MANK
MANK (Mank) Reż. David Fincher; Scen. Jack Fincher; Wyk. Gary Oldman, Amanda Seyfried, Lily Collins, Tom Pelphrey, Arliss Howard, Tuppence Middleton, Toby Leonard Moore, Ferdinand Kingsley, USA, 2020, Dostępny na Netflix
Nie wyobrażałam sobie, aby na moim blogu nie znalazła się recenzja filmu MANK. A powody były co najmniej trzy. Pierwszy i zasadniczy: “in David Fincher we trust” 🙂 Drugi: Mank opowiada o tym jak doszło do powstania scenariusza do arcydzieła amerykańskiej kinematografii pt. “Obywatel Kane” Orsona Wellesa – obrazu uznanego przez wszystkie autorytety w zakresie X muzy za arcydzieło sztuki filmowej. A trzy – z powodu Gary Oldmana w roli legendy Hollywood: Hermana Mankiewicza. A skoro powody są już znane, to mogę skonkludować tak: Mank to film absolutnie wspaniały, a dla każdego kinofila tzw. must see!
W Davidzie Fincherze kocham się od zawsze. To znaczy, w jego filmach 🙂 “Siedem” (1995) było pierwsze, rzecz jasna. Nie wiedziałam nawet wtedy (no bo skąd?), że Fincher wcześniej wyreżyserował zyliony kultowych teledysków, w tym do utworów, które śmiało mogę nazwać konstytuującymi moją młodą osobę, urodzoną w PRL’u (hehe). Np. Patty Smith “Downtown train”; “English man in New York” Stinga czy też “Cradle of love” Billy Idola (aaaa!)… Making the long story short. Na dźwięk dwóch słów: David Fincher, niczym pies Pawłowa, zaczynam się ślinić. Merdam ogonem, piszczę i kręcę się w kółko w radosnym uniesieniu. Będzie PYSZNE papu!
W tym miejscu, trzeba też powiedzieć, że Fincher, wielu swoim nawet najzagorzalszym wielbicielom (takim jak ja) kojarzy się jednak, jeżeli chodzi o “klimat”, z rzeczami mrocznymi, dusznymi, mocnymi. Czyli z kinem z pewnością nie lekkim i napewno mało “rozrywkowym”.
Tymczasem, MANK jest filmem pogodnym, czy nawet “pogodzonym” (hehe)! Ba, miejscami cudownie zabawnym (na sardoniczny sposób). Zdecydowanie kpiarskim, choć porusza kwestie w świecie filmowym uchodzące za “śmiertelnie poważne”. Przede wszystkim jest to jednak film przez duże F. Od strony realizacyjnej – zrobił na mnie piorunujące wrażenie tym, jak genialnie jest wycyzelowany i dopieszczony w środkach wyrazu. Chapeu bas Mr. Fincher!
Scenariusz do Mank napisał w latach 90-tych zeszłego stulecia nieżyjący już ojciec reżysera Jack Fincher (rocznik 1930), publicysta i eseista oraz niespełniony scenarzysta (żadnego z jego scenariuszy filmowych nigdy nie zrealizowano), który o Hollywood z lat, stanowiących kanwę narracyjną tej opowieści wiedział zapewne znacznie więcej niż wszyscy współcześni filmoznawcy razem wzięci. I jest to scenariusz świetny.
David Fincher, jak wielu wybitnych reżyserów lubi pracować z ludźmi, z którymi się zna, i którzy wcześniej sprawdzili się już na planach jego filmów. Zatem obraz ten charakteryzują także OBŁĘDNE – nagrodzone Oscarem czarno-białe zdjęcia autorstwa Erica Messerschmidta (z którym Fincher kooperował już wcześniej przy okazji serialu “Mindhunter”). Za wybitną scenografię (także Oscarową) odpowiada duet: Donald Graham Burt (pracowali wcześniej przy “Ciekawym przypadku Benjamina Buttona”; “Dziewczynie z tatuażem” oraz “Zaginionej dziewczynie”) oraz Jan Pascale, który z kolei odpowiadał za scenografie na planach tak świetnych rzeczy, jak “Argo” czy “Sicario”. A za oprawę muzyczną – kolejni stali kooperanci i ulubieńcy Finchera: Trent Reznor oraz Atticus Rose. Nominowana do Oscara ścieżka dźwiękowa do Mank jest cudowna. A jako ciekawostkę podaję fakt, że kompozytorzy dostali od reżysera wytyczne, aby napisać ją w oparciu o wyłącznie istniejące w czasach, o jakich opowiada – instrumenty (sic!).
