12
cze
2024
24

Partnerstwo przede wszystkim! – czyli o marce JOHN & MARY

Na początku była niezgoda na zastany stan rzeczy

Wszystkich to dziwi, że akurat w tej branży zachciało się im działać – bo nie mieli i nie mają w bliższej ani dalszej rodzinie żadnego kaletnika. Nie dziwi za to nikogo, że marce, którą razem wymyślili, razem zakładali i w której do tej pory razem obmyślają kolejne produkty nadali nazwę JOHN & MARY.

Odkąd zaczęli się spotykać – poprzez małżeństwo, wspólny biznes, a od roku także rodzicielstwo – Maria i Jan Dybowscy wszystko lubią najbardziej robić razem. Po spędzonych z nimi na rozmowie ponad dwóch godzinach – dochodzę do wniosku, że harmonijność tej pary oparta o uzupełnianie się – dobrze służy ich pracy projektowej. W ofercie JOHN & MARY nie ma ani jednej rzeczy, która nie byłaby tak samo praktyczna i funkcjonalna, jak i piękna urodą rzeczy ponadczasowych. 

Kiedy zaczęli się spotykać Maria byłą studentką (i to na kolejnym wydziale), a Jan (który jest kilka lat od niej starszy) pracował w jednej z renomowanych pracowni architektonicznych w Warszawie. Z dzisiejszej perspektywy patrząc – są zgodni co do tego, że (choć wtedy jeszcze tego nie wiedzieli) to niezgoda na ustawiczne chodzenie na kompromisy, konieczność podejmowania decyzji nie zawsze zgodnie z własnymi upodobaniami czy estetyką, a przede wszystkim nawarstwiający się brak satysfakcji z finalnych efektów ich działań twórczych musiała scementować ich wtedy dość świeży związek. 

A z całą pewnością odpowiada za nieco późniejszy sukces ich marki, którą zbudowali literalnie z niczego i od zera.  

…Najpierw studiowałam produkcję filmową na Wydziale Radia i Telewizji w Katowicach, zrobiłam licencjat i uciekłam, jednak za dużo było w tym wszystkim Excela i księgowości, a za mało sztuki. Wróciłam do Warszawy, dostałam się na Katedrę Mody na ASP, niedługo byłam z siebie dumna, bo te studia to była potworna mordęga, notoryczne zmęczenie, zarywanie nocy i stres związany z bezustanną krytyką. Poznałam Jaśka i niedługo potem rzuciłam te studia. Powiedziałam sobie: to nie jest moja droga, chcę czegoś zupełnie innego! 

Kiedy dzisiaj – już z pewnej perspektywy czasu – patrzą na to jak działa ich firma, to widzą dokładnie, że potrafią pracować ze sobą i się tym nie męczyć właśnie dlatego, że jak mówi Jan – Maria jest dobra w ogarnianiu (jednak ta produkcja filmowa się do czegoś przydała), a jak twierdzi Maria – Jan zawsze chce zaspokoić swoje ambicje projektanta, i razem tak długo debatują i ustalają szczegóły, aż ustalą oboje, że to jest to. Bardzo trudno mu zrezygnować z wizji tego jak dany przedmiot powinien wyglądać i działać. Oboje się śmieją, że w kwestii tego, by kolejna rzecz, którą zaczną sprzedawać była tak samo ładna, jak i funkcjonalna, a także długowieczna – Jan jest dość nieustępliwy.

Wnętrze butiku JOHN&MARY, ul. Oleandrów 5, Warszawa

Autoironicznie Jan dodaje także, że akurat dążenie do tego żeby wyroby sygnowane logo JOHN & MARY były długowieczne – w dzisiejszych czasach jest mało zyskowne. Maria kiwa głową, oboje trochę się śmieją, po czym już poważnie Maria dodaje, że jej zdaniem to ich bardzo wyróżnia na rynku i powoduje, że wśród klientów mają wielu bardzo oddanych wielbicieli, wręcz fanów. Kupują każdy kolejny model jaki się pojawia, albo mają ulubione torby w kilku kolorach, właśnie dlatego, że sprawdzili, że jakość jest tip-top.  

