PAVAROTTI
PAVAROTTI (Pavarotti), Reż. Ron Howard, Scen. Mark Monroe, Wyk. Andrea Grimelli, Nicolette Mantovani, Zubin Mehta, Lorenza Pavarotti, Eugene Kohn, Joseph Volpe, Harvey Goldsmith, Michael Kuhn, Jose Carreras, Bono, USA / Wlk. Brytania, 2019
Luciano PAVAROTTI był fenomenem. I trudno dziwić się twórcy tego dokumentu – Ronowi Howardowi – którego od dawna fascynują postaci większe niż życie – że pragnął zrobić film o słynnym tenorze. Prócz jego epickiego głosu w obrazie mu dedykowanym porusza namiętny, pełen pasji i radości życia stosunek Pavarottiego nie tylko do opery i śpiewu, ale do każdej istotnej dla niego aktywności. To właśnie za to ludzie go pokochali. I to właśnie temu zawdzięcza status ikony i legendy.
Luciano Pavarotti (1935 – 2007)
Niektórzy mają talent do śpiewu operowego. Luciano Pavarotti był operą.
~Bono
Z każdego kadru, czy zdjęcia – przedstawiającego śpiewaka z czasów wczesnej młodości – wyziera już to “coś” – co dekady później będzie wzruszać do łez nieprzebrane tłumy, zjednywać ważnych i możnych tego świata, poruszać każdego kto będzie miał możność z nim obcować. Twarz Luciano Pavarottiego to twarz mężczyzny o olśniewającym uśmiechu, śmiejących się, figlarnych, acz pełnych ciepła oczach. A z każdego zdania, gestykulacji, sposobu zwracania się czy to do bliskich, czy też współpracowników wyziera bliżej nieokreślone, ale wyczuwalne intuicyjnie nastawienie tego wielkiego artysty do świata. Jest w nim i wrażliwość i empatia. Ale w jego przypadku – połączona dodatkowo z młodzieńczą radością życia i pragnieniem by i inni mogli jej doświadczać…
Jeśli chodzi zaś o aspekt sceniczny – charyzma to moim zdaniem zbyt słabe określenie na fenomen Pavarottiego. Był magnetyzujący!
* * *
Zanim nadszedł rok 1990 (czyli pierwszy po upadku PRL’u) nie słyszałam w ogóle o kimś takim jak Luciano Pavarotti. Nie miałam jak. Nigdy nie interesowałam się operą, a już tym bardziej jej najsłynniejszymi wykonawcami. Moi rodzice zaś, jedynie tyle o ile. Muzyki klasycznej owszem słuchało się trochę w moim domu rodzinnym, ale nie za wiele (preferowany był jazz). Aż tu nagle okazało się, że istnieje takie zjawisko jak Luciano Pavarotti, który razem z Placido Domingo oraz Jose Carrerasem – zawojowali świat, w tym także serca mojej rodziny. Oczywiście, wszystko to stało się za sprawą słynnego koncertu trzech tenorów, w termach Karakali w Rzymie, w dzień poprzedzający finał mistrzostw świata w piłce nożnej. Koncert ten na żywo obejrzało 6.000 ludzi i 800.000.000 (słownie: osiemset milionów!) telewidzów na świecie.
Powiem wprost, nie bywam często w operze i nie jestem ani znawcą, ani fanką, ale zawsze kiedy słyszę utwory, które zostały przez nich wykonane (i rzecz jasna nagrane na płytę, która była totalnym “bestsellerem”) – mam łzy w oczach. To była magia, czyste, wzruszające do trzewi piękno muzyki. I głosów je wykonujących. Tu dygresja – ale sądzę, że nie jestem w tym odczuciu odosobniona. Przedstawienia w operze po dziś dzień wielu ludzi odstręczają swoim enturażem. Towarzyszącym im rozmachem inscenizacyjnym, scenograficznym, kostiumami. Które dla nieprzygotowanych i niewprawnych odbiorców mogą się wydawać z jednej strony nieznośnie koturnowe, z drugiej zaś anachroniczne. Trudno się w nich z pozycji “zwykłego widza” odnaleźć. Trzeba bowiem pamiętać o tym, że “uwspółcześnione” w kwestii oprawy scenicznej / wizualnej przedstawienia największych dzieł operowych to sprawa dość nowa. Jeszcze 50 lat temu były nie do pomyślenia…
A Pavarotti wraz z Domingo i Carrerasem – dali ludziom piękno opery w wydaniu czystym, opartym całkowicie jedynie na mocy tego czym muzycznie i wokalnie są dzieła największych jej twórców, z Giacomo Puccinim na czele.
To oni, a zwłaszcza Pavarotti jako pierwsi zrozumieli, że opera aby wyjść do “zwykłych ludzi” – nie potrzebuje opery… Potrzebuje “jedynie” jej śpiewaków, ich głosów, talentu i charyzmy.
I to właśnie jak bardzo telewizja “pomogła” w pewnym sensie Pavarottiemu w karierze oraz to jak wspaniale potrafił to medium wykorzystać do wyższych celów (co jest niezwykle istotne!) – