NA KARUZELI ŻYCIA
NA KARUZELI ŻYCIA (A Wonder Wheel), Reż & Scen. Woody Allen, Wyk. Kate Winslet, Jim Belushi, Justin Timberlake, Juno Temple, USA, 2017
Ach, na karuzeli życia… różnie jest! Czasem tak pięknie i rozkosznie, że oczy błyszczą i serce radośnie trzepoce, czasem nieznośnie źle, że aż… mdli. Woody Allen w przypadku swego najnowszego filmu dał nam właśnie taki obraz świata – par excellence.
Zacznę od zalet: NA KARUZELI ŻYCIA to fenomenalna kreacja Kate Winslet i absolutnie powalające zdjęcia tuza operatorów filmowych – Vittorio Storaro! A także charakterystyczny Allen’owski spleen, którego jestem zagorzałą wielbicielką.
A wady? Scenariusz, niestety. Nie ma w nim niczego, czego Woody Allen by już nam nie opowiedział wcześniej i na dziesiątki sposobów.
Mnie osobiście jednak nie przeszkadzało to oglądać Na karuzeli życia z poczuciem, że obcuje z tym rodzajem kina, które zwyczajnie cenię i lubię. Tyle i aż tyle.
* * *
Na karuzeli życia dzieje się na ikonicznej Coney Island. W latach 50-tych zeszłego stulecia. A jest to półwysep, wchodzący w obręb Brooklynu – dla każdego nowojorczyka o tak specjalnym znaczeniu – że już bardziej być nie może. A nowojorczykiem z krwi i kości Allen jest z pewnością. I widać wyraźnie w tym obrazie, że leciwy reżyser ma do tego miejsca stosunek wysoce emocjonalny, spowity czarem wspomnień z odległej młodości… Zresztą Alvy Singer (grany przez Allena) – bohater jego wybitnego dzieła “Annie Hall” (1977) się właśnie stamtąd wywodził.
Lista amerykańskich filmów, czy seriali, w których plenery Coney Island się pojawiają jest tak długa, że nie ma sensu jej wymieniać. Natomiast jako ciekawostkę podaje wam, że “Wonder wheel” to nazwa jednej z najsłynniejszych i pierwszych karuzel, którą wybudowano w parku rozrywki na półwyspie, na który to nowojorczycy, zwłaszcza latem (nie wspominając o turystach) jeżdżą cały czas dość tłumnie.
* * *
Na karuzeli życia otwiera monolog Mickey‘a (Justin Timberlake), który pracuje jako ratownik na plaży w Coney Island. Wybór uwielbianego przez kobiety piosenkarza i showmana – do tej roli – uważam za udany, choć à rebours. Timberlake jest aktorem mi(z)ernym i gra bohatera banalnego do bólu, co jedynie podkreśla ironiczny stosunek reżysera do jego postaci. A której nie można traktować jako alter-ego Allena inaczej niż z przekąśliwym uśmieszkiem na ustach. Ten młody mężczyzna jest bowiem “wystarczająco przystojny, bystry i uroczy” by mieć o sobie “wystarczająco wysokie mniemanie”. I jeszcze większe aspiracje. Marzy mu się bowiem, że zostanie dramatopisarzem, wielkim dramatopisarzem dodajmy. Który przejdzie do historii. Padają nazwiska najgrubszego kalibru: takie jak Eugene O’Neill i Antoni Czechow. Mnie to bawi!
Choć szybko uprzedzam – najnowszy obraz Woody’ego Allen’a nie jest komedią. Jest melodramatem. I nie ma w nim nic, a nic do śmiechu!
Centralną postać narracji Na karuzeli życia stanowi Ginny (f e n o m e n a l n a Kate Winslet!). Żona przy mężu o imieniu Humpty (Jim Belushi), miejscowym operatorze karuzeli dla dzieci. Mieszka z nim i ich wspólnym synem, który sprawia dużo kłopotów wychowawczych w małym mieszkanku nieopodal parku rozrywki. Z widokiem na tytułowe “Wonder Wheel”. A pracuje jako kelnerka. Choć pracy swej nie znosi i nazywa rolą, do której grania zmusiło ją życie. Bo kiedyś była obiecującą aktorką, marzącą o sławie i wielkich kreacjach teatralnych. Niestety spaprała sprawę, wypadła z zawodu z powodu problemów alkoholowych i finalnie związała się z mężczyzną, którego ani nie kocha, ani nie ceni, ale który wydał się jej być tym, któremu mogła zaufać i zacząć życie na nowo.
I tak to trwa i kręci się i toczy – kiedy to w ich bytowanie wkracza niejaka Caroline (dobra Juno Temple), dorosła córka Humpty’ego, z którą ojciec zerwał kontakty dawno temu. Bo w jego mniemaniu latorośl z pierwszego małżeństwa przyniosła mu jedynie rozczarowanie – źle wychodząc za mąż. A konkretnie za mafiosa. Teraz jednak okazuje się, że Caroline szuka schronienia u od lat niewidzianego ojca, uciekając przed byłym mężem i jego ludźmi. I choć jej przybycie nie budzi w nim zrazu entuzjazmu, cóż począć? Krew z krwi, kość z kości. Rodzina. Humpty i Ginny postanawiają się Caroline zaopiekować. Dać jej dach nad głową i start w nowe życie. Zresztą dziewczyna wydaje się być i bystra i miła i na serio starająca się o to, by po komplikacjach wczesnej młodości – wyjść na prostą…
Sprawy się gmatwają, kiedy okazuje się, że Caroline jest wyraźnie zainteresowana ratownikiem Mickey’em – a on nią. Bo czego nie wie ani ona, ani jej ojciec – Ginny ma z nim płomienny romans…
* * *
Ginny jest postacią, którą Allen w swoim najnowszym scenariuszu rozpisał najlepiej. Jest w jej postaci głębia tragizmu (rodem z teatru i jego klasyków), którego pozostałym bohaterom brak. A Winslet ją kreująca daje kolejny raz popis warsztatu aktorskiego, którego oglądanie sprawiało mi dziką przyjemność!