Słuchając Marii i Jana trudno mi się opędzić od myśli, że jednak ich pokolenie jest jakoś lepiej skonstruowane mentalnie niż moje (oni to Millennialsi, ja to X). Szybciej niż ja umieli się zorientować o co im chodzi w życiu, sprawniej ogarnęli to, że bezpieczeństwo stałej pensji etatowca u kogoś ma swoją, często bolesną cenę, a przede wszystkim bardzo szybko zrozumieli, że z wolnością osobistą w twórczości jest jak ze świeżością jajka. Albo jest albo jej nie ma. 

Wolność, wolność… I co dalej?

Wracając do klientów, na których brak Maria i Jan (a raczej JOHN & MARY) nie mogą narzekać, zaciekawia mnie szczególnie jeden wątek w ich opowieści o firmie. Otóż, choć na ich stronie www nie ma żadnej wzmianki, która mogłaby coś takiego sugerować, wciąż otrzymują zapytania i prośby o wykonanie indywidualnych zamówień. Klienci, którzy kupili u nich jakiś wyrób skórzany, często dochodzą do wniosku, że skoro jest taki świetny i tak dobrze się sprawdza, to czemu by nie mieć od nich czegoś na specjalne zamówienie, a najlepiej czegoś co klient sobie wymarzył i wymyślił. Maria przyznaje, że był taki moment, że rozważali wprowadzenie takich usług, nazwijmy to „bespoke” (z ang. obstalowanych na zamówienie), ale szybko go porzucili. Jan zaś dodaje, że działa chyba tutaj magia opisu tego jak zaczynali – zamieszczona na ich stronie www – że wszystko zaczęło się od projektu portfela Irun (ich flagowy produkt, jeden z najlepiej sprzedających się modeli z coraz większej kolekcji sygnowanych JOHN & MARY), który opracowali z myślą o sobie i zaprojektowali tak, aby był zrobiony z jednego kawałka skóry. 

W projektowaniu skórzanych przedmiotów dla JOHN & MARY – Jan lubi najbardziej to, że jak coś jest fajne, ładne i się sprawdza to można to powielić w wielu egzemplarzach. Jego zdaniem to największa zaleta, a w zasadzie sedno sensu wzornictwa jako dziedziny sztuki, którą na małą skalę, raczej taką manufakturową, ale jednak, ich firma uprawia. Bo jako architekt zawsze cierpiał z powodu tego, że jak miał jakiś świetny pomysł, coś doskonale wyszło dla jednego klienta – to było tylko dla niego. I nikt inny już z tego nie mógł skorzystać. 

Maria z kolei w tym ich projektowaniu cały czas szuka tego, żeby było ładnie i praktycznie. Bo samo praktycznie nie wystarcza. A że jest kobietą o świetnym guście i doskonale obserwuje trendy, i wie co kobiety lubią nosić, czego im brakuje, a na co narzekają – to jak tylko została mamą, to zaraz wiedziała, że etui na telefon to jest to. Każda kobieta z małym dzieckiem, takim, które trzeba wozić w wózku to potwierdzi. Bambetli tyle na każdy spacer, że ręce najczęściej zajęte – opadają, kto by jeszcze dał radę szukać w torebce telefonu, jak trzeba szybko z niego skorzystać. Aviles się sprawdza zawsze, w każdej sytuacji. 

