11
maj
2021
22

ODA DO okularów przeciwsłonecznych – czyli o marce RAY BAN…

Idzie lato, coraz mocniej świeci słońce. Równanie proste jak konstrukcja cepa: wszyscy wyjmują z szafy okulary przeciwsłoneczne… Nie, to nieprawda. Nie wszyscy. Ale większość ludzi – tak. W tym – ja. Mam ich w domu 5 par. Z czego – dwie –  marki RAY BAN

Są i wśród nich i te, pewnej luksusowej marki odzieżowej, które były baaardzo drogie. To był kaprys, którego dziś serdecznie żałuję… Przywiozłam je z Włoch lata temu. A dziś? Praktycznie ich nie noszę. Dlaczego? Model, który kupiłam – wtedy był “jary” – a dziś jest “stary”. Jeżeli chodzi o tzw. funkcjonalność i jakość – wszystko jest z nimi jak najbardziej OK. Świetnie chronią przed ostrymi promieniami słońca. I przez lata użytkowania się nie zepsuły. Dolega im jedynie to, że mają pewien “fason”. A tenże wyszedł z mody…

Wstęp ten poczyniłam specjalnie. Aby uwypuklić, że kolejny tekst z cyklu “oda do”, które raz po raz popełniam, a poświęcone są ikonicznym bytom nie tyle mody (bo ta mnie nie interesuje już od lat zupełnie) a stylu właśnie – dedykowany jest marce Ray Ban – bardzo, ale to bardzo nie bez kozery!

Marka Ray Ban powstała w 1936 roku. Co jak łatwo policzyć daje 85 lat. I temu właśnie, poniekąd, zawdzięcza swoją “kultowość”…

*   *   *

Co robili ludzie, kiedy słońce zaczynało ich „razić” swoim światłem, zanim wynaleziono okulary przeciwsłoneczne? Historia ludzkości, kultury i mody – rzecz jasna, udziela na to pytanie odpowiedzi. Zakładali nakrycia głowy, używali parasoli. Siedzieli w cieniu. Chronili się przed “porażeniem wzroku” w miejscach, gdzie słońce nie docierało (o ile mieli taką możliwość)… Ale przede wszystkim – uczciwa odpowiedź ze statystycznego punktu widzenia brzmi: NIC. Żyli po prostu. I robili, to co robili. Mrużyli oczy, od patrzenia w słonce “ślepli”. I rzecz jasna robiły im się od tego zmarszczki…

Pierwsze zapiski na temat czegoś, co można by nazwać archaiczną formą okularów przeciwsłonecznych pochodzą z Chin, z XII wieku (ykhm). Nie były to okulary przeciwsłoneczne sensu stricto. Były to płytki przydymionego kwarcowego szkła, wkładane w oczy, których cel użycia był ze światłem słonecznym związany najmniej. Służyły bowiem w Państwie Środka – kaście sędziów – podczas rozpraw i posiedzeń do ukrywania przed innymi tego, co mogło by być odczytane w ich oczach, kiedy zapoznawali się ze sprawami nad którymi pracowali i wydawali werdykty.

To, co rozumie się bardziej nowożytnie jako okulary przeciwsłoneczne, czyli “przyrząd”, gdzie zamiast soczewki – jak w modelach korekcyjnych – znajduje się przyciemnione szkło – opracowane zostało dopiero przez niejakiego Jamesa Ayscougha w wieku XVIII, w wiktoriańskiej Anglii. A dokładnie w roku 1752. I miało zastosowanie głównie medyczne. Okulary te miały za zadanie przynosić ulgę ludziom cierpiącym na światłowstręt (jeden z głównych objawów choroby zwanej syfilisem). Nie muszę dodawać, że stać na nie (jak i na wizytę u lekarza, aby je “przepisał”) nie było zbyt wielu…