To dość ironicznie – smutne, że Mank z ogółem 7-oma nominacji do Złotych Globów, 10-oma do Oscara, 6-oma do BAFTA otrzymał niewiele statuj – razem wziąwszy (ykhm). A konkretnie – Oscary w kategorii “najlepsze zdjęcia” i “najlepsza scenografia” (no chyba by mnie szlag jasny trafił, gdyby nie!) i jedną nagrodę Bafta – znowu za scenografię. Zarówno reżyser David Fincher, jak i odtwórca głównej roli – wspaniały Gary Oldman – musieli się po raz kolejny obejść smakiem. I nie omieszkam zaznaczyć w tym miejscu, że wku*** mnie niemiłosiernie, że ktoś taki jak Fincher (trzy razy nominowany do Oscara razem z Mank – ogółem) nie otrzymał do tej pory statui rycerza! WTF?!? To jest nie wiem co, i gdybym nie gardziła teoriami spiskowymi, to chyba bym pojechała po najgrubszej bandzie. Bo, choć staram się rozumieć, że można nie lubić filmów spod znaku Fincher’a. Można mieć inne upodobania, ale napewno nie można powiedzieć, że ten facet nie umie robić brylantowego kina! No kur**!
A może po prostu Hollywood nie znosi takich jak on – niepokornych? Którzy nie boją się wsadzać kijek w mrowisko i poruszać bardzo niewygodnych tematów, mających zawsze jakiś swój punkt widzenia, w tym na kwestie istotne społecznie…Hmm (jednak musiałam upuścić z siebie nieco jadu 😉
Dla podparcia powyższej tezy oraz na zachętę do obejrzenia filmu zamieszczam fragment monologu z filmu Mank, czyli zasady działania kina jako biznesu w ujęciu wielkiego mogula w branży filmowej, kierującego legendarną, jedną z największych wytwórni w dziejach kina: Metro Goldwyn Mayer: Louisa B. Mayera, które wygłasza przy okazji wizyty Hermana Mankiewicza w zarządzanym przez siebie studio…
…Słyszałeś, że mamy więcej gwiazd niż na niebie? Nie wierz w to. Mamy tylko jedną gwiazdę. To nasz lew. I nigdy o tym nie zapominaj. Wiele gwiazd o tym zapomniało i błyszczą gdzie indziej… W tym interesie kupujący dostaje jedynie wspomnienia. A to, co kupił, i tak należy do sprzedającego. To jest prawdziwa magia kina. I niech nikt ci nie mówi inaczej…
* * *
Nakręcony na czarno-białej taśmie, jeszcze raz to podkreślę, z g e n i a l n y m i zdjęciami i scenografią Mank zaczyna się w roku 1940. Wtedy to właśnie – zwany “złotym dzieckiem Hollywood” Orson Welles – mający ledwie 25 lat – autor uchodzących za wybitne adaptacji sztuk teatralnych, a przede wszystkim słuchowiska radiowego pt. “Wojna światów” (1938), które uczyniło go sławnym na całe Stany – zostaje ściągnięty do Los Angeles przez upadającą wytwórnię filmową RKO (to w świecie kinematografii amerykańskiej legenda!). RKO oferuje młodemu geniuszowi kontrakt – marzenie, w nadziei na to, że dzięki przyrzeczeniu posiadania przez niego całkowitej swobody twórczej, i daniu tzw. wolnej ręki w doborze współpracowników uda się mu stworzyć dla nich dzieło filmowe, które pozwoli im wyjść na prostą…
Orson Welles (który uchodził za fiksata wolności twórczej) się rzecz jasna – zgodził. I na kooperanta swego pierwszego filmu dla RKO wybrał właśnie Hermana Mankiewicza. Kim był Mankiewicz? To też historia kina – sama w sobie! Były korespondent amerykański z Berlina, edytor tekstów poświęconych sztukom teatralnym w samym „The New York Times”, krytyk teatralny w „The New Yorker” – był znany jako “najzabawniejszy mężczyzna mieszkający w wielkim jabłku” długo przed przybyciem do Hollywood. Ale, ale! Przede wszystkim Herman Mankiewicz z racji na swój wybitny intelekt, słynący z