Pierwsze myśli o tym, żeby zająć się kaletnictwem zakiełkowały im w głowie, jak Maria była jeszcze na studiach w Katerze Mody, no bo stale musiała z czegoś szyć i tak odkryli najpierw jedno, a potem kolejne miejsca pod Warszawą – gdzie można było, prócz materiałów kupić końcówki serii skór i zamszy z Włoch. Niektóre pochodziły z tzw. stock’ów wielkich marek modowych, takich jak Roberto Cavalli, więc ich jakość była bajeczna. Były w przystępnych cenach, więc kupili jeden spory kawał skóry „na próbę”, szybko się okazało, że ze skóry szyje się zupełnie inaczej niż z materiału, projektuje też. Ale metodą prób i błędów jakoś poszło. I tak po paru miesiącach mieli kilka projektów, które można nazwać prototypami. Każde z nich się złożyło na starcie po tyle samo. Po partnersku. Jan miał odłożone 10 tysięcy, a Marii mama podarowała jej tyle samo z posiadanych oszczędności. I tak powstał pomysł na konkret – czyli własną markę (bo do firmy to jeszcze trzeba było nieco poczekać) o nazwie JOHN & MARY (prosta, międzynarodowa, dobrze brzmi i oznacza dokładnie to, że to oni – czyli lepiej być nie może). Maria i Jan oboje mocno stąpają po ziemi, więc wiedzieli, że z takim mikrym kapitałem to muszą mieć plan. Był początek roku, dali sobie czas do kwietnia – żeby się pojawić na stoisku, z rzeczami ich projektu, z ich własnym logo na odbywających się w tym czasie w PKiN corocznych targach Mustache Yard Sale. Oboje się śmieją, w tym miejscu, że jednak taki deadline działa na nich oboje. Bo jak sobie go wyznaczyli, to ruszyli z kopyta. W cztery miesiące udało się im stworzyć koncepcję marki, i spiąć cały proces – od produkcji do posiadania logowanych opakowań – tak, że jedyne czego nie mieli – to stałej siedziby. 

Na targach odnieśli sukces, jeżeli przez sukces rozumieć fakt, że na uber zapchanym i wymagającym rynku, jaki stanowi odbiorca galanterii skórzanej nie produkowanej masowo – udało się im zaistnieć w świadomości konsumentów i wzbudzić zainteresowanie ich marką i jej ofertą. W tym miejscu „opowieści o sukcesie” uśmiechają się z przekąsem, bo zaraz nadmieniają, że jeszcze grubo ponad dwa lata z JOHN&MARY nie byli w stanie się utrzymać od pierwszego do pierwszego. Jan wciąż pracował jako architekt, Maria też miała inną pracę. Ja też się krzywo uśmiecham, tylko jeszcze bardziej – na myśl o tym, jak wciąż wielu ludzi sądzi, że jak się zakłada własny biznes to się szybko przechodzi do fazy spania na kasie…

Teraz ich firma działa już sprawnie, jak dobrze naoliwiona maszyna. Mają butik, z częścią zwaną pracownią, mają zaplecze, gdzie mogą przechowywać gotowe produkty, bo poza butikiem w Warszawie, w zasadzie główna część sprzedaży odbywa się w Internecie. A przede wszystkim mają obecnie już zaprzyjaźnioną szwalnię na Mazowszu, prowadzoną rodzinnie, z którą się dobrze rozumieją, co dla procesu produkcji według ich projektów – jest kluczowe. Ale początki były trudne, żeby nie powiedzieć – zniechęcające. Bo zarówno Jan, jak i Maria podzielają upodobanie do estetyki, którą dzisiaj określa się mianem „vintage”, a oni wolą jednak określenie „ponadczasowa”. Mnie nietrudno się z nimi zgodzić, bo ja uważam, że klasyka jest nieśmiertelna. 

Obrazek posiada pusty atrybut alt; plik o nazwie JOHN-AND-MARY-KO-produktowe-12-829x1250.jpeg

Spieramy się, to fakt, ale twórczo! Przede wszystkim jednak stale debatujemy nad tym czy nasze rzeczy kosztują tyle, ile powinny

Nie ukrywają, że ceny ich rzeczy to jest temat trudny, który powoduje najwięcej stresu w ich partnerskim związku biznesowym. Zawsze im zależało na tym, żeby skórzane wyroby sygnowane JOHN & MARY były wysokiej jakości, najwyższej jak się da i super trwałe. I takie są. Ale jak i co robić z tym, że wszystko drożeje, ich przedmioty się nie niszczą i ładnie starzeją, więc klienci używają ich bardzo długo i nie windować cen? Tego jeszcze nie odkryli i to jest, przyznają szczerze – największe biznesowe wyzwanie jakie ich czeka w najbliższej przyszłości. Na razie opracowali jedynie jedno rozwiązanie, które pozwala im się utrzymywać ze swojej marki: nie stosują wyprzedaży. Czasem, bardzo sporadycznie, jakieś mini bonusy rzędu 10 %. świątecznie, czy na specjalne okazje, takie jak dzień matki, walentynki, Ta strategia się sprawdzała przez dłuższy czas, tym bardziej, że po około dwóch latach od założenia firmy dostali doskonałą propozycję współpracy. A mianowicie podpisali kontrakt z Baltoną. Sprzedaż na kilku lotniskach: w kraju oraz w Europie to był dla ich firmy czas bonanzy.

