsekwentnie). To wypadkowa kilku rzeczy. A jedną z nich jest kwestia tzw. priorytetów. Już tłumaczę o co mi chodzi. Kiedy budowałam / zakładałam swój blog – wiedziałam, że chcę by w przeważającej mierze poświęcony był kinematografii. Bo to moja najstarsza, największa, najsilniejsza pasja. Kino jest miłością mojego życia. Ale tak po prawdzie i sądzę, że nie jestem w tym odosobniona – jestem tym typem człowieka, który jest pasjonatem “z charakteru”. Być może to geny, a raczej uroda rodziny, w której się wychowałam. Od dziecka miałam do czynienia z ludźmi, którzy prócz posiadania jakiś konkretnych zawodów i wykonywania tzw. czynności zarobkowych – posiadali pasje. Inaczej zwaną hobby. Byli w czymś dobrzy, zarabiali na tym na życie, ale poza tym zgłębiali – sami dla siebie – arkana takich czy innych kwestii. Maniacko czytali o pewnych postaciach historycznych i obudzeni w nocy o północy mogli się na przykład przerzucać danymi na temat wojen napoleońskich; mieli fisia na punkcie lotnictwa i konstruowali w czasie wolnym modele samolotów; kolekcjonowali wydawnictwa artystyczne i posiadali ogromną wiedzę na temat wybranych dziedzin sztuki. Itp. Itd.

Ja pasjonacko gotuje. Stale. Czyli prawie codziennie. Od 20 lat co najmniej. A przez pasjonacko – rozumiem – że z miłością zarówno do czynności, jak i do efektów tej pasji. Dlatego stale zagłębiam się w świat książek, które mi o gotowaniu opowiadają. To właśnie pasja – nie potrzeba. Bo gotować na użytek własny umiem wyśmienicie sama. Znani kucharze, ich przepisy, patenty, ich style i podejście do kulinariów są dla mnie ważni wyłącznie wtedy kiedy mam poczucie, że ludzie ci to pasjonaci. Nie kupuję i nie znoszę celebryckich wykwitów kulinarnych. Nie interesuje mnie to, co zjada / poleca do zjedzenia / gotuje dla siebie i rodziny jakaś pani / pan “znani z tego że są znani” którzy uczynili z tego (najczęściej kolejny w ich życiu) intratny biznes. Strona biznesowa w kulinariach (taki paradoks – hehe – bo to jedna z najbardziej krwiożerczych branż, w której można zostać cesarzem świata, jak i pójść z torbami) – mnie nie interesuje.

A co to ma wspólnego z Jedz. Mała księga szybkich dań – zapytacie. Ano tyle, że Nigel Slater w zasadzie jest kimś, kto teoretycznie wpada w tę kategorię. Tym bardziej, że jego “kucharskie” CV to głównie doświadczenie dziennikarskie i medialne (rubryka kulinarna w “Observer” i prezenter kulinarnych programów TV). Znany jest także z tego, że napisał bardzo poczytną w świecie anglosaskim autobiograficzną powieść: “ Tost. Historia chłopięcego głodu”.

Nie jest właścicielem żadnej restauracji, znanym szefem kuchni, nie para się gotowaniem zawodowo. Jest w zasadzie – “kulinarnym celebrytą” (ykhm).

Więc co? Dlaczego on? Więc znowu brutalna prawda. W świecie, w którym Internet z poziomu najpopularniejszej przeglądarki (hehe) dostarcza na najbardziej koślawo zadane pytanie w tym względzie – setki przepisów na wszystko i dla wszystkich i to za darmo – jedynie pasja i umiejętność pisania o jedzeniu jest w stanie mnie skusić do tego by kolejną (a mam ich już z dobre pół setki) książkę kulinarną – kupić.

I to. A nie co innego wiąże mnie z wybranymi kulinarnymi pisarzami nicią nierozerwalną.

Najbardziej esencjonalnie jak potrafię, mogę powiedzieć, że czuję z nimi więź psychiczną. Rodzaj całkowicie nie poddającego się obróbce racjonalnej i rzeczowej – emocjonalnego powinowactwa. A rodziny jak wiadomo się nie wybiera  😉  Z Nigelem Slaterem czuje się jak jego siostra  🙂 …

*   *   *

Nie znoszę jeść “byle czego”. Nie jem po to, by zaspokoić głód. Jem to co jem – a co z wiekiem się u mnie zmienia. Podążając za potrzebami, kondycją fizyczną, kontekstem kulturowym i cywilizacyjnym, rosnącą świadomością konsumencką, etc. – by nakarmić swoje ciało dobrem. Dać mu pokarm w najszerszym rozumieniu tego słowa: budulec, jakość, wartość fizyczną i duchową. Na dążeniu do przyjemności – kończąc…