*   *   *

W 1929 roku pułkownik amerykańskich sił powietrznych John A. Macready podjął współpracę z Bausch & Lomb – firmą z siedzibą w stanie NY produkującą sprzęt medyczny. Nie znam zbyt wielu osób, które noszą tzw. soczewki kontaktowe, a tej marki nie znałyby na pamięć (hehe)…A podjął ją dlatego, że chciał jako wojskowy opracować wraz z nimi taki model okularów przeciwsłonecznych, który by pozwolił amerykańskim pilotom mieć “lepszy komfort pracy”, jak to się dziś określa. Zmniejszyć poziom dystrakcji, zniwelować jak się da najbardziej wszelkie uszczerbki w polu widzenia powodowane przez bardzo silne, dla wzroku niezwykle meczące kontrasty ostrego błękitu i bieli nieba. Pułkownik Macready był też świadom tego, że gogle, jakich powszechnie używali piloci samolotów wojskowych mają poważne “słabości”. Bardzo ciasno przylegające do twarzy, zajmujące połowę jej powierzchni – po wielu godzinach lotu powodowały ogromny dyskomfort fizyczny. Niemiłosiernie cisnęły czaszkę. Gniotły policzki. Powodowały zaburzenia krążenia i opuchliznę wokół oczu. A czasami potworne migreny i bóle głowy. A przede wszystkim, w którymś momencie, prędzej czy później, zaczynały parować. I stawały się nie tylko obciążeniem w pracy, ale realnym zagrożeniem…

Prototyp tzw. awiatorów, wyprodukowanych w 1936 roku przez Bausch – Lomb, które dla tego celu powołało do życia markę Ray Ban (na marginesie – jest to jeden z tzw. Top case w dziejach marketingu, tworzenia marek i ich strategii – ever!) nazwane “okularami przeciwodblaskowymi” miały lekkie, metalowe oprawki i szkło / soczewki w kolorze zielonym, które dawać miały pilotom możliwość komfortu patrzenia w niebo, jednocześnie jego obraz “przyciemniając”. A tym samym umożliwić pełne pole widzenia, bez nagłych, niemożliwych do kontrolowania bolesnych zmrużeń oczu, łzawień i utraty pełnej czujności. Co w lotnictwie bojowym ma znaczenie dalekosiężne, że tak to metaforycznie ujmę…

*   *   *

A teraz śmiało mogę napisać, że “the rest is history”. Już pod marką Ray Ban koncern Bausch & Lomb opracował dwa pierwsze modele, które stały się (a co więcej są po dziś dzień) kultowe. Pierwsze to właśnie tzw. awiatory, drugie to model pod nazwą Wayfayer. Te z kolei w 1952 roku opracował we współpracy z marką dizajner i optyk: Raymond Stegeman. Stegeman czuł się (tak tworzy się historia stylu!) znacznie bardziej dizajnerem niż optykiem z zawodu… Śledził trendy i nazwiska na światowej mapie twórców tzw. sztuki użytkowej z zapałem i zawziętością. Jak głosi legenda szczególnie wielbił (i poniekąd zazdrościł sukcesów) projektantów mebli i architektów wnętrz. A najbardziej zapatrzony był w prace Ray i Charles’a Eames’ów. Ponadto (mówimy o czasach absolutnego rozkwitu amerykańskiej motoryzacji i powstania uwielbianych do dziś modeli aut) podziwiał prace szefa dizajnu w General Motors: Harley’a Earl’a. Earl stał za kilkoma najwspanialszymi modelami samochodów / marek ze stajni tego producenta. W tym za modelami Cadillaca. Muszę w tym miejscu uciąć me wywody, bo wdawanie się w dygresje na tematy motoryzacyjne od strony dizajnu zaprowadzi mnie w tym tekście niechybnie na manowce (hehe). Dość powiedzieć, że rzeczony Earl stworzył model Cadillac Tailfin. I każdy kto się kocha w dizajnie aut wie o czym teraz mówię…

Stegeman kombinował jak by tu zaprojektować model okularów przeciwsłonecznych, którego pożądać będą  wszyscy. I wszyscy go pokochają… Aż wykombinował 🙂