błyskotliwych ripost, genialnych puent i wyjątkowo ciętego języka – przez lata całe zarabiał – jak by to dzisiaj powiedziano jako “ghost writer”. W latach 20-tych i 30-tych zeszłego stulecia poprawiał scenariusze do filmów dla wszystkich najważniejszych wytwórni filmowych i był (nie wymienianym w napisach) ówcześnie najbardziej znanym i poważanym scenarzystą w fabryce snów. Jedna z najważniejszych amerykańskich krytyczek filmowych XX wieku: Pauline Keel uznawała go za najwybitniejszego scenarzystę amerykańskiej kinematografii. Zwłaszcza, że z Mankiewiczem było tak, że jak się zabierał za robotę scenopisarską, to zawsze wychodziły z tego filmy, które kochała nie tylko krytyka, ale przede wszystkim – widzowie. A od dnia, kiedy to w 1939 roku do kin w USA wszedł “Czarnoksiężnik z krainy Oz” (ze stajni MGM zresztą), z Judy Gardland w roli głównej, i dosłownie wszyscy Amerykanie oszaleli na punkcie tego obrazu … Sami rozumiecie…
* * *
Obraz Mank skupia się na kilkunastu miesiącach z życia Hermana Mankiewicza. Tych, które poprzedzały powstanie jego największego scenopisarskiego dzieła, a którego to dzieła pierwotnie nie zamierzał “obdarowywać” swoim nazwiskiem. A jedynie zrobić (jak zawsze) jako robotę dla Orsona Wellesa. A mówimy – przypominam – o filmie, który uchodzi za arcydzieło kinematografii światowej i które z całą pewnością było przełomowym w dziejach kina nie tylko amerykańskiego, ale światowego! Nie ma ani jednego reżysera (nie wspominając o filmoznawcach, czy krytykach filmowych z prawdziwego zdarzenia), którzy by tego filmu nie widzieli po wielokroć. Jest omawiany na wszystkich wydziałach uczelni filmowych na całym świecie po dziś dzień, a prac magisterskich, czy doktorskich napisano na temat “Obywatela Kane’a” tysiące…
Nie jest to czas i miejsce na to, abym wyjaśniała (a po prawdzie – jest to zadanie bardzo niełatwe) nie tyle o czym, ale symboliczny charakter filmu “Obywatel Kane”. Ten film trzeba znać, po prostu. To kanon. Ikona. W tym akurat przypadku, stworzony przez dwie osoby, które pospołu (acz nie w pracy zespołowej, nazwijmy to eufemistycznie tak) sprawiły, że finalnie okazał się być czymś, co powaliło wszystkich na kolana. Od strony scenariuszowej – uchodzi za należący do gatunku tzw. film à clef – czyli przedstawia prawdziwą historię za fasadą fikcyjnego scenariusza. W tym przypadku chodziło o naprawdę grubą rybę: magnata prasowego Williama Randolpha Hearsta! A ponieważ mam pełną świadomość (szloch), że wielu osobom dziś żyjącym, zwłaszcza z młodszego ode mnie pokolenia (ykhm) nazwisko Hearst nie mówi nic. To powiem tylko tyle: Hearst zawiadywał połową najważniejszej, najbardziej poczytnej prasy bulwarowej w USA już w początkach XX wieku. Był jednym z pierwszych moguli tzw. czwartej władzy. Co prawda jego tytuły nie zajmowały się bezpośrednio polityką, ale dość skutecznie kształtowały opinię publiczną. Dość powiedzieć, że kiedy “Obywatel Kane” wszedł na ekrany kin w USA, w roku 1941 – dwadzieścia (sic!) z posiadanych przez jego koncern gazet – nie wspomniały o tym filmie ani słowem, nawet w najmniejszej notce!…
I tak zmierzam do puenty. “Obywatel Kane” był debiutem fabularnym Orsona Wellesa (sic!), w którym jak twierdzą znawcy, po raz pierwszy w kinie zastosowano tak nowatorski sposób kamerowania, realizacji, innowacyjność – w tym zdjęć i nieliniowego montażu (tzw. montaż wewnątrzkadrowy). Oraz nieliniową narrację!