Ale przede wszystkim – kocham sensualność “aktu jedzenia”. Często myślę o jedzeniu w sposób podobny do tego, w jaki myślę o seksie. Co może niektórych szokować. Ale taka jest prawda. Bo tak jak w seksie – od jedzenia również – oczekuję głębokich i wysokojakościowych satysfakcji dla moich potrzeb. Zachcianek. Nastroju. Możliwości wynikającej z danej “chwili”. Dopasowania do kontekstu sytuacyjnego…

O tym co zjem na obiadokolację potrafię myśleć już od połowy dnia. A jako że w tygodniu mam czasu mało, to ucztuje głównie w weekendy – przygotowuje swoje sobotnie i niedzielne posiłki bardzo pieczołowicie. Bo jedzenie stanowi dla mnie przede wszystkim wrota do świata doznań zmysłowych, które z racji doświadczenia i przywiązywania wagi do detali i jakości – potrafię sobie otwierać na wiele sposobów. I tym samym dostarczać sobie (oraz tym, których karmię) wielorakiej rozkoszy.

Gotowanie, kucharzenie – jest według mnie – jedną z najbardziej gratyfikujących czynności w życiu. Zdecydowanie jednym z najbardziej wdzięcznych zajęć na świecie. Kiedy chce się jeść dobrze i traktuje to zajęcie poważnie – w zasadzie nie ma możliwości aby ponieść porażkę. Nagrodę wręczyć na dodatek możemy sobie sami i to prawie że od razu 🙂

Mało jest innych dziedzin życia, o których można powiedzieć to samo! (hehe).

*   *   *

Mała księga szybkich dań Nigela Slatera ukazała się w Polsce w roku 2017. Ja ją kupiłam rok później. Nie mam z tego tytułu wyrzutów sumienia, bo w końcu było nie było, nie jestem blogerką kulinarną. Jak każdy / każda regularnie gotujący mam “w głowie” kilkadziesiąt przepisów na różne dania, które przygotowuje od lat. Książki kucharskie kupuje zaś “fazami”, choć w zasadzie nie potrzebuje już żadnej. I w zasadzie odbywa się to od dawna w pewien utarty sposób. Dowiaduje się o nieznanym mi wcześniej kucharzu / gwieździe kulinariów, czy jak to miało miejsce w przypadku Slatera – gwieździe dziennikarstwa kulinarnego, którego wydano w Polsce, idę przeszperać księgarnie. Sprawdzam czy dana rzecz mi się przyda w życiu codziennym. I jeżeli tak – kupuję.

Bo ja lubię książki papierowe. I na tę słabość poradzić nic nie mogę. Wierzcie mi – próbowałam. Wychodząc naprzeciw potrzebom planety ziemia – skłaniam się coraz częściej do książek z tzw. drugiego obiegu. Lepszy rydz niż nic 😉

Moglibyście mnie zapytać dlaczego piszę o książce Slatera sprzed trzech lat, tym bardziej, że właśnie wyszła nowa jego pozycja: “Zielona uczta. Jesień. Zima”. Powodów jest co najmniej kilka. I są ze sobą (jak to zazwyczaj w życiu bywa) nierozerwalnie, choć luźno splecione.

Jedz. Mała księga szybkich dań to przepisy podzielone według klarownych i w codziennym kucharzeniu niezwykle praktycznych rozdziałów:

  • Do ręki
  • W misce
  • Z patelni
  • Grillowane
  • Na kuchence
  • Duszone
  • Pieczone
  • Zapiekane w cieście
  • Z woka
  • Na talerzu
  • Na deser

Ideolo! To raz. A dwa – Slaterowi przyświecała idea, którą zawarł we wstępie do Małej księgi szybkich dań, a z którą zgadzam się całkowicie, bo zwyczajnie przekłada się ona na to, co dotyczy mnie osobiście, na co dzień:

Czasami gotujemy dla czystej przyjemności, znając pochodzenie składników, dobieramy je z wielką dbałością i zabieramy w podróż ze sklepu na talerz…Czasami jednak chcemy po prostu coś zjeść. To jest właśnie książka na taką okazję. Bywa, że mamy najwyżej godzinę, by coś ugotować. Chcemy zjeść coś pysznego po dniu wypełnionym obowiązkami…Szybko nie znaczy bezmyślnie czy niedbale. To wielka uciecha zasiąść przy idealnie ugrillowanym steku z delikatnie chrupiącym tłuszczykiem, przy filecie ze świeżej ryby, cichutko skwierczącym na maśle, pieczonym ziemniaku ugniecionym z kawałeczkami rdzawoczerwonego, paprykowego chorizo. Proste, dobrze zrobione jedzenie…

*   *   *

W Jedz. Mała księga szybkich dań lubię wszystko. W zasadzie nie ma w tej książce kulinarnej żadnego przepisu, który by mi nie odpowiadał. Lub opiewał na składniki, których nie znoszę. I wszystkie są dostępne w Polsce. Bez większego trudu. To co cenię w niej ogromnie to fakt, że z kilkuset przepisów (wraz z ich pod wariantami), każdy wybrać może coś dla siebie, także wegetarianie i weganie. Choć w zasadzie jest to książka pisana z pozycji smakosza, sybaryty i gurmandzisty. Czyli kogoś kto nie mówi mięsu (jako takiemu) – nie. Ja także mięso jadam. I choć bardzo ograniczam od kilku lat jego spożycie (2 razy w tygodniu – maksymalnie), nie będę kłamać, że zamierzam z niego zrezygnować całkowicie. Nie będę się biła z tego powodu w chudą pierś. Nie oczekujcie tego ode mnie…Jedyne czego możecie się po mnie spodziewać w tym względzie to bardzo świadomych, wyważonych konsumenckich wyborów. I wnikliwej analizy tego “jakie i skąd”.

A dlaczego nie mogę zrezygnować całkiem? Na to pytanie każdy, kto ma do jedzenia stosunek podobny mojemu znajdzie w Jedz. Mała księga szybkich dań – odpowiedź. Chodzi o przyjemność. O zmysłową rozkosz. O smak. O to “coś”, co daje tylko to “coś”. Tak po prostu jest. I Nigel Slater to wie.

W jego nie tyle przepisach kulinarnych co w mini felietonikach czy też opisach przygotowania dań przez niego polecanych urzekło mnie całkowicie właśnie podejście do aktu jedzenia. Bo prawie każdy z nich wieńczy jedno krótkie zdanko. Rodzaj puenty czy podsumowania. To fenomenalnie zmyślne podejście. Które genialnie uzupełnia pierwotny zamysł na tę książkę, podzieloną na rozdziały według sposobu przyrządzania / podania. Tworzące swego rodzaju kompilacje. A którą przeszukuje odkąd ją posiadam według kluczy, przepięknie przez niego spersonalizowanych. Dopasowanych do moich potrzeb / kontekstu / chęci i możliwości chwili…

Mówiłam już o skojarzeniach z seksem?… 🙂

“4 porcje. Chrupkie, słodkie, pyszne”

“Pożywne i konkretne. Jarzące się kolorem”

“Słona głębia smaku, cierpki rabarbar”

“Słodkie, owocowe, osobliwie uzależniające”

“Ziemiste, skromne i sycące”

“6 porcji. Głębokie pokłady rozkoszy”

*   *   *

Na koniec zdradzę Wam pewien nie tyle sekret, co fakt, zwany moją największą kulinarną słabością… To ważna kwestia, bo ta, która mnie do Jedz. Mała księga szybkich dań tak bardzo zjednała. Ba! sprawiła, że w się Nigelu Slaterze zakochałam od pierwszego wejrzenia (bo to jego pierwsza książka kulinarna, z którą się zetknęłam) – a jest nią cały rozdział “Do ręki”.

Kiedy zdarza się mi rozmawiać o jedzeniu, z ludźmi, którzy też pasjonacko gotują – zawsze w końcu pada to pytanie. Bez czego nie mogę się obejść?  Co jest dla mnie kwintesencją kwintesencji, ukochanieństwem spożywczym, absolutem, bez którego żyć bym nie chciała wcale?

I zawsze (rozdarta niczym Tetmajerowska sosna) odpowiadam (błagam – wybacz mi jajko na miękko!!!), że jednak PIECZYWO.

Zwłaszcza, że pieczywo genialnie komponuje się ze wszystkim innym co kocham jeść i jadam od dziecka, stale, niestrudzenie. Bez względu na modę i pogodę. Ze szczególnym uwzględnieniem masła.

Gdybym była malarką religijną, obraz mojego autorstwa zatutułowany “Trójca święta” przedstawiał by ciepłą, prosto z pieca, chrupiącą bagietę albo pajdę wiejskiego chleba z mocno przypieczoną skórką i lekko wilgotnym wnętrzem, obłożoną wiórkami zimnego masła mojej ulubionej marki i posypanego grubo mieloną solą.

Alleluja!

Gdybym miała jeść tylko jedno danie do końca życia, byłyby to kanapki…

Czy pisałam już, że z Nigelem Slaterem czuję się jak jego siostra? 🙂

W jedzeniu, które chwyta się w dłoń, jest coś osobistego. Tej intymności nie daje zimna stal noża i widelca ani nawet drewniane pałeczki. Fizyczny kontakt z jedzeniem odczujemy, biorąc do ręki sandwicz albo wrap, pszenną bułeczkę oprószoną mąką, kawałek gorącego, świeżo usmażonego placka, który brudzi ręce węglowym pyłem, chłodny, wilgotny papier ryżowy… Przyjemność jedzenia płynie nie tylko z zawartości, ale też z samego opakowania: ciepłego, trochę nasiąkniętego sosem…

Pora na konkluzje. Jedz. Mała księga szybkich dań to jedna z tych książek kulinarnych, co do których mogę powiedzieć z całą pewnością, że “bierzcie i jedzcie z tego wszyscy. A będzie Wam dane”.

You may also like

BĘKART
FERRARI
CHŁOPI
OPPENHEIMER

2 Komentarze

Skomentuj