29
wrz
2016
27

OSTATNIA RODZINA

OSTATNIA RODZINA. Reż. Jan P. Matuszyński, Scen. Robert Bolesto, Wyk. Andrzej Seweryn, Aleksandra Konieczna, Dawid Ogrodnik, Andrzej Chyra, Polska, 2016

Bardzo chciałam o OSTATNIEJ RODZINIE napisać. Wcale nie dlatego, że na zakończonym w ostatni weekend 41. festiwalu filmowym w Gdyni obraz ten został dosłownie obsypany nagrodami – otrzymał m. in. Wielką Nagrodę „Złote Lwy”, Nagrodę Dziennikarzy i Nagrodę Publiczności.

Ale dlatego, że uważam, że to film, który jest nie tylko bardzo dobrym – jest bardzo ważnym głosem w polskiej kinematografii!

Debiutującemu, reżyserską fabułą długometrażową Matuszyńskiemu, udało się bowiem nadać tematyce – narażonej z góry na ataki (prawda to czy fałsz o rodzinie Beksińskich?) – rys najbardziej uniwersalny z możliwych! Wyjść poza tę ramę. To właściwie bolesna wiwisekcja pewnego sposobu realizacji idei rodziny. Tej “podstawowej komórki społecznej”, która jest bytem tak kulturowym, socjologicznym, jak i psychologicznym, a może przede wszystkim – jednak – fantazmatem. Wyobrażeniem. Czymś, co się najczęściej ludziom “tworzy” nie według oczekiwań – ale poza nimi. Poza świadomością.

Bytem, który z każdej perspektywy wygląda inaczej. Nigdy nie widzianym jednako.

Rodzina to “coś”, co będąc całością – jest pofragmentaryzowane. To twór, w którym każdy z jej członków przygląda się mu na swój własny sposób i nigdy nie uczestniczy w nim tak samo, jak pozostali.

 

  ostatnia-rodzina-plakat

 

To, że bohaterami Ostatniej Rodziny uczyniono jednego z najsłynniejszych polskich malarzy – Zdzisława Beksińskiego oraz jego syna Tomka: kultowego dziennikarza radiowego i propagatora muzycznego oraz niezwykle zdolnego tłumacza filmowego, na którym wychowało się całe moje pokolenie – w moich oczach uczyniło ten obraz tym bardziej dojmującym!

Oglądanie go było doznaniem świdrująco – fascynującym. Swego rodzaju aktem perwersji. Bolesnym voyeryzmem. Chciałam patrzeć, a jednocześnie odwracać wzrok. Nie lubiłam żadnego z bohaterów, a jednak mnie pociągali. Irytowali mnie, a jednocześnie z nimi współodczuwałam.

Jeśli umiejętność emocjonalnego zawłaszczenia widza jest jakąś miarą kunsztu w sztuce filmowej – to Ostatnia Rodzina – bez dwóch zdań –  go posiada!

 

ostatniarodzina_05_foto_hubert_komerski

Nie lubię obrazów Zdzisława Beksińskiego. Choć są niewątpliwie doskonałe warsztatowo. Nigdy nie lubiłam, już od dzieciństwa. Bo we wczesnych latach 80-tych, czyli czasach mojej podstawówki – mówiło się o nich sporo w moim rodzinnym domu. Moi rodzice się nimi fascynowali. Mnie one przerażały. Dziś, co prawda, już umiem rozdzielić emocje wobec sztuki od jej wartości, ale dalej nie chciałabym, aby żadne z najsłynniejszych dzieł malarza zawisło u mnie w mieszkaniu.

Nie pozbyłam się bowiem do tej pory wrażenia, że gdybym z nimi obcowała na co dzień – nieustająco budziłabym się w nocy z okrzykiem przerażenia…

Za to przez cały okres nastolectwa marzyłam o tym, by robić to, co Tomasz Beksiński! Uosabiał dla mnie najfajniejszy rodzaj kariery zawodowej z możliwych. Puszczał zaje*** muzykę w radio i znał angielski tak doskonale, że tłumaczył “Monty Pythona” SZTOS! ostatniarodzina_02_foto_hubert_komerski-jpg-1

Ostatnia Rodzina nie za bardzo zajmuje się ani malarstwem Zdzisława, ani karierą zawodową Tomka. Zajmuje się próbą wniknięcia w – zgromadzony na niewielkiej przestrzeni (zaledwie kilkadziesiąt metrów bloczydłowego mieszkania z wielkiej płyty na Służewiu, w Warszawie)  utkany z pięciu ciał  – twór. Tworzą go Zdzisław (fenomenalny! -nagrodzony na tegorocznym MFF w Locarno oraz na Festiwalu Filmowym w Gdyni Andrzej Seweryn), Tomek (świetny Dawid Ogrodnik), Zofia – żona Zdzisława (olśniewająca Aleksandra Konieczna – Złoty Lew w Gdyni z najlepszą pierwszoplanową rolę żeńską) oraz dwie staruszki. Matki rodziców Tomka (Zofia Perczyńska i Danuta Nagórna).

ostatniarodzina_04_foto_hubert_komerski

Tomek, co prawda nie mieszka z rodzicami, tylko blok dalej. Ale w domu rodzinnym bywa bardzo, bardzo często. Bywa w nim przede wszystkim jednak na swój sposób. Jakby z oporem, ledwo skrywaną nienawiścią, wiecznie rozdarty pomiędzy chęcią ucieczki od rodziców, a pragnieniem schronienia się w ich ramiona.