To kobieta niespełniona, neurotyczna, nieszczęśliwa, wypełniona bardziej fantazjami o życiu, niż nim żyjąca. Zakleszczona w pułapce marzeń i mrzonek, tak o sobie samej jak i tym, jaki piękny jej los mógłby być – gdyby był inny… A przede wszystkim jest kobietą ‘swoich czasów’ – czyli takich, w których mówiąc o przedstawicielkach płci pięknej używano zupełnie naturalnie określenia “słaba płeć”. Dla Ginny świat mężczyzn to świat od którego oczekuje, że znajdzie w nim wsparcie, zrozumienie, a przede wszystkim uzyska dopełnienie dla siebie i swoich aspiracji. I choć nie jest typem mimozy, nie potrafi w żaden sposób wyswobodzić się mentalnie z poczucia, że bez właściwego mężczyzny u boku – jest w stanie swoje marzenia ziścić.
Jej postać kogoś, kto traktuje samą siebie jako ‘odgrywającej role’ jaką jej życie przydzieliło, nie zaś jako kogoś, kto je sam kreuje (słynny Allen’owski “fatalizm”) – mnie dogłębnie poruszała. Bo też Winslet buduje swoją postać doskonale. Wypunktowując wybitnym warsztatem aktorskim wszystkie przypisane jej w scenariuszu cechy, nadając im w dialogach wiarygodności i powodując w widzach współczucie. Trzeba być aktorką jej pokroju, by móc się tak doskonale zmierzyć z postacią tak niedzisiejszą i „teatralną” jak Ginny!
Można się pokusić o porównanie jej roli z tą, którą stworzyła w “Blue Jasmine” Cate Blanchett. Tylko, że Blanchett miała do czynienia ze znacznie lepszym scenariuszem jako takim. W sumie, to pewnie – będę ironiczno-melancholijna jak Allen – kwestia “karuzeli życia”. Niektóre scenariusze wyszły mu lepiej niż inne. Winslet dostała wyraźnie słabszy. C’est la vie!
W tym miejscu wrócę do kwestii zdjęć autorstwa Vittorio Storaro do najnowszego obrazu Allena, kolejnym po “Śmietance towarzyskiej”, przy którym ten genialny operator (zdobywca trzech Oscarów za: “Czas Apokalipsy”, “Czerwoni”, “Ostatni cesarz”) z nim pracował.
W moim odczuciu to właśnie one, razem z Winslet, która magnetyzuje w każdej scenie stanowią o tym, że Na Karuzeli życia ogląda się może nie z podziwem, ale jednak z uznaniem dla Allena jako reżysera. Ginny wspaniale “ubrana” operatorsko (oraz w doskonałe kostiumy – kolejna zaleta tego filmu) w pomarańcze, żółcienie i ochry, rozświetlona, portretowana w barwach zachodzącego słońca chylącego się ku końcowi dnia – wybrzmiewa jeszcze donioślej jako postać kobiety dojrzałej, której młodość przemija (bohaterka ma 40 lat, co w czasach o których film opowiada było poważną cezurą społecznego postrzegania młodości), a wraz z nią jej własne poczucie postrzegania mocy swej kobiecości, seksualności i zmysłowości. Jej młodziutka “rywalka” o względy Mickey ‘a, pasierbica Caroline, zaś, malowana jest chłodnymi, pastelowymi barwami, z przewagą bieli i błękitów, jasnych i obiecujących świetlaną przyszłość, niczym niebo letniego poranka.
Na karuzeli życia opowiada to wszystko, co nie tylko Allen opowiedział już wielokrotnie. Ale to, że to już było nie zmienia faktu, że są to uniwersalia. A te mają moc. Tym bardziej, że Allen nadaje swojemu najnowszemu filmowi rys mocno teatralnej konwencji, jakby chciał podkreślić, że zgadza się z tym, że życie naszego gatunku to zazwyczaj taka, czy inna – maskarada. Związki, ich niespełnienia, problemy i frustracje, powody zdrad, romanse i miłości, zawiści, skrywane tajemnice i fantazje o lepszym wydaniu nas samych to zaiste uniwersalne, odwieczne, ludzkie “Wonder wheel”. Wszyscy się kręcimy na karuzeli życia, która z daleka (a może jak się jest młodym?), widziana z perspektywy słonecznej plaży wygląda jak coś, co obiecuje jedynie rozkoszną zabawę i happy end. Ale prawda jest jednak inna. Jedni na niej siedząc się śmieją i radują, zadowoleni z tego, że choć na chwilę znaleźli się w świecie iluzji. A drugim się kręci w głowie i jest aż tak niedobrze, że aż ich mdli.
*** Wszystkie zdjęcia wykorzystane w tekście pochodzą z materiałów prasowych dystrybutora filmu Na karuzeli życia na rynku polskim: Kino Świat
Pingback : Kultura Osobista BLUE JASMINE | Kultura Osobista
Pingback : Kultura Osobista W DESZCZOWY DZIEŃ W NOWYM JORKU | Kultura Osobista