No i tak (w turbo skrócie) powstał model Wayfayer od Ray Ban. Plastikowe, bardzo lekkie, nieco trapezoidalne w kształcie – miały dzięki temu fasonowi dawać ich użytkownikom “look” nowoczesny, modernistyczny, bardziej unisex, a nie jednoznacznie maskulinny, za jaki uchodziły przez długi czas “awiatory”…

Kadr z filmu „Blues Brothers”, w reżyserii John’a Lendis’a, 1980

Kadr z filmu „Thelma and Louise” w reżyserii Ridley’a Scott’a, 1991

 

kadr z filmu „Wściekłe psy” w reżyserii Quentina Tarantino, 1992

Jako dziecię PRL z marką Ray Ban zapoznałam się w zasadzie dopiero jako “dorosła osoba”. Jak większość z mojego pokolenia wchodziłam (za pomocą filmów na przykład) w świat marek jako ktoś, kto o ich znaczeniu w zachodniej popkulturze, tradycji, długoletniej obecności na rynku oraz historii ich powstania nie miał do 1989 roku bladego pojęcia. Taka prawda. Jak i prawdą – już zupełnie “nie moją” czyli subiektywną jest to, że świat “oszalał” na punkcie marki Ray Ban dzięki amerykańskiej kinematografii. A raczej jej globalnego wpływu na ludzi w każdej strefie geograficznej, gdzie docierała, wraz z rozkwitającym kultem gwiazd filmowych…

Amerykanie “dostali kota” na punkcie Ray Ban dużo wcześniej. Już w czasach II wojny światowej. Awiatory Ray Ban miał na nosie generał Douglas MacArthur kiedy amerykanie wylądowali w 1944 na plaży w Filipinach. Co odnotowała – a raczej uwieczniła w powielanych zdjęciach – cała amerykańska prasa. Od poważnych opiniotwórczych periodyków do codziennych bulwarówek. I to wtedy, w USA, każdy od dzieciaka po starca nie mógł się już (choćby nie miał takiego zamiaru) z tą marką nie zapoznać…

I że tak powiem – potem poszło jak z płatka…

 

 

 

 

*   *   *

Wkrótce funkcjonalność “awiatorów” zaczęli doceniać wszyscy, czyli tzw. zwykli ludzie. A kiedy okazało się z biegiem czasu, że okulary Bay Ban jakże sprytnie koncern je produkujący zaczął umieszczać jak to się dzisiaj nazywa jako “product placement” – “dodatek do stylizacji” towarzyszący postaciom w filmach, które oglądały na całym świecie miliony i kochały miliony…

To się nie mogło nie udać! Począwszy od lat 50-tych zeszłego stulecia, zatem, miliony dolarów (w tym miejscu wyobraźcie sobie dźwięk jaki wydaje maszyna do jackpot w kasynie) zaczęły napływać do Ray Ban rzeką…

Kadr z filmu „Top Gun” w reżyserii Tony’ego Scott’a, 1986

*   *   * 

Nie ma dla tego tekstu lepszego podsumowania, a z pewnością dla mnie – zagorzałej kinofilki. Ray Ban – jest legendą. Mitem. Takim samym jak wszystkie wspaniałe postaci, stworzone przez aktorów i aktorki, „noszący” tę markę w obrazach, które przeszły do historii… Wielcy, wspaniali, podziwiani, kochani, wielbieni. A przede wszystkim kopiowani przez dekady. Nie umiem oddać słowami tego jak bardzo podziwiam tę właśnie markę za to, że udało się jej to osiągnąć. Bo jest to wyczyn – sam w sobie! Ray Ban genialnie wręcz meandruje przez popkulturę grubo ponad pół wieku. A to – na serio – udaje się bardzo nielicznym! Wciąż i nieustannie znajdując miejsce dla siebie, nawet dziś, w jakże pędzącej digitalnej rzeczywistości. I przy stale rosnącej konkurencji…A to dlatego, że marka ta stała się czymś, o czym marzy każda marka na świecie. Jest symbolem i metaforą w jednym. I to czegoś najcenniejszego – wartości! Wartości, które niosą (relatywnie rzadko “dla kasy”), a najczęściej całkowicie bezpłatnie i dobrowolnie wszyscy ci, którzy są: autorytetami, ikonami stylu, trendsetterami, pionierami w swojej branży. Ci, którzy wyznaczają trendy, nowe kierunki, budują nowe światy…Ci, na których się patrzy z podziwem. Których chciałoby się naśladować. Być jak oni. “Ambasadorzy” marki Ray Ban. Uosabiać szyk, klasę, styl, ponadczasowość. A przede wszystkim: charakter. I wartości, na których oparli swoje „ja” i na których zbudowali coś istotnego dla kultury, w której żyjemy. Bohaterowie wielu żyć, wielu historii i ich wydań. Ale zawsze właśni. Indywidualni. W coś wierzący. Czegoś konkretnego od życia się domagający i do tego dążący. Coś sobą reprezentujący. Nigdy “miałcy”, ani “nijacy” A już najmniej “tacy jak wszyscy”.

I last but not least: marce Ray Ban udało się jeszcze coś i to jest już całkiem dla mnie niepojęte 😉 Jak każda marka, która krąży w świecie “fashion” – od lat – produkuje raz po raz inne, nowe “modele”, ale stale i wciąż „trzyma się” swoich kultowych awiatorów oraz Wayfayer. Ale, co najważniejsze, w tych dwóch właśnie, takich niby to „starych” i „dawno temu” zaprojektowanych – nie ma nikogo na świecie, kto nie wyglądałby w nich dobrze.

A na to nie mam już słów podziwu!

You may also like

FERRARI
OPPENHEIMER
JANE BIRKIN – HISTORIA IKONY…
VERMEER. BLISKO MISTRZA

2 Komentarze

  1. narentis@gmail.com'
    Małgorzata

    Przepraszam za pytanie może nie na temat. Po co , dlaczego , w jakim celu w wielu Pani tekstach zauważam „he he”, „ykhm”, i inne tego typu wtręty. I jeszcze przekreślone. Ze ma być w tym miejscu śmiesznie, czy, że chrząkamy nie wiedzieć po co?
    Proszę mi to wyjaśnić bo nie rozumiem. Teksty są dobre, ciekawie napisanie, treść zajmująca… więc nie rozumiem tych nawiasów.

    1. Kultura Osobista

      Pani Małgorzato, dziękuję za komentarz (komentarze – byle kulturalne – zawsze mile widziane :-). Pani pytanie zmusiło mnie (w dobrym znaczeniu tego słowa) do zastanowienia się nad tym: po co?, dlaczego? w jakim celu? – wtręty o których Pani wspomniała. Pewnie – to nie do końca uświadomiony rodzaj maniery. Co do „hehe” – używam aby podkreślić ironiczny charakter wypowiedzi. Co do „ykhm” – aby zaznaczyć, że jest to kwestia, którą podaje w sposób delikatny, nazwijmy to tak, zamiast – dosadniej. Bo dosadniej również mi się zdarza… Ale rzadko, bo staram się nie używać wulgaryzmów w publikowanych tekstach. I robię to jedynie wtedy kiedy uznaję za nieodzowne by zaznaczyć np. swoją wściekłość, wielkie rozczarowanie, frustrację. Mam nadzieję, że odpowiedziałam na Pani pytanie, wyjaśniłam „dlaczego” i „po co”. Rozumiem, że akurat Pani to przeszkadza, czy też irytuje. Pomyślę jeszcze nad tym, zastanowię się czy to zmienić. Ale nie obiecuję. I nie jest to kwestia uporu czy też obstawania przy swoim. To kwestia raczej tego, czy zmienianie tego nie pozbawiło by mnie (w moim własnym odczuciu) poczucia, że piszę nie tak jak lubię czy mi pasuje najbardziej. Zobaczymy…
      Ps. Miło mi, że uważa Pani moje teksty za ciekawie napisane, a ich treść za zajmującą. I dziękuję Pani za te słowa.Z serdecznymi pozdrowieniami, j

Skomentuj