Na warsztacie “robienia filmów” się nie znam, ale jak wiecie mam kota na punkcie scenariuszy i scenarzystów. Oraz wybitnych aktorów…
Zatem, wrócić bym chciała do postaci Hermana Mankiewicza, który jest bohaterem głównym filmu Mank. A gra go, jak wspominałam, FENOMENALNY Gary Oldman! Oldman, który obecnie liczy sobie lat 63, a Mank miał w czasach, o których obraz ten opowiada ledwo po 40tce. Dlaczego zatem on? Po pierwsze dlatego, że Oldman, jak każdy wybitny aktor zagrać może wszystko. A po drugie – Herman Mankiewicz był alkoholikiem i lekomanem (a raczej lepiej byłoby powiedzieć ćpunem, ale wtedy nikt nie wiedział, że legalnie przepisywane przez amerykańskich lekarzy piguły na pobudzenie to z dzisiejszego punktu widzenia silnie uzależniające dragi) i człowiekiem, który całe swoje niedługie życie (ledwie 55 lat) że się tak wyrażę “nie prowadził się zbyt dobrze”… Ergo, będąc facetem dość młodym, wyglądał już jak mocno podstarzały i zniszczony gość. I co to był za “gość” – nad tym właśnie de facto pochyla się Fincher w swoim filmie, niejako przy okazji tego, że (poniekąd) z tego jaki był Mankiewicz jako człowiek oraz twórca, powstała rzecz tak nowatorska jak “Obywatel Kane”…
Dla Amerykanów, a szczególnie ludzi tamtejszego kina – film Davida Finchera o Mank’u, jak mówiono o Hermanie Makiewiczu – jest z pewnością czymś innym, niż dla wszystkich innych nacji razem wziętych. Mnie to nie dziwi. I nie będę się siliła w tym miejscu na jakiekolwiek porównania z naszego podwórka. Bo nie ma to sensu. W czasach, o których opowiada Mank USA miało już ugruntowaną pozycję niekwestionowanego lidera światowej kinematografii, z niezwykle rozbudowanym systemem producenckim i machiną działania wytwórni, wraz ich zapleczem gwiazdorskim, marketingowym i PR-owym, z którymi nieśmiało zaczęto próbować rywalizować w Europie dopiero po II wojnie światowej…
Jest więc Mank (dla mnie osobiście) opowieścią przede wszystkim o tym, co jest dla kina jako “systemu” niewygodne. Bo nie stawia go w dobrym świetle. Oj, nie! To genialny – moim zdaniem – obraz o człowieku, który z systemem tym nigdy się nie lubił, który systemem tym w zasadzie gardził, ale który był (jakże częsty przypadek) na tyle cyniczny, ironiczny, inteligentny, a i też mający dystans doń, by wiedzieć, że “walka wręcz” z nim sensu nie ma…
Mank to moim zdaniem wspaniały hołd dla pracy scenarzysty (a może i wszystkich wielkich, a niedocenianych scenarzystów tego świata?) a jednocześnie hiperbola i parabola w jednym. W obrazie tym, którego wielką zaletą jest bardzo czuły, miejscami wręcz kpiarski, a jednocześnie “brany w cudzysłów” stosunek do bohatera – ma on służyć temu, aby opowiedzieć nam, że kino jako biznes to w zasadzie jedna wielka hucpa. To, co trafia na ekrany – to jedno, a to co dzieje się przed tym, zanim widzowie wyjdą z kinowych sal spłakani, roześmiani, wzruszeni, poirytowani, przygnębieni, wściekli, czy w zadumaniu – to całkiem co innego. Inny świat. Świat, który rządzi się całkiem innymi prawami i regułami. A przynajmniej tak było przez ponad sto lat…
