21
sty
2021
28

NORMALNI LUDZIE

NORMALNI LUDZIE (Normal People), Reż. Lenny Abrahamson & Hettie McDonald; Scen. Alice Birch; Sally Rooney na podstawie jej powieści pod tym samym tytułem; Wyk. Daisy Edgar-Jones, Paul Mescal, Desmond Eastwood, Aislin McGuckin, Sarah Greene, Frank Blake. Wlk.Brytania / USA / Irlandia, Produkcja: BBC & Hulu, 2020, dostępny na HBO Go

Ekranizacja powieści NORMALNI LUDZIE wystaje tak bardzo poza określenie “udana”, że mi odjęło mowę z podziwu przy jej oglądaniu! Bo zważcie to sobie, a co podkreślam szczególnie mocno – serial Normalni Ludzie przerasta swój pierwowzór w postaci książki o niebo – a to samo w sobie – stanowi wyjątek! Produkcja ta bowiem poraża wybitnością poziomu na jaki wzbija się w subtelności narracji o dwojgu, młodych, tytułowych “normalnych ludziach”, wchodzących w dorosłość i szukających spełnienia tak w życiu, jak i relacjach z innymi. A POZIOM GRY kreujących najważniejsze postaci AKTORÓW – zwala z nóg. Zakrzyknąć: Chapeu bas! – to w tym przypadku – zdecydowanie za mało…

Zacząć należy od tego, że kiedy “Normalni Ludzie” – powieść Sally Rooney, obecnie 30-latki, wydana w 2018 roku i nominowana do prestiżowej nagrody Bookera ukazała się na polskim rynku wydawniczym w lutym 2020 – dawno nie byłam świadkiem tak gorących dyskusji w mediach społecznościowych na temat jakiejkolwiek prozy. Wydawało się mi z samego Facebooka, że wszyscy ją czytają, wszyscy chcą przeczytać. I wszyscy są nią zainteresowani. Fakt, była dobrze promowana. Nie wiem czy pisanie o niej jako “głosie pokolenia Millenialsów” było kluczowe, bo ja akurat należę do całkiem innego pokolenia, generacji X. Nieustająco cieszę się zatem, że losy mojej mamy i taty nie splotły się wcześniej, bo niechybnie zostałoby mi tylko bycie Boomerem (hehe). Ale zadziałało 🙂

Piszę o tym specjalnie, bo akurat w przypadku tej książki & jej adaptacji ekranowej to dość ważne. Powieść bowiem podzieliła jej “target” mocno. Jak wiecie mam naturę reaserchera, więc pogmerałam sobie na forach dedykowanych książkom (które nota bene są dla mnie nieustającym źródłem inspiracji w zakresie “wiedzy o społeczeństwie”, nie zawsze w pozytywnym znaczeniu dodajmy)… Paleta pełna: od peanów i zachwyconych wzruszeń do wyziewów jadowitej pogardy, a na ziewach znudzonych kończąc, które czytelnikom kazały tę “szmirę, pisaną nudnie, pełną patetycznych i pretensjonalnych metafor” – porzucić w połowie.

Rzadko to robię, ale tym razem zacytuję (anonimowo) pewnego forumowicza z najbardziej popularnej stronki internetowej, poświęconej książkom, na której ci się lubią szczególnie uzewnętrzniać, bo się z nim zgadzam w pełni:

Na mnie książka nie zrobiła tak dobrego wrażenia, jakiego się po niej spodziewałem. Nierówna. I miejscami mnie męczyła. Ale to jaki w niej tkwił potencjał można zobaczyć dopiero oglądając serial. Bo serial to jest MIAZGA…

*   *   *

Przejdźmy zatem do meritum, czyli recenzji serialu. Serialu, który powstał na motywach powieści Sally Rooney, do którego współtworzyła scenariusz, razem z Alice Birch (scenarzystka m.in. “Lady Macbeth” z Florence Pugh w roli głównej oraz współlaureatka nagrody Amerykańskiej Gildii Scenarzystów za prace nad scenariuszem serialu “Sukcesja”). I tandem ten okazał się być mistrzowski. Zważywszy na referencje Birch – pytanie <dlaczego?> grzęźnie w ustach samo.

