28
maj
2020
27

ODA DO SANDAŁKÓW…

Maj. To już naprawdę ostatnia chwila na tekst poświęcony sandałkom. A dlaczego nie sandałom? Bo sandałki są “damskie”, a sandały “męskie”. To po pierwsze. A po drugie – być może zapachnie Wam w tym miejscu przykrym fetorkiem uprzedzeń i stereotypów, ale prawda jest taka, że sandały w wydaniu – dla mężczyzn – nie należą do moich faworytów. Przyczyną samo życie – wspomnienia zbyt wiele razy widzianych polskich, samczych stóp, wołających swym wyglądem o pomstę do nieba, lub też wtłoczonych w skarpetę, a potem w sandał – wciąż muszę odganiać spod powiek krzycząc “Apage Satanas” 😉

Oj tam, oj tam bez przesady… A właśnie, że nie! Już wyjaśniam dlaczego. Otóż obuwie zwane sandałami ma bardzo długi rodowód, sięgający czasów największych kultur i cywilizacji ludzkich. Najstarszy model (wykonany ze skóry), który stanowi “prekursora klasyki” – płaska podeszwa z przymocowanymi doń skrzyżowanymi rzemykami do zatknięcia pomiędzy paluch i okalającymi piętę – jaki udało się odkryć i zabezpieczyć archeologicznie w naszych czasach – pochodzi ze starożytnego Egiptu. I można go podziwiać w muzeum obuwia (Bata Shoe Museum), które znajduje się w Toronto, w Kanadzie.

Jednak – w zasadzie – sandały jako model butów swój pozytywny PR oraz wizerunkowy sznyt zawdzięczają antykowi. Czyli starożytnej Grecji. Która jak wszyscy wiemy umiłowała kult wysportowanego ciała. I była, co by nie gadać – dość zmysłowa i rozerotyzowana. Wielbiono ciało, wielbiono jego sprawność, piękno i siłę. Patrzono z zachwytem na każdą jego część. Jako że antyk dobrze wiedział, że pożądliwy wzrok nie pada jedynie na genitalia. I że zmysły człowieka rozpalać do czerwoności mogą całkiem inne od nich członki…

Starożytne greckie rzeźby, malowidła, intarsje na przedmiotach codziennego użytku, takich jak naczynia na oliwę, dzbany czy wazy przedstawiają posągowych mężczyzn, skąpo lub wcale odzianych, których piękne, długie i umięśnione nogi wieńczą stopy, obute często właśnie w sandały. Czyli ich najbardziej klasyczny do tej pory – już wiadomo dlaczego 😉 model, składający się z podeszwy i rzemieni wiązanych wokół kostki.

HERMES – to w mitologii greckiej – jeden z 12tki zamieszkującej Olimp. Bóg dróg i handlu. Patron podróżnych. Ambasador Zeusa (i podobno jego syn), posłaniec i goniec pozostałych bogów. Miał kilka – jak byśmy to w dzisiejszym żargonie marketingowym określili – atrybutów “supermocy”. Jedną z nich były sandały ze skrzydłami. To dzięki nim niezwykle sprawnie przemieszczał się z miejsca na miejsce.

 

W starożytnym Rzymie (klimat sprzyjał) sandały były najbardziej popularnym obuwiem zarówno dla kobiet, jak i mężczyzn. A wraz z bogaceniem się imperium rzymskiego – ten podstawowy tam model butów zaczął być wyrabiany na dziesiątki sposobów. Z wybarwianych na różne kolory skór, w przypadku najbogatszych – ozdabianych nawet kamieniami szlachetnymi. Do dziś pewien wariant pochodzący z tamtych czasów, sznurowany aż pod kolano, nazywa się powszechnie “gladiatorkami”. Co zabawne, nazwa ta jest bez sensu z historycznego punktu widzenia. Bo gladiatorzy, walczący na arenie Koloseum w czasach cesarstwa rzymskiego nosili obuwie, które szczelnie zasłaniało zarówno stopę, kostkę jak i goleń. Bowiem w ich brutalnej walce o życie każda odsłonięta cześć ciała stanowiła jedynie szybszą drogą do śmiertelnej kontuzji lub rany…

*    *    *

Historia mody (w tym obuwia i jego form) to fascynująca dziedzina. Odbija się w niej każdy element: geograficzno-klimatyczny, religijny, kulturowy, cywilizacyjny, a nawet socjologiczny i psychologiczny dla każdego z kontynentów świata i każdej z epok. I tak, z biegiem czasu, w kolejnych wiekach, bez wglądu na upały czy mróz cywilizacja europejska coraz bardziej ubierała człowieka, aż ubrała tak bardzo, że nagie stopy stały się kulturowym tabu… A czyja to wina? No wiadomo: kościoła i religii. I tak przez stulecia ich publiczne odkrywanie zaczęło uchodzić najpierw za “grzeszne” i “nieprzyzwoite”. Potem zaś z biegiem postępu cywilizacyjnego i uprzemysłowienia, kiedy to noszony rodzaj obuwia, jego fason, zdobienia etc. zaczął być bezpośrednio skorelowany z klasą społeczną, zamożnością, pochodzeniem, a nawet wykonywanym zawodem – odkryte, nagie stopy stały się atrybutem plebsu, biedoty i chłopstwa. Kiedyś admirowane – stały się “prostackie” i “nieeleganckie”…

I jak to z każdą etykietą i tabu bywa (hehe) – tym samym stopy stały się jednym z najbardziej fetyszyzowanych fragmentów ludzkiej fizjonomii. O czym bardzo zajmująco pisał swego czasu niejaki Zygmunt Freud. Ale jak wiadomo nie bawię się w psychoanalizę dla ubogich, więc idźmy z tematem dalej 😉

Ludzką – a napewno damską stopę – uwolniła od tabuizacji, sublimacji popędów oraz hipokryzji i śmiało na powrót wystawiła na publiczny widok dopiero emancypacja kobiet i zaawansowane ruchy feministyczne. Do czego walnie przyczyniła się rewolucja kulturowa 1968 we Francji. A przede wszystkim amerykańska kontrkultura hipisowska.

Dlatego też sandałki i bose kobiece stopy stanowią splot wyjątkowy. Symboliczny, metaforyczny, estetyczny.

Nie da się w zasadzie oddzielić jednych od drugich. Przejdę zatem do konkluzji. W kategorii obuwie – żadne inne damskie – nie ma w sobie tyle erotycznego, pierwotnego, archetypicznego wręcz powabu co najprostsze, klasyczne sandałki. Kilka rzemyków oplatających bosą stopę. Sztuczka magiczka. Której równego im wdzięku i mocy dzieje mody, ubioru i stylu znają nie za wiele więcej. Ubierają, a rozbierają. Proste w formie, acz potrafiące zwalać z nóg siłą wyrazu… Parafrazując klasyka: złote, a skromne 😉

*   *   *

Trochę ich nazbierałam… Ale najstarsze mają naście lat! Więc jestem usprawiedliwiona 😉

Lubię w sandałkach najbardziej właśnie to, że są nieco “perwersyjne”. To określenie na wyrost, ale coś w tym jest, nieprawdaż? 😉 Same w sobie stanowią jakiś rodzaj gry z formą i szeroko pojętą zmysłowością oraz estetyką. Wyzwalają stopę, ukazując światu, odsłaniają na widok publiczny, a jednak (choćby minimalnie) ją dalej krępują…

Ale przede wszystkim uwielbiam w sandałkach to, że są tak urokliwie sezonowe i w zasadzie jest z nimi tak jak z ulubionymi owocami, na przykład czereśniami – w naszym klimacie czeka się na nie cały rok. I najbardziej podobają mi się w wydaniu najprostszym. A im starsza jestem – tym bardziej J. Z biegiem lat moja szafa napęczniała od wielu ich wydań. Łącznie z tymi, na wysokim obcasie. Choć są bardzo ładne, kiedyś sporo kosztowały, praktycznie ich nie noszę. O ile nie będę mogła w nich głównie siedzieć. Stanie, nie mówiąc o długim chodzeniu – nie wchodzi w grę. Nie mam głowy do obcasów 😉 Choć na niektóre patrzę dalej bardzo pożądliwym wzrokiem 🙂

 

 

I przyznaję szczerze, że lubię kiedy nadchodzi lato obserwować na ulicy kobiety w sandałkach. A raczej ich stopy. Wtedy najczęściej widać dopiero to wszystko, co poprzez zimowy czas było niewidoczne. A jest takie zmysłowe i piękne! Polakierowane paznokcie, czasami upierścienione palce u stop, tatuaże, wcześniej zakryte skarpetkami, bransoletki na kostkach.

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

Co więcej – sandałki – w przeciwieństwie do wielu innych butów sezonowych – doskonale dobrze korespondują ze wszystkim co poza nimi się zakłada (spodnie, sukienki, spódnice, szorty, jeansy). Nadają się nawet (zwłaszcza te na obcasie) do odebrania Złotej Palmy albo Oscara. No chyba, że mówimy o publicznych wystąpieniach w roli Prezeski banku albo Premier czy Prezydent kraju. Albo o audiencji u królowej brytyjskiej. Ale kto z nas bywa na dworze królewskim i na formalnych spotkaniach z monarchami, hę?

Pokaz Valentino, wiosna / lato 2020

Skórzane sandałki – w swoim najprostszym wydaniu jeżeli chodzi o dizajn – mają to do siebie, że jak każda klasyka (tym bardziej im lepiej jakościowo wykonane!) się nie starzeją, są zawsze szykowne i nie wychodzą z mody. I starczają na znacznie dłużej niż kilka sezonów. A jak się zepsują – można je oddać do szewca. Czego nie można powiedzieć o gumowych / plastikowych butach zwanych u nas (bardzo zabawne semantycznie i lingwistycznie!) – japonkami.

Co obecnie wydaje mi się szczególnie ważnym argumentem przemawiającym na rzecz skórzanych sandałków. Zresztą, jak wiecie, ja w ogóle jestem za tym by mieć mało, ale za to jakościowo i trwale.  Której to maksymie z pewnością by przyklasnął jakiś antyczny filozof 🙂

You may also like

Piękno i dbałość – czyli o marce KAASKAS…
GALLIVANT GDAŃSK – czyli o tym jak pachną miasta…
Oda do marki CELINE – czyli o osobowości, stylu i wartościach…
KinoGram – czyli nowa jakość kina…