MOTTO DNIA – Frank Sinatra
The best revenge is massive success
Frank Sinatra
FRANK SINATRA (1915 – 1998). Człowiek – legenda. Syn włoskich imigrantów, urodzony w Hoboken w stanie New Jersey, USA. Rodzina Sinatrów – owszem – może i nie klepała biedy – ale do zamożności było jej bardzo daleko. Matka przyszłego bożyszcza tłumów, bardzo zdolnego aktora, genialnego piosenkarza, producenta, showmana i faceta, który miał zaiste “życie większe niż życie” nie pracowała, zaś ojciec – rodem z Sycylii – reprezentował w stu procentach figurę męską, co się zowie. Był po kolei: bokserem, strażakiem oraz właścicielem knajpy, której do nazwy “speluna” także daleko nie było.
Frank Sinatra od najmłodszych lat, wychowywał się w środowisku, którego wpływ na „miejskie legendy” o Nowym Jorku i jego okolicach był gigantyczny. A w nieco odległej od jego narodzin przyszłości zaowocował takimi filmowymi dziełami jak: Ojciec chrzestny, Dawno temu w Ameryce, Chłopcy z ferajny czy Gangi Nowego Jorku. Nie zapominajmy bowiem o tym, że przed II wojną światową i dość długo po jej zakończeniu – półświatkiem NYC “rządzili” reprezentanci dwóch nacji: Włosi i Irlandczycy.
Sinatra Jest postacią jedyną w swoim rodzaju: niebywale barwną, wspaniałą i na swój sposób wielką. Jego osoba stanowi kwintesencję porzekadła, które leży u podwalin największego amerykańskiego mitu: “od pucybuta do milionera”. Szołbiznes niewielu zna ludzi, którzy stawszy się legendą już za życia – lepiej od Sinatry – pasowaliby do tego powiedzenia.
Frank Sinatra nie był ani zabójczo przystojny, ani wysoki, czy też wspaniale zbudowany (mierzył jedynie 1.70 cm). Miał jednak dwa wybitne “boskie dary”: rewelacyjny słuch, połączony z bardzo dobrym głosem oraz gigantyczną charyzmę. Trudne – obiektywnie – dzieciństwo – dzięki ponadprzeciętnej inteligencji, sprytowi i silnemu charakterowi – przekuł w sukces już przed 30-tką. Sinatra – jak to mawiają „szkół wielu nie kończył”, ale za to odrabiał lekcje z życia – brylantowo. Szybko pojął, że jego talent wokalny połączony ze sceniczną, charyzmatyczną osobowością mogą mu przynieść pożytki. Bo śpiewał po knajpach od wczesnej młodości. Pierwszym zespołem, w którym występował był kwartet “Hoboken Four”, w nieco już (niestety) zapomnianej cudownej erze swingu. W początkach lat 40-tych zeszłego stulecia występował razem z Harry James’em i Tommy Dorsey’em!. Był też jednym z pierwszych ludzi estrady, który zrozumiał wagę i znaczenie posiadania dobrego agenta. Zatem już w 1942 roku rozpoczął karierę solową i dość szybko okazało się, że na jego występach – dziewczyny szaleją z zachwytu, a on sam ma magnetyczny wpływ na publiczność. Ten fakt (o jakże niebagatelny!) spowodował, że szybciutko trafił do Hollywood. Zaczął grywać, z początku niewielkie role filmowe, by w 1949 roku roku wziąć udział w oscarowym musicalu u boku samego Gene’a Kelly. W “Fabryce snów” zagrzał wiele lat. Ukoronowaniem jego aktorskiej kariery stał się rok 1953 – gdy otrzymał statuetkę Oscara za drugoplanową role męską w kultowym, uchodzącym za jeden z najważniejszych w dziejach kinematografii amerykańskiej Stąd do wieczności Freda Zinnemanna. Na marginesie dodam w tym miejscu, że jakże uwielbiane nie tylko przez kinomanów „Ocean’s eleven” Stevena Soderbergha, z Georg’em Clooney’em w roli głównej to remake filmu z 1960 roku, w którym wtedy – rolę Danny’ego grał właśnie Sinatra!