Ale przede wszystkim – znowu dla mnie – to opowieść o tym, co zawsze w kinie jest najważniejsze. A jest tym czymś scenariusz (czyli opowieść) i jej podanie. I w tym znaczeniu Mank wybrzmiewa jeszcze bardziej. Bo przecież nie ma nawet najbardziej genialnego reżysera, kiedy nie ma tego, kto da mu historię, którą mógłby opowiedzieć… Nieprawdaż?
Ps. Moglibyście mnie zapytać, czemu nie wspomniałam o żadnych innych aktorach, którzy w Mank kreują postaci z najbliższego otoczenia Hermana Mankiewicza, ważnych dla fabuły tego obrazu. I byłoby to słuszne pytanie. Moja odpowiedź jest prosta. One są jedynie tłem. I jako takie liczą się mniej, choć czasami mają dla bohatera szczególną wagę (dobra Lily Collins w roli Rity Alexander – sekretarki Mank’a oraz Tuppence Middleton w roli jego żony Sary). Reszta postaci (łącznie z nominowaną do Oscara Amandą Seyfried – w roli wielkiej gwiazdy kina tamtych lat Marion Davies, Toma Pelphreya w roli starszego brata Mank’a – słynnego reżysera, scenarzysty oraz także producenta – dwukrotnego zdobywcy Oscara – Josepha L. Mankiewicza; Arlissa Howarda w roli właściciela MGM Louisa B. Mayera; Toby’ego Leonarda Moore’a w roli Davida O’Selznicka oraz Ferdinanda Kingsleya w roli Irvinga Thalberga – legendarnych producentów najważniejszych dzieł filmowych Ameryki tamtych lat; Tom’a Burke’a w roli Orsona Wellesa oraz Charles’a Dance’a w roli Williama Randolpha Hearsta) to – powtarzam – jedynie tło. Tło dla Hermana Mankiewicza. I jego osoby. Jego postaci. Kogoś, kto całe życie, w zasadzie pozostawał w cieniu (poniekąd na własne życzenie) systemu i biznesu, który go karmił. Ale przede wszystkim człowieka, który ten system poprzez swoją pracę nawadniał, poił, zraszał. Był dla niego tym, czym jest deszczówka dla upraw. Dawał mu życie…
Ps.2 Moglibyście mnie zapytać także dlaczego w ogóle (i co to ma znaczyć, do cholery!?!) ta recenzja nie ma opisu fabuły! Nawet najmniejszej. A co prowadzi wprost do pytania o to, czemu ktoś miałby w związku z tym mieć chęć na obejrzenie filmu Mank (zwłaszcza po przeczytaniu “tego czegoś” – hehe).
Będę cyniczna i ironiczna. Film Mank opowiada o facecie, który – gdyby mu kazać opisywać scenariusz filmu, mający kilkaset stron, z którego potem powstało arcydzieło kinematografii – też by nie bardzo chciał. Obejrzyjcie ten film. Jest ŚWIETNY. I świetnie opowiada o człowieku, którego świetność trudno ubrać w słowa. A zwłaszcza gładko i łatwo streścić. Ale nie o to w tym przypadku chodzi 🙂