MENU
MENU (The Menu) Reż Mark Mylod, Scen. Seth Reiss & Will Tracy; Obsada: Ralph Fiennes; Anya Taylor-Joy; Nicholas Hoult, Hong Chau; Janet McTeer, Judith Light, John Leguizamo, USA, 2022
Nawet jeżeli na MENU wybierzecie się zaznajomieni z opisem jego fabuły – i tak nie dostaniecie tego, czego się spodziewaliście. Co uznaję za jeden z najważniejszych atutów tego obrazu! …Bez wątpienia – realizacyjnie więcej niż bardzo dobrego, narracyjnie – zasysającego w fabułę, a i zagranego (no ba! – duuuże nazwiska robią mu tu robotę) świetnie. Ale jednocześnie Menu to niełatwa do interpretacji, wyjątkowo zjadliwa satyra obyczajowa, podszyta dramatem, w której nic nie jest takie jak się zdaje na początku! Nawet humor w tym filmie ma kolor smoły…
Zacznijmy od kwestii podstawowej czyli od tego co stanowi sedno obrazu Menu:od jedzenia. Zdjęć dań w konwencji „food-porn” widz znajdzie w nim bowiem bez liku…
Najlepsze rzeczy na świecie, które człowiek może zjeść – co już świat wie dziś aż nadto dobrze – są dość proste w przygotowaniu (choć często czasochłonne). Przepis na nie w zasadzie składa się z jednej i tej samej formuły, bez względu na to, jakich dotyczy produktów. Muszą być najwyższej jakości, świeże i naturalne. Obecnie także istotne są również i inne kwestie, takie jak: sezonowość składników, sposoby ich hodowli i pozyskania. Ale wróćmy do smaku. Każdy kto tęskni za swoją ukochaną potrawą, bez względu na to czy jest to pajda ciepłego chleba posmarowana masłem, krwisty stek z frytkami czy też brownie z kulką lodów waniliowych wie do czego ślinią się tęsknie jego kubki smakowe. To fascynujące – swoją drogą – jak bardzo zmysł smaku może być wyrafinowany i wymagający, nawet u osób, których potrzeby intelektualne i duchowe – dalekie są od tego pojęcia…A to dlatego, że jak udowodniła nauka – jemy oczami oraz mózgiem, że tak to ujmę. Bo jedzenie i smakowanie potraw wywołuje w nim zmiany nie tylko na poziomie hormonalnym (wydzielają się endorfiny i serotonina), ale przede wszystkim pobudza te jego części, które odpowiadają za pamięć, skojarzenia (w tym podświadome). To dlatego jedzenie naszych uwielbionych dań nosi w sobie znamiona doznań porównywalnych do tych, jakich nasz gatunek doświadcza wtedy kiedy oddaje się rozkoszom erotycznym.
O tym, że potrawy można kreować na taki sposób aby podbijać ich smakowe wysublimowanie do poziomu w którym jedzący bezwiednie wydobywa z siebie jęk rozkoszy niczym w trakcie orgazmu – wiedziano już w starożytności.
Dziś wiadomo także, że starożytne cywilizacje, w których społeczeństwo było bardzo silnie podzielone na kasty i charakteryzowało się tym, że najbardziej uprzywilejowani mieli wszystkiego w bród i mogli sobie dostarczać najbardziej wymyślnych rozkoszy wszelkiego autoramentu, a ci z nizin społecznych – ledwo egzystowali na granicy fizjologicznego przetrwania – upadły.
Pierwsza ważna symbolika filmu Menu i jednocześnie właśnie ostrze jej satyry dotyczy właśnie tego zjawiska: kultury elitarności i ekskluzywności – jednego z najcięższych „grzechów” ludzi jako społeczeństw.
A propos satyry – Menu to obraz, którego autorami są fachowcy co się zowie! Ni mniej ni więcej tylko współtwórcy sukcesów seriali tak wspaniałych jak „Gra o tron” czy „Sukcesja”. Mark Mylod – reżyser Menu (dwukrotny zdobywca Emmy) pracował przy obu tych produkcjach, producentem obrazu jest zaś sam Adam McKay – twórca między innymi „Nie patrz w górę”. Myślę, że dla wielu z Was te informacje rzucają światło na to, jakiego rodzaju kina możecie się po Menu – spodziewać 😊
Potrzeba aby mieć lepiej, czuć się lepszym, posiadać dostęp do tego do czego dostępu innym brak – napędza nasz gatunek od zarania dziejów. Ale ostrze ma zawsze dwa końce, a medal dwie strony. A także i swoją cenę.
