6
cze
2016
82

OSTATNIA MIŁOŚĆ NA ZIEMI

OSTATNIA MIŁOŚĆ NA ZIEMI (Perfect Sense), Reż. David MacKenzie, Scen. Kim Fupz Aakeson, Wyk. Ewan McGregor, Eva Green, Lauren Tempany, Dania/Irlandia/Szwecja/Wielka Brytania, 2011

Mam słabość do Ewana McGregora od czasu, kiedy zagrał w “Trainspotting” Danny’ego Boyle’a oraz do Evy Green, odkąd zobaczyłam ją w “Marzycielach” Bernarda Bertolucciego.

Tak, nie widzę żadnego powodu, żeby nie przyznać się, że po pewne filmy sięgam głównie z powodu obsady.

W tym – szczęśliwie – nie tylko obsada jest dobra.

Ostatnia miłość na Ziemi to obraz, którego celem jest stawianie pytań o esencję człowieczeństwa. Osobiście, głęboko wierzę w to, że człowiek (co to podobno “brzmi dumnie”) to znacznie więcej, niż biologia. I dlatego – według mnie – jest warto ten film obejrzeć. Jego największą zaletą jest fakt, że zajmuje się kwestiami, które zazwyczaj nam umykają. I skłania do refleksji.

perfect-sense-poster.1

Ostatnia miłość na Ziemi, w oryginale: “Perfect sense” jest obrazem poświęconym zmysłom. A mamy ich jedynie kilka: węch, smak, słuch, wzrok i dotyk. Dzielimy je z całym światem zwierzęcym, od niego odróżnia nas nasze najważniejsze „narzędzie kulturowe” jakim jest język – czyli komunikacja.

Ona: Susan (Eva Green) jest naukowcem – epidemiologiem, on: Michael (Ewan McGregor) szefem kuchni w londyńskiej restauracji. Pracuje w pobliżu jej mieszkania. W przypadkowy sposób się spotykają, “wpadają sobie w oko”, idą do łóżka. Banał.

W tzw. międzyczasie świat zaczyna ogarniać dziwna epidemia: ludzie stopniowo tracą zmysł powonienia – poprzedzany stanami niezrozumiałej melancholii, branej przez medycynę czasami za oznaki depresji. Następnie atakowany jest zmysł smaku, ten z kolei poprzedzają ataki agresji…

eva-green-susan-and-ewan-mcgregor-michael

W tym miejscu przejdę do diagnozy, zwanej inaczej (moją) opinią. Ostatnia miłość na Ziemi jest filmem głęboko refleksyjnym, fabuła bowiem opiera się na zadawaniu pytań, dotyczących nas jako gatunku “homo sapiens”. Na przykład, o to jak zachowujemy się w obliczu zagrożenia, gdy przestajemy mieć kontrolę i sprawować władzę nad swoim ciałem. W języku polskim (ale innych też) jest takie określenie jak “postradać zmysły”, co oznacza metaforycznie być szalonym.

No właśnie. I to jest w tym filmie najciekawsze. Na przykładzie banalnej historii, pt. “pani spotkała pana” scenarzysta zbudował cały, bardzo dojmujący dyskurs o człowieczeństwie i tym, co jest w nim najistotniejsze.

Ostatnia miłość na Ziemi mnie bardzo poruszyła. Bo ja lubię sobie zadawać pytania i lubię jak sztuka mnie do nich “popycha”. Uważam to za wartościowe i ważne. Bez pytań o to, co jest istotne i co stanowi o sednie naszego życia, jesteśmy bytami konsumująco – trawiąco – biologicznymi. Jak zwierzęta musimy jeść, wydalać, kopulować, ewolucyjnie – jedynie po to, by przedłużyć gatunek, a także, jak mamy potomstwo – się nim opiekować. Słowa “musimy” używam tu specjalnie, bo tak zaprogramowała nas natura.

Dla mnie dwie godziny spędzone przy filmie Ostatnia miłość na Ziemi, były ważnym przyczynkiem do refleksji nad tym, jak strasznie dużo jest do stracenia, w świecie pozbawionym możliwości obcowania z, i doświadczania skomplikowanej natury naszych zmysłów – które niosą w przypadku człowieka wszystko, co najważniejsze, czyli to, co może być źródłem najwyższej przyjemności czy rozkoszy, której zwykłe biologiczne funkcjonowanie nie jest w stanie nam w żaden sposób dostarczyć.

Zapachy wyciągają z zakamarków pamięci pozornie zapomniane, zazwyczaj przyjemne wydarzenia o silnym ładunku emocjonalnym, są one też bardziej szczegółowe niż te wywołane słowem czy obrazem *

*   *   *

Nauka, potwierdziła to, że węch jest skorelowany z pamięcią.

Pobudzane przez związki chemiczne receptory w nabłonku nosa wysyłają informacje do mózgu, który je zapamiętuje. Tam informacja zapachowa trafia do układu limbicznego kierującego emocjami, dlatego pamięć węchowa jest tak bardzo z nimi powiązana. Udowodniono też istnienie tzw. feromonów, które kierują naszymi “wyborami” obiektów postrzeganych jako seksualnie atrakcyjne lub nie.

To film, który przypomina także o tym, że gdyby nie “nadbudowa”, jakiej podlegamy jako ludzie, gdyby nie język i kultura – bylibyśmy zwierzętami. Kobiety w czasie rui, wystawiałyby zadek, jak szympansice, a samce alfa kopulowałoby z tak wielką ich grupą, jak by się dało. A jednak w naszym gatunku, “coś” powoduje, że wybieramy pewne jednostki, co więcej, wybieramy je czasami na całe życie, twierdząc, że są (tego życia właśnie) miłością.

Ostatnia miłość na Ziemi ma dla mnie tę szczególną zaletę, że jest obrazem, który dokonuje próby pochylenia się nad trudnymi tematami, które w codziennej gonitwie nie przychodzą nam do głowy zbyt często. Nie zastanawiamy się nad tym i nie poświęcamy należnej refleksji temu na przykład, jak rozkosznie pachnie dla nas skóra kogoś, kogo kochamy, i skąd te błogie skojarzenia, jak smakuje i ile wywołuje przyjemnych doznań szklanka wybornej whisky, albo jak pięknie brzmi śpiew ptaków o słonecznym poranku.

Traktujemy to jak “oczywistość”, coś, co jest, czego w biegu naszego życia ku celom, które wydają się nam ważniejsze i bardziej atrakcyjne, często nawet nie jesteśmy w stanie już zauważać.

Ostatnia miłość na ziemi ostrzega przed światem, który mógłby się stać naszym udziałem, gdyby doszło do pokazywanej w nim katastrofy i podkreśla to, że ten który mamy – doceniamy za mało.

Nie jestem wielbicielką filmów katastroficznych, ani science fiction (ten jest po trosze i jednym i drugim), ale w przypadku Ostatniej miłości na Ziemi – chyle czoła przed pomysłodawcą. Mnie osobiście – wszystkie te upiorne wizje kinowe (za to najczęściej o wspaniałych efektach wizualnych “z komputera”), gdzie kosmici napadają Ziemię, lub z powodu upadku meteorytu wszystko ma trafić szlag, zanim główny heros nie uratuje w ostatnich minutach świata przed zagładą – zupełnie nie interesują.

A katastrofa pokazana w Ostatniej miłości na Ziemi do mnie przemawia i to bardzo. Bo czy jest coś bardziej przerażającego niż wizja postradania zmysłów? Czy umiecie sobie wyobrazić bardziej upiorny stan, niż ten gdy nie czujecie, nie słyszycie, nie widzicie i nie umiecie nikogo ani niczego kochać? Ja – nie.

*piszą Ewa Czerniawska i Joanna Czerniawska-Far w książce „Psychologia węchu i pamięci węchowej”.

You may also like

BĘKART
PAMIĘĆ
STREFA INTERESÓW
CZASEM MYŚLĘ O UMIERANIU

2 Komentarze

  1. przyfilizancekawy@gmail.com'

    Niestety, istnieje taka choroba, która sprawia, że chory nic nie odczuwa (receptory dotyku). Abstrahując od psychicznych konsekwencji, taka osoba bardzo łatwo może zrobić sobie krzywdę, bo np. nie czuje, że wsadza rękę w ogień…
    Film chętnie obejrzę, zapowiada się bardzo ciekawie.

  2. Pingback : Kultura Osobista AŻ DO PIEKŁA | Kultura Osobista

Skomentuj