Dlaczego?

Zdzisław maluje niestrudzenie i codziennie. Zawsze słuchając przy tym głośno muzyki. Trudno jego blokowy pokój, w którym ma prowizoryczne sztalugi  i de facto słabe warunki do tworzenia  – nazwać – pracownią. Ale jemu to nie przeszkadza.  Wydaje się być zadowolony. A nawet spełniony. To, że zarabia niewiele – zdaje się go niespecjalnie obchodzić. Kiedy więc pojawia się u niego marszand z Paryża, zafascynowany jego pracami – niejaki Piotr Dmochowski (Andrzej Chyra) i proponuje mu sumy, które z dzisiejszej perspektywy patrząc – są śmieszne, lecz w czasach o których mowa – były to tzw. kokosy – artysta nawet nie próbuje się targować. Przyjmuje to jak dar od losu! Tak, jakby jego sztuka nie miała dla niego wymiaru materialnego. A była całkowicie opowieścią o czymś innym. [tu dygresja dla młodych czytelników – w latach 80-tych 100 dolarów amerykańskich to była kwota, która utrzymywała w Polsce na bardzo dobrym poziomie 4-osobową rodzinę!]

Ojcem – Zdzisław jest specyficznym. Tomek jest traktowany trochę jak wieczne dziecko, a trochę jak rówieśnik i kolega. Niby z jednej strony – rodziciel stale go “wypycha w świat”, namawia do tego, by związał się na stałe z kobietą, prowadził dorosłe życie. Z drugiej zaś – nieustająco reaguje na każde jego “zawołanie”, na każdą próbę szantażu emocjonalnego. Nie stawia żadnych granic. Na wszystko pozwala, wszystko wybacza, bierze w nawias, niczego nie odrzuca i nie demonizuje.

Dlaczego?

No i jest jeszcze matka oraz dwie babcie. Które nieustająco mu przypominają, że w tym “układzie scalonym” jakim jest rodzina Beksińskich – pozostał małym chłopcem. Synusiem i wnusiem. Wszystkie te kobiety mówią do niego bezustannie błagalnym tonem, nawet jak jest już dorosłym chłopem – zwracając się per “Tomciu”.

Zresztą, dla mnie osobiście, postać żony Zdzisława – to najbardziej dojmująco świetnie z psychologicznego punktu widzenia ujęta postać w scenariuszu. Zofia jest kwintesencją “matki Polki”, “matki upupionej w jedynym synalku” oraz żony – niewolnicy. Z wykształcenia romanistka, kobieta światła i oczytana, z własnymi (niespełnionymi) ambicjami artystycznymi, w domu Beksińskich pełni rolę cichej posługaczki. Całymi latami zajmuje się wyłącznie potrzebami męża, syna, matki oraz teściowej. Pichci, zmywa, pierze, na kolanach szoruje podłogi, ściera, odkurza, składa, czyści. I tak dzień za dniem, bez słowa skargi! Za każdym razem, kiedy otwiera usta, by cichym, poddańczym głosem zacząć zdanie od “Zdzisiu” albo “Tomciu”  – we mnie jako widzu płci żeńskiej wszystko wyło z przerażenia i rozpaczy!

Zofia nie umie w tym domu, w tej rodzinie – być nikim innym niż opiekunka skrzyżowana ze służącą.

Dlaczego?

Nie dostaniemy na żadne z powyższych pytań w tym filmie odpowiedzi i na tym moim zdaniem polega jego dojrzałość. To najlepszy dramat psychologiczny przez duże P, jaki zrobiono w Polsce od lat!

Nie ma tu żadnych prób pop-psychologizowania. Żadnych kleconych naprędce diagnoz. Ani głupawych uproszczeń.

I to właśnie Ostatniej Rodzinie (do tej pory myślę nad tytułem obrazu i co chciał mi zasugerować reżyser!) nadaje w moich oczach znamion kina ważnego, mądrego, dojrzałego. Bo – zdaje sobie sprawę – że w przypadku portretowania Beksińskich – na temat których powstało już kilka książek, w tym uznana za doskonałą biografia Magdaleny Grzebałkowskiej pt. “Beksińscy. Portret podwójny”, nie licząc setek godzin materiałów video i nagrań, na których, od pewnego momentu życia malarz zaczął maniacko uwieczniać siebie i swoich najbliższych  – mógłby być ten obraz opowieścią tanią, sensacyjną, niemalże tabloidową.

Tymczasem otrzymaliśmy film bardzo szczególny, które zwykłam nazywać “wrzeszczącymi po cichu”.

Bardzo spójnymi środkami wyrazu i konsekwencją  narracyjną – udało sie Ostatniej Rodzinie postawić nas przed obrazem. I kazać nam się w niego się wpatrywać. Zadawać sobie pytania i szukać odpowiedzi. Obrazem, dokładnie takim – jakie tworzył Zdzisław Beksiński. Niejednoznacznym, z jakimś rodzajem pęknięcia – pomimo pobieżnego wrażenia całości i harmonii. Mrocznym, ale fascynującym. Malarz nigdy nie nadawał swoim pracom tytułów, uważając, że interpretacja należy do widza!

You may also like

CIVIL WAR
PERFECT DAYS
NIEBIESKOOKI SAMURAJ
BĘKART

Skomentuj