Kulinaria i gastronomia nie stanowią w tym przypadku wyjątku. Chleb jest dla wszystkich, dla pospólstwa też. To w niektórych przedstawicielach elit budzi potrzebę aby nim gardzić.
Nie znam się na historii rozwoju XX wiecznej gastronomii jako biznesu tak dobrze, aby wiedzieć kto dokładnie wpadł na pomysł tzw. fine dining. Kto rozpędził machinę, która w pewnym momencie – nawet mnie – osobie zarówno dobrze gotującej jak i przede wszystkim lubiącej dobrze zjeść wydała się zwyczajnie absurdalna. Bo o ile rozumiem, że można mieć potrzebę pieszczenia zmysłów, a przede wszystkim Ego za pomocą najbardziej wyszukanych kulinarnych rarytasów, przy których na dodatek nie musimy się sami trudzić (sama bym lubiła aby mnie było bez problemu stać na danie ze świeżo wyłowionych omułków, okraszonych sosem skomponowanym przez doskonałego szefa kuchni, popijanych wybornym winem dobranym w punkt przez sommeliera, serwowanych przez kompetentną i dyskretną obsługę w eleganckim restauracyjnym anturażu).
Tak nigdy nie zrozumiałam potrzeby aby cenę tego doświadczenia potrajać i to za sprawą zamiany porcji doskonale przygotowanych, rozpływających się w ustach rzeczonych omułków na emulsję z jednego omułka zwieńczoną serpentyną z alg preparowanych w ciekłym azocie, podaną na dnie naczynka wielkości filiżanki do espresso, postawionej na wielkim talerzu, ozdobionym misternie, ręcznie układanym za pomocą pęsety wianuszkiem z muszelek oraz igliwia z sosen rosnących przy plaży nad oceanem…
Mnie to pachnie perwersją, jeżeli nie szaleństwem, ale może jestem dziwna i się nie znam 😉
A jednak – jak pokazuje historia biznesu gastronomicznego i tzw. haute cuisine – zanim się okazało, że z naszą planetą jest na serio bardzo źle – krytycy kulinarni uczynili z miejsc, takich jak jak słynna kopenhaska „Noma” w której cesarzem był Rene Redzepi – nie tylko świątynie kultu dla snobów i bogaczy, do których rzeczeni przylatywali z całego świata po uprzednim odczekaniu na wolny stolik w rezerwacji po kilka miesięcy, ale też przede wszystkim miejsca, które im więcej zarabiały (dla swoich właścicieli), tym bardziej krwiożercze panowały w nich warunki pracy. A sama praca zamiast być pasją i radością – stawała się dla jej wykonawców udręką.
Kulinaria – jak widać – to jedna z tych dziedzin w której znajomość psychologii się przydaje. A jak mówi naczelne prawidło psychologiczne – to co jest trudno dostępne, unikalne, a zwłaszcza to, do czego nie ma dostępu każdy – to coś co nasz gatunek podnieca szczególnie.
I o tym – tak w zasadzie – jest moim zdaniem ostra jak brzytwa i niełatwa do przełknięcia satyra na świat usług dla zmanierowanych bogaczy i wszystkich tych, którzy koniecznie chcą się czuć lepsi i wyjątkowi – jaką jest obraz Menu.
Ale, ale, pani kochana – coś się pani zapędziła – mógłby ktoś rzec. Fine dining, haute cuisine, i tzw. kuchnia molekularna i koncepcyjna to czysta kreacja, dowód na wielkość ludzkiej myśli, polotu i geniuszu w kreowaniu rzeczy nowatorskich, innych, wspaniałych, doniosłych wręcz – gdyż umożliwiających powoływanie do życia „nowej rzeczywistości”. A to przecież jest dokładnie tym z czego znany jest największy i najwspanialszy gatunek jaki istnieje na świcie czyli homo sapiens. Nieprawdaż?