Za pion reżyserski odpowiadają znowu dwie osoby. A że mamy wiek XXI i w niektórych krajach zachodzą jednak ważne zmiany w obrębie biznesu filmowego – Normalni Ludzie to produkcja TV, której połowę (sześć odcinków) reżyserowała kobieta: Hettie McDonald (a ta pani ma na koncie prace przy takich sztosiwach serialowych jak: “beautiful Thing; “Wallander”; “Law & Order”; “Doctor Who”; “Howards End”). Drugą połowę zaś niejaki Lenny Abrahamson (“Frank”; “Pokój” oraz kilka innych mniej znanych, a ciepło przyjętych przez krytyków i widzów filmów, takich jak: “Stacja benzynowa” czy “Adam & Paul”).

Wisienkę na torcie stanowi znak jakości Q, który w przypadku produkcji adaptacji literackich gwarantuje ze strony brytyjskiej BBC, a ze strony amerykańskiej – Hulu (“Opowieść podręcznej”; “Paragraf 22”).

Podsumowując: myślę, że nie trzeba mi już uzasadniać, dlaczego z tej kooperacji wyszła rzecz wybitna.

Zanim przejdę do recenzji fabuły, chcę nadmienić o jeszcze jednej arcyistotnej kwestii. A jest nią OBSADA. A za tę w przypadku serialu Normalni Ludzie odpowiada (nominowana za nią do Emmy) niejaka Louise Kiely. No żesz ku***! Trzęsą mi się ręce, jak to piszę. Bo to, co ta kobieta zrobiła dla tego serialu prosi się o pokłony do samej ziemi.

Polska to taki kraj, w którym dyrektorzy obsady to nie są osoby z branży filmowej, których pracę się medialnie nagłaśnia i nie świecą w związku z tym na celebryckich świecznikach. W zasadzie poza ludźmi bezpośrednio związanymi z kinematografią i takimi freakami jak ja – nikogo nie interesują. Ale bez ich talentu, zaraz po scenarzystach – nie ma udanej produkcji. End of story. Czas powiedzieć to drukowanymi literami. I wprost. Jeżeli obejrzycie Normalnych Ludzi – będziecie wiedzieli przed czym klęczę. Bo jest przed czym. Zaledwie 23-letnia obecnie Daisy Edgar-Jones w roli Marianne oraz 25-letni Paul Mescal w roli Connella – tworzą taki duet ekranowy, że wciąż nie mogę uwierzyć w to jak bardzo genialnie zostali dobrani w “parę”. A co dla serialu Normalni Ludzie ma znaczenie f u n d a m e n t a l n e!

Nie dziwi więc też, że po takim spektakularnym castingu pani Louise Kiely ma roboty po pachy. I jest obecnie zadekretowana do pięciu kolejnych produkcji na lata 2021 – 22.

A że jestem dziś w miłosiernym nastroju, nie upuszczę z siebie jadu nad rodzimym rynkiem w tym zakresie i nie popastwię się nad producentami z naszego podwórka, którzy wciąż mnie straszliwie rozczarowują tym, że nieustająco „wymuszają” obsadzanie rodzimych produkcji prawie wyłącznie tymi, którzy są najbardziej znani lub z tam innych (zmilczmy jakich) powodów, miast zatrudniać tych, którzy ich produkcji TV przyniosą duety, gdzie tzw. chemia ekranowa wypier**** ludzi z butów. Ale jadowicie dodam, że gdyby nie byli tak zaślepieni potencjalną kasą jaką z tzw. nazwisk uzyskają, może by mogli zobaczyć ten nagi fakt, że mając brylantową obsadę, która pasuje do siebie na ekranie jak ręka do szytej na miarę rękawiczki z najdelikatniejszej skórki, będą mogli ukryć dzięki temu niedostatki narracyjne opowieści, jeżeli takowe istnieją. Żadne 4 K nie przyćmiło jeszcze bowiem do tej pory w opowieściach o ludziach – ludzi… Jak i tego, że tylko takie kreacje, które odbieramy jako kwintesencję granej postaci, wraz z tym wszystkim, czym jest… wciąż są głównymi nośnikami głębokiego zaangażowania emocjonalnego i wzruszeń widzów. A przede wszystkim poczucia identyfikacji z bohaterami…

*   *   *

Marianne (FENOMENALNA Daisy Edgar-Jones) oraz Connell (OLŚNIEWAJĄCY Paul Mescal), kiedy ich poznajemy – mieszkają w Sligo. To mała mieścina w północnej Irlandii. Chodzą do tego samego liceum. I każde z nich stanowi w nim postać kogoś, kto ma trudności w relacjach z rówieśnikami. Choć każde innego rodzaju i z innego powodu. Connell i Marianne wywodzą się z różnych warstw społecznych. I w związku z tym – także – ich postrzeganie w lokalnej społeczności, a przede wszystkim w szkole jest całkiem inne.

Marianne to “licealne dziwadło”. Dziewczyny jej nie lubią bo nie interesuje się typowo dziewczyńskimi sprawami, w dodatku jest z bogatego domu, bardzo bystra, wyszczekana, no i jest z niej tzw. kujonka. Chłopaki zaś jej nie znoszą z tych samych powodów, ale przede wszystkim jednak dlatego, że sprawia wrażenie kogoś, kto pogardza ich szczeniackim “lifestylem”. Sekują ją szczególnie dotkliwie – gdyż jej brak erotycznego zainteresowania nimi – wzbudza w nich nieuświadamianą agresję.

Connell zaś wydaje się być równym gościem, owszem znacznie bardziej od swych licealnych kumpli skupiony jest na nauce, i w przeciwieństwie do nich bardzo dużo czyta. Ale poza tym jest “taki sam jak oni”. Dobrze gra w piłkę nożną, flirtuje z dziewczynami, można z nim chlapnąć piwo w lokalnym pubie. W szkolnej opinii Connell uchodzi na “normalnego”, a Marianne – nie.

Od początku tej historii wiemy, że zarówno Marianne jak i Connell są skryci, emocjonalnie niedostępni. Schowani wewnątrz swoich skorup, chroniących wrażliwe i miękkie podbrzusza każdego z nich. Normalni Ludzie sugerują, że przyczyny tkwią gdzieś głęboko, pewnie w dzieciństwie. W którym prawdopodobnie wydarzyły się rzeczy, jakie odcisnęły na nich swoje piętno na zawsze. Jak się szybko zorientujemy – choć wiele ich różni – w tym klasowo – oboje pochodzą z domów, gdzie brak ojca. Normalni Ludzie nie wyjaśniają nam dlaczego, ani niczego nie sugerują, niemniej ja odczytałam ten brak figury ojcowskiej jako istotny, a dla ich późniejszej relacji stanowiący jakiś rodzaj nieuświadamianego, ale wspólnego mianownika. Matka Marianne Denise (Aislin McGuckin), którą charakteryzuje najlepiej określenie “pasywno-agresywna”jest prawniczką, ma z pewnością świetne dochody. Ale rodzicem jest fatalnym. Jej udział w życiu dwojga w zasadzie dorosłych dzieci sprowadza się wyłącznie do funkcji sponsorki ich „komfortowego życia”. Matka Connella zaś: Lorraine (świetna Sarah Greene) jest sprzątaczką i pracuje także w domu, w którym Marianne musi znosić także obecność przemocowego starszego brata. O ojcu nie wspomina się w nim wcale. Lorraine tak jak i Denise jest „samotną matką”. Wychowuje Collina bez udziału jego ojca. Ale w przeciwieństwie do Denise bardzo dba o ciepłe i dobre relacje z synem, a on jest wobec niej czuły, opiekuńczy i się o nią troszczy. Ale także nigdy nie wspominają jego ojca. Kilka znaczących wymian zdań między matką a synem wskazuje jednak wyraźnie, że Lorraine bardzo zależy na tym aby jej jedynak nie wyrósł na “dupka”. Można się więc domyślać, że ten, z kim Connella miała się mocno nie sprawdził jako partner i ojciec…

Poczucie bliżej nieokreślonej wspólnoty duchowej, wzajemna sympatia i fascynacja (w tym erotyczna) Marianne Connellem oraz Connella Marianne stanowi oś serialu Normalni Ludzie. Która to fascynacja jest nam ukazana od początku jako bardzo złożona, pełna blokad i niemożności zaangażowania się w otwarty sposób, po obu stronach. Naszpikowana utrudnieniami wynikającymi pospołu z ich zamkniętych i zasupłanych wnętrz, jak i z faktu, że w głębi siebie każde z nich cierpi na jakiś emocjonalny brak, skrywany przed światem kompleks niższości, poczucie bycia gorszym, nieudanym. Osamotnionym w tym kim się w głębi siebie czuje. Dziwnym. Innym. Niezrozumiałym dla większości ludzi, a przede wszystkim dla siebie samego.

Mnie osobiście niezwykle poruszała i wzbudzała we mnie najczulsze struny emocji delikatna uważność objętej w serialu Normalni Ludzie narracji na to, by opowieść o pewnej dziewczynie, i pewnym chłopaku, którzy wydają się być dla siebie stworzeni przedstawić tak, abyśmy (niejako) razem z nimi przechodzili wszystkie etapy ich relacji, tego jak wiele im ona daje. Ale także ich rozczarowań sobą nawzajem, ich porażek, wzlotów i upadków. W tym w podejmowanych po każdym kolejnym życiowym zakręcie próbach by zostać “parą”.

W tym miejscu pragnę zaznaczyć jeszcze jedną kwestię. Jeśli weźmie się pod uwagę to, jak często w kinie prezentowane są sceny seksu pomiędzy bohaterami, a jak (o paradoksie!) rzadko przedstawiane są one na sposób, który jest zmysłowy, piękny, pełen soczystej, sensualnej wiarygodności wzajemnego pożądania, które aż bucha z ekranu, a przy tym sprawia wrażenie naturalnego i takiego, który się w żaden sposób nie kojarzy z “byciem zagranym przez aktorów” – to Normalni Ludzie zasługują na standing ovation! Tak wspaniałych scen erotycznych jak w tym serialu nie widziałam od nie wiem jak dawna…

Normalni Ludzie zasługują też na pokłony do samej ziemi z racji na wspaniale oddaną wiwisekcję tego co zazwyczaj wypieramy ze świadomości. A jest tym fakt, że dwie ludzkie jednostki to są zawsze dwa – odrębne – światy. Do których dostęp jest trudny, a czasami wręcz niemożliwy. Gdybym miała to do czegoś porównać – to choć jestem kompletnie denna z przedmiotów ścisłych – zawsze fascynowała mnie geometria. Relacja Marianne i Connella – przedstawiona nam w Normalnych Ludziach na przestrzeni kilku lat – najbardziej moim zdaniem oddaje symbolika pojęcia zwanego “podzbiorem”. Z biegiem czasu – jego obszar – niejako samoczynnie – się powiększa.

Bo ich losy ciągle się splatają, w przeróżnych konfiguracjach, łącznie z tą zasadniczą, że oboje finalnie wylądują na jednej z najwspanialszych uczelni w świecie anglosaskim czyli Trinity College w Dublinie (na marginesie: zarówno Sally Rooney, jak i współreżyser Abrahamson są jej absolwentami). W moim odczuciu fakt ten przydaje Normalnym Ludziom tego czegoś, co zwie się wiarygodnością. Dobrze jest bowiem kiedy kino robią ludzie, którzy dobrze wiedzą o czym mówią (ykhm). A oni zabierając się za tę historię wiedzieli, że stanowić ma pewną, czytelną globalnie, uniwersalną prawdę o tych wszystkich młodych ludziach, którzy kiedyś ze swych małych miasteczek, w których nie czekało ich nic ciekawego postanowili “wyjechać w świat”. Po to by się odciąć, by rozpocząć nowy rozdział, by spełnić marzenia i ambicje, by poszukać siebie, a metaforycznie – by spróbować się zmierzyć z samymi sobą w życiu dorosłym i spróbować do niego dorosnąć. A przede wszystkim by stać się “sobą” – poza kontekstem małego, “bezpiecznego” świata, które było owszem znane i oswojone, ale duszne. Tłamszące.

*  *  *

Normalni Ludzie to – jak pisałam we wstępie – jedna z najwspanialszych ekranizacji prozy, jakie moim zdaniem powstały w ciągu ostatnich kilku lat. Rzecz absolutnie unikalna. Głęboka, dojmująca, przejmująca. A przede wszystkim cudownie wiarygodna w szczerym, wnikliwym, a jednocześnie niezwykle subtelnym i wysublimowanym podejściu do zagadnienia, które dla mnie jako psychologa jest zawsze czy to w prozie, czy w kinematografii najważniejsze. Najbardziej poruszające – a chodzi rzecz jasna o to wszystko, co zawiera się w słowie “relacja”…

Jak wspominałam wiele razy przy okazji innych tekstów – tytuł ma zawsze znaczenie. Bo to od niego się wszystko zaczyna. Wokół niego osnuta jest metaforyczność i symbolika tego, co za nim stoi. Za tytułem Normalni Ludzie z pozoru czai się banał. Coś, co nie kojarzy się na pierwszy rzut oka z niczym szczególnym. A już najmniej frapującym, czy fascynującym. Twórcom tego serialu, jednak, udało się to, co udaje się nielicznym (jeszcze raz Chapeu bas!) – a co można sobie uzmysłowić, kiedy pomyśli się o tym jak wielu ludzi twierdzi na głos, że są “normalni”, a jak wielu po cichu, dręczy się wewnętrznie tym, że jest coś z nimi “nie tak” i jedyne czego pragną najbardziej to być tacy jak inni: “normalni”.

Serial Normalni Ludzie to przepięknie opowiedziana, wspaniale zobrazowana, genialnie zagrana i okraszona rewelacyjną ścieżką dźwiękową opowieść o tym, że dla każdego człowieka ważne (o ile nie najważniejsze) jest by wpierw znaleźć siebie, a potem kogoś z kim chcemy dzielić swój czas, życie, uczucia, emocje i przemyślenia. I doznawać poczucia jedynej w swoim rodzaju przynależności, bliskości, akceptacji dla tego wszystkiego czym jesteśmy. Tak w dobrym, jak i złym. To nigdy nie przychodzi bez bólu, trudu, ani walki o to. I to my sami musimy zdecydować czy chcemy ten trud podjąć. Czy chcemy stworzyć sobie pole, obszar tylko dla siebie, nawzajem. Ten, w którym obopólnie, wspólnie, we wzajemnej uważności, we wzajemnym poszanowaniu, w dialogu zostaniemy dla siebie samych tymi, którzy będą potrafili nie chcieć już ani się porównywać, ani odnosić do przeszłości, ani patrzeć na to kim są otaczający nas inni “normalni ludzie”. Bo takimi się dla siebie staną.

You may also like

BĘKART
CHŁOPI
EUFORIA
MIŁOŚĆ I ŚMIERĆ

Skomentuj