Dopóki nie przyszła pandemia. Wspominają ten epizod bardzo dobrze, bo co by nie gadać – dla promocji i świadomości istnienia ich marki miało to wielkie znaczenie. 

No, ale cóż, takie jest życie. Było i się skończyło – jak stwierdza Jan. A ja patrząc na to, z jakim stoickim spokojem o tym mówią, po raz kolejny w trakcie naszej rozmowy  przekonuję się, że prócz talentów projektowych – Jan i Maria mają jeszcze jeden talent, którego nauczyć się jest trudno, a który jest w biznesie bezcenny – pragmatyzm.

To właśnie ta cecha powoduje, że ani nie szarżują z nadmiarem oferty, ani nie przeceniają swoich możliwości i umiejętności, ani nie bujają w obłokach, tylko potrafią trzeźwo oceniać sytuację rynkową i się do niej dopasowywać. 

JOHN & MARY to nie jest tylko fajna nazwa firmy. Ta firma to nasze imiona, ta firma to my. 

I dlatego, jak twierdzą – ewolucja jest w nią wpisana niejako z definicji. Maria i Jan są od niedawna rodzicami, mają  rocznego synka. Zmieniają się, zmieniają się ich potrzeby, obserwują jak zmienia się świat wokół nich, wiedzą, że ich firma musi się umieć odnajdywać w kolejnej odsłonie rzeczywistości. Niedawno rozważali koncepcję adresata ich marki, czy nie skupić się bardziej na ofercie biznesowej, skierowanej do firm. Bo przecież eleganckie i wysokojakościowe przedmioty skórzane doskonale sprawdziłyby się jako upominki firmowe. Oboje przyznają, że nakręca ich w pracy to, że uwielbiają tzw. burze mózgów. Non stop u nich buzuje dyskusja o tym, co by zrobić – a może to, a może co innego. I jeszcze to, że tych pomysłów mają multum. Ich przesiewanie i odsiewanie ziarna od plew to jest dla nich najlepsza rozrywka. Kreacja bierze się właśnie z tego, jak twierdzi Jan, że się wpada na pomysł, a potem go rozkłada na części pierwsze. I sprawdza czy będzie działać, czy nie i jak…

Jeszcze nie wiedzą gdzie ich to zaprowadzi. Ale mają kilka pomysłów na rozwój swojej marki. Niektóre to takie z grupy potężnych, a niektóre bardziej realne i możliwe do zrealizowania bez większych problemów. Czy poza galanterią skórzaną zaczną też projektować wysokiej jakości przedmioty ze skóry do wyposażenia biur i gabinetów czy pójdą bardziej w dodatki ubraniowe – tego jeszcze nie wiedzą. Jan przyznaje, że marzy mu się projektowanie mebli z dodatkiem skóry, a Maria, że ona z kolei by chciała żeby mieli butik połączony z kawiarnią. Taki concept-store, gdzie można by także posiedzieć przy kawce, ciasteczku, posłuchać dobrej muzyki i miło spędzić czas. 

Oboje twierdzą, że 

To co jest super, absolutnie najlepsze w naszej  firmie, to fakt, że my oboje wiemy, że nie utkniemy w jednym punkcie i że każde z nas ma w niej miejsce na rozwój i swoich pasji i zdolności, tego w czym się jest dobrym

*** Wszystkie zdjęcia wykorzystane w tekście przedstawiające butik JOHN & MARY oraz produkty zostały udostępnione przez ich właścicieli: Marię i Jana Dybowskich.

**** Autorem zdjęcia przedstawiającego założycieli marki JOHN & MARY Marię i Jana Dybowskich jest Max Zieliński

You may also like

LEE NA WŁASNE OCZY
HRABIA MONTE CHRISTO
BULION I INNE NAMIĘTNOŚCI
STANLEY TUCCI: W POSZUKIWANIU WŁOSKICH SMAKÓW

Skomentuj