No to ja odpowiem tak. To wszystko – to kwestia perspektywy. A jako psycholożka z wykształcenia – powiem jeszcze więcej – to kwestia nie tzw. gustu. To kwestia Ego.
A Ego jest dokładnie tym czymś, co powoduje, że powstają rzeczy tak samo wspaniałe, jak i monstrualnie wynaturzone…. Bo Ego – tak się składa – karmi się strawą niezbyt weryfikowalną „racjonalnie”.
W przypadku kulinariów pompowanie Ego zarówno po stronie twórców jak i konsumentów ich dzieł doprowadziło do całkowitego oddalenia się od esencji tego czym jest jedzenie i akt jedzenia. A akt ten w swej najwyższej formie jest przyjemnością zmysłową. Najwięksi szefowie kuchni fine dining w którymś momencie zaczynali się wypalać zawodowo lub wręcz wysiadać psychicznie (kliniczna depresja jest powszechna w tej profesji), kuchnie, w których praca nigdy nie była łatwa zaczęły przypominać koszary w obozie pracy, a stres związany z przyrządzaniem dania w którym bardziej liczyło się to, żeby jego wygląd przypominał licytowane w Sothbys dzieło sztuki niż to czy komuś prawdziwie smakuje – doprowadziło u wielu osób do trwałego zaniżenia poczucia własnej wartości i zawodowej porażki.
* * *
Menu startuje od sceny dość znamiennej. Oto pewna młoda para: Margot (jak zawsze świetna Anya Taylor-Joy) i Tyler (doskonały Nicholas Hoult) rozmawiają na przystani o miejscu do którego się właśnie wybierają. Uważni widzowie – już na pierwszy rzut oka – zorientują się, że jak na parę, która razem udaje się w to samo miejsce – Margot i Tyler stanowią dość nietypowy „zestaw”. Ich stroje i sposób rozmowy znamionują, że coś tu nie gra… Ale co i dlaczego musicie się dowiedzieć sami…
Jak się szybko okazuje wraz z grupą kilku innych gości udają się prywatną łodzią na odludną wyspę na Pacyfiku by zjeść dedykowane im i specjalnie dla nich przygotowane, wystawne menu w ekskluzywnej restauracji Hawthorne. Szefem tamtejszej kuchni jest niejaki Slowik (Ralph Fiennes), szefową personelu zaś Elsa (Hong Chau). Wszyscy oczekują, że skoro na stolik czekali kilka miesięcy, a koszt menu na osobę to dokładnie 1250 dolarów – będzie to wieczór niezapomniany, pełen wrażeń i niespodzianek.
Prócz Margot i Tylera wśród gości znajduje się też trzech bajecznie bogatych startupowców: Bryce (Rob Yang), Soren (Arturo Castro) i Dave (Mark St. Cyr), starsza zamożna para stałych bywalców Hawthorne – Anne i Richard (Judith Light i Reed Birney), znana krytyczka gastronomiczna Lillian Bloom (Janet McTeer) wraz z towarzyszącym jej redaktorem (Paul Adelstein), dosłownie spijającym każde słowo z jej ust, a także gwiazdor filmowy w średnim wieku (John Leguizamo) w towarzystwie asystentki Felicity (Aimee Carrero).