To właśnie sukcesy kinowe – o paradoksie – stały się przepustką do jego gargantuicznej kariery jako piosenkarza i gwiazdy estrady. W późnych latach 50-tych zaczął nagrywać solowe płyty, których w sumie sprzedało się za jego życia ponad 150 milionów egzemplarzy (sic!). Ale to nie wszystko. Kochali go najmożniejsi ówczesnego świata. Znał „wszystkich ważnych” i wszyscy chcieli mieć go za „przyjaciela”. Sinatra był w latach 50tych i 60-tych turbo VIP’em. Wielbionym “bożyszczem”, zaprzyjaźnionym z największymi i najważniejszymi ludźmi tamtych czasów (sam Prezydent USA – JFK – bawił się w jego towarzystwie, całuski rozdawała mu Marilyn Monroe, a Truman Capote wypił z nim hektolitry burbona). Był noszony na rękach przez fanów. A kobiety ścieliły mu się do stóp.
A propos kobiet – tych Frank Sinatra miał “na pęczki”, w tym tak sławne i ikoniczne aktorki jak Ava Gardner (została nawet jego żoną), czy Mia Farrow. O jego rozlicznych romansach krążą do tej pory legendy, przypisuje mu się setki kochanek.
Dzieci – Sinatra miał jedynie z pierwszą żoną (potem żenił się jeszcze trzy razy). Wśród trójki jego potomstwa – talent muzyczny odziedziczyła jedynie najstarsza córka – wspaniała wokalistka jazzowa – Nancy Sinatra.
Frank Sinatra przeżył w dobrej kondycji (występował do późnej siedemdziesiątki) 83 lata. Choć w jednym z wywiadów telewizyjnych (już w czasach schyłku jego kariery w połowie lat 80-tych) przyznał, że od lat się leczy z tytułu zdiagnozowanego u niego zespołu maniakalno – depresyjnego, zwanego chorobą dwubiegunową.
Był jedną z najczęściej nagradzanych i uhonorowanych osób w historii amerykańskiego szołbiznesu. Lista otrzymanych przez niego nagród i wyróżnień jest imponująca i zdaje się nie mieć końca. Opiewa na najwyższe wyróżnienia państwowe, przyznawane przez Kongres USA, przez doktoraty honoris causa licznych uczelni, honorowe obywatelstwa wielu miast na świecie – na związanych z jego działaniami scenicznymi kończąc: samych Złotych Globów otrzymał – 4, a nagród Grammy – 13! Napisano o nim kilka biografii, tysiące artykułów i setki opracowań.
Jako, że kochał Nowy Jork, był jego piewcą, a szlagier, który wykonywał poświęcony NYC wysławił miasto na cały świat – „wielkie jabłko” kocha go po dziś dzień i nigdy o nim nie zapomniało. Co roku, w rocznicę jego urodzin – 12 grudnia – na szczycie Empire State Building zapalane jest błękitne światło, nawiązujące do jego nowojorskiej ksywy z czasów wczesnej młodości: „Ol’ Blue eyes”.
Wszystko, co dotyczy Sinatry jest i tak nie ważne w obliczu tego, że wykonywane przez niego utwory towarzyszą kolejnym pokoleniom. To rzadka rzadkość – być artystą tego kalibru, którego nie imają się ani zmiany cywilizacyjne, ani kulturowe czy też gospodarczo-polityczne. Sinatra stał się legendą już w połowie swego długiego życia. Jego postać bowiem to wszystko to, co popkultura kocha: tajemnica, niedopowiedzenie, mit. Bo też żył tak jak chciał, szedł tam gdzie zamierzał i w takich czasach, które my – z naszej perspektywy – możemy jedynie z rozrzewnieniem (albo i nie) ale na pewno – tylko wspominać…
Nagrywał ikoniczne numery, najwspanialszych kompozytorów, pracował dla niego jako aranżer sam Quincy Jones. Jego wykonania: Strangers in the night, Something stupid, Chicago, My way, New York, New York, My funny Valentine są w swym uroku nie do pokonania po dziś dzień.
Sinatra – przyznaję – jest dla mnie postacią emocjonalnie gigantycznie ważną! Wykonywane przez niego utwory towarzyszą mi od maleńkości, kiedyś puszczane przez rodziców na „winylach” – a po dziś dzień słuchane – wywołując wspomnienia, które śmiało mogę nazwać czymś, co „I’ve got under my skin”.
Pingback : Kultura Osobista GREEN BOOK | Kultura Osobista
Pingback : Kultura Osobista MŁYNARSKI. PIOSENKA FINAŁOWA | Kultura Osobista