ODA DO SZTYBLETÓW…
Pierwsze sztyblety dostałam pod koniec podstawówki. Przywiozła mi je w prezencie ciotka z Londynu. Właściwie nie były to sztyblety, tylko tzw. Chelsea boots, ale skąd ja to miałam wtedy wiedzieć?
Były z mięciusieńkiej, beżowej skóry, na podeszwie zwanej słoniną i rzecz jasna miały w kostce elastyczną, materiałową wstawkę w kolorze czekoladowego brązu. Oszalałam na ich punkcie. Bo też były to buciki, których w mojej szkole (a było to jakieś 2 lata po stanie wojennym – sami rozumiecie – jak bardzo musiały być wtedy „cool”) nie miał nikt.
Szyk. Szpan. Oklaski.
Chodziłabym w nich i oddawałbym do szewca tak długo jak by się dało, czyli dopóki by się nie rozpadły. Ale cholernie wrednym zbiegiem okoliczności losu – między pierwszą a drugą klasą licealną – urosłam ponad 10 centymetrów, urosła mi też stopa.
Za żadnymi butami w życiu nie płakałam jak za tymi…
Moja mama – kiedy je dostałam – zerknąwszy na nie nieco zawistnym okiem – powiedziała tylko jedno zdanie: “no, obłędne sztyblety ci ciocia przywiozła”.
SZTYBLETY? Że co?
Wtedy usłyszałam to słowo po raz pierwszy.
Sztyblety – do słownika polskiego zawędrowały rzecz jasna – z Niemiec. A sam model buta pierwotnie był używany w jeździectwie. Wysokość za kostkę oraz elastyczna wstawka miały bowiem za zadanie chronić stopę przed urazami i obtarciami, jednocześnie pozwalając na prawidłowe ułożenie nogi w strzemieniu.
Ich historia sięga epoki wiktoriańskiej. Zostały zaprojektowane przez nadwornego szewca Królowej Victorii. I opatentowane jako “elastic ancle boots” w roku 1851 (sic!).
Szybko stały się niezwykle popularne. Z racji swej praktyczności i wygody – niemal od razu zaczęto ich używać także do chodzenia na codzień i dłuższych wędrówek. Wygrywały z innymi modelami obuwia jeszcze jedną cudowną cechą: nadawały się doskonale tak dla kobiet, jak i mężczyzn.
Chelsea boots to już wiek XX. Do modelu opisanego powyżej – niejaki Charles Goodyear – wynalazca galwanizowanej gumy (kto ma opony tej marki w aucie, rączka do góry!) J opracował elastyczną podeszwę. Nazwa pochodzi z lat 50-tych – gdyż najwięcej sklepów w Londynie, które je sprzedawały mieściło się przy King‘s Road, w dzielnicy Chelsea.
Lata mijały. W tzw. międzyczasie Chelsea boots stały się klasykiem. Jak to bywa – po latach – nieco nudnym i “zakurzonym”…
Trzeba było dopiero wywrotowych lat 60-tych zeszłego stulecia, wraz z jego brytyjską sceną muzyczną – by ponownie szturmem podbiły cały świat.
Nowe życie dała im subkultura mods’ów. Za jej podwaliny posłużyła książka Colin’a MacInnes’a, pt. “Absolute Beginneres” (drugi z trzech tomów składających się na ‘London Trilogy’). Określenie “mod” pochodzi od “modern jazz” i odnosiło się zarówno do muzyków ten gatunek uprawiających, jak i (a raczej przede wszystkim) do jego zagorzałych fanów i wielbicieli.
Opracowali oni swój charakterystyczny styl ubierania się, który prędko zaczął być rozpoznawalny. I stanowi po dziś dzień nieodzowną część popkultury wraz z jej wciąż transponowanymi na nowo referencjami…
Zmierzam do puenty.
W 1961 roku znana brytyjska marka Anello & Davide (rok założenia 1921) prowadzona przez dwóch Włochów z pochodzenia, a która specjalizowała się w butach robionych na potrzeby teatru oraz baletu, z siedzibą główną w Covent Garden wykreowała nowy / innowacyjny wariant nudnych już wtedy Chelsea boots. Do podstawy (wciąż za kostkę, wciąż skórzane i wciąż z elastyczną materiałową wstawką) dodali tzw. kubański obcas i nieco bardziej szpiczasty nosek.
I pewnego dnia – dwóch młodych chłopaków, z których jeden nazywał się Paul McCartney, a drugi John Lennon – zobaczyli je na wystawie.
Tak narodziła się legenda! J
Uwielbiam ten fason obuwia za jego „muzyczną” historię i za swego rodzaju androgeniczny wdzięk. Rozsławiony przez zespół The Beatles, potem przez członków zespołu The Rolling Stones oraz ich kobiety – dziś uznawane za ikony mody i stylu. A przede wszystkim przez Joan Shrimpton – prekursorkę “supermodelek” i “It girls” z lat 90-tych – słynną modelkę lat 60-tych, ery zwanej urokliwie “Swinging London”.
I uwielbiam go też za jego niejednoznaczny szyk. Za szarm, który jest nieoczywisty. Łobuzerski. Zawadiacki. Z banału jakim są dżinsy + T-shirt – sztyblety czynią ubiór rock’n’rollowym. Ze zwiewnej sukienki w delikatny wzorek – coś – co do słodyczy – dodaje kobiecie pazury. Adrenalinę. Kopa. Garnitur pozbawiają glamuru i sterotypowej elegancji. Tak mężczyzn, jak i kobiety…
Moje najnowsze. Burgundowe. Marki Uterque 🙂
Oczywiste, a jednak z jakimś rodzajem tajemnicy. Sztyblety w każdej wersji kojarzą mi się z jakimś rodzajem… nieoczywistości. Myślę, że głownie dlatego, że mają długą i zawiłą historię. Wpisaną bardzo głęboko w (kontr)kulturę. Przemierzyły dwa stulecia meandrując między stylami i epokami. Krocząc po wszystkich stopniach „drabiny społecznej” – od dworu do ulicy. Emanują dla mnie czymś, co w modzie i stylu uznaję za najpiękniejsze. Stają się dla tego, kto ma coś do powiedzenia i kto ich umiejętnie używa – znakiem rozpoznawczym.