Menu jest filmem, którego spoilerowanie byłoby absolutnym barbarzyństwem, zatem krótko skonkluduję, że – zgodnie z oczekiwaniami gości – szef kuchni: Slowik przygotował dla nich kilka niespodzianek (acz nie tylko kulinarnych), postanowił nawet ujawnić kilka tajemnic z zaplecza kuchni i meandrów swej kariery…Lecz nie będą to niespodzianki te, o jakich myśleli…
Już w zasadzie po podaniu pierwszego dania – dla przynajmniej części obecnych na degustacji w Hawthorne smakoszy, gurmandzistów i wielbicieli fine dining (dla których jak się dowiemy nieco później – ani talent Slowika, ani wyrafinowanie jego kuchni nie służyło w zasadzie nigdy temu aby karmić ich ciała i dawać przyjemność, a jedynie było środkiem do tuczenia poczucia własnej wyjątkowości) – stanie się jasne, że słynny kucharz nie odwzajemnia ich sympatii. Ba! nawet więcej – ma dla nich mrożące krew w żyłach wiadomości…
Clue fabuły stanowi jednak w Menu co innego. A mianowicie kwestia obecności na kolacji Margot, której obecności Slowik w swym precyzyjnym planie – nie przewidział. Co z tego wyniknie musicie obejrzeć sami, mogę jedynie podpowiedzieć, że ten element układanki wprowadza do Menu nuty czy też składniki kompozycji rodem z thrillerów, a nawet horrorów. Zaś relacja między Margot a Slowikiem daje filmowi najbardziej niejednoznaczny do interpretacji ton, czyniąc z tego obrazu wyjątkowy koktajl gatunkowy! Menu zaczyna się bowiem od scen sarkastyczno-komediowych, przechodzi w satyrę, by w jednej drugiej ostro skręcić w stronę dramatu, w którym napięcie i szok – rośnie z każdą minutą.
* * *
Pora na podsumowanie. W moim odczuciu Menu to film, który ogląda się bardzo dobrze, ale aby docenić jego warstwę intelektualną, a nie „rozrywkową” trzeba jednak podejść do niego jako do konwencji, a nawet pewnej metafory, której celem jest uzmysłowienie widzom pewnego niezdrowego (żeby nie powiedzieć patologicznego) rozdźwięku pomiędzy światem tych, którzy z racji na zamożność domagają się coraz bardziej wymyślnych realizacji ich potrzeby unikalności a tymi, którzy w pocie czoła – jej dostarczają. Wielcy kucharze – owszem czasami otrzymują najwyższe laury w swej profesji zwane gwiazdkami Michelin, ale ponoszą też olbrzymie koszty psychiczne. Ich praca jest połączeniem wyjątkowo rzadko koniecznych do posiadania w innych profesjach cech: kreatywności na poziomie artyzmu z wojskowym drylem. Postać Slowika – pokazaną w Menu – doskonale kreowaną przez Ralph’a Fiennes’a – odbieram jako próbę sportretowania tego, z czym artyści kuchni jego pokroju – muszą się borykać w swoim zawodowym życiu. Owszem – jest on przedstawiony jako psychopata. Ci co znają kulisy pracy w restauracjach oferujących fine – dining wiedzą, że takich tam nie brakuje. Ale wiem też, że psychopaci najczęściej się takimi nie rodzą – tylko stają w wyniku pewnych uwarunkowań społecznych…
Psychologicznie rzecz ujmując jestem w stanie wyobrazić sobie kogoś, kto nienawidzi ludzi, dzięki którym stał się sławny i jako człowiek dla którego gotowanie jest całym życiem – niczego nie może znieść bardziej niż ignorantów, którzy ze sztuki kulinariów, pasji i radości jaką daje jedzenie – uczynili „ekskluzywne przedstawienie”, na które stać tylko nielicznych. To swego rodzaju pakt z diabłem. W którym szef kuchni jest niewolnikiem inwestorów, dla których (jak zawsze) liczy się jedynie stopa zwrotu. I że w którymś momencie taki układ staje się brzemieniem nie do udźwignięcia…
Niejako en passant Menu zadaje zatem pytania o sprawy bardziej istotne niż fikcyjna historia w nim przedstawiona. O poziom narcyzmu, próżności i wynikłej z nich presji jaką nieustannie wywiera świat ludzi stanowiących ułamek populacji globu na rynek dóbr luksusowych. I tak, bardzo mrocznie drwi z tych wszystkich „bullshit” jakie dorabiają do teorii ich niezbędności w swoim życiu. Fine dining jest jak torebka luksusowej marki z rozpoznawalnym logo. Kosztuje 10 razy więcej niż jest warta. I w zasadzie nie pełni żadnej innej funkcji niż ta, że pozwala jej użytkownikom chełpić się swoim wyjątkowym statusem społecznym.
*** Wszystkie zdjęcia wykorzystane w tekście pochodzą z materiałów prasowych dystrybutora filmu MENU na rynku polskim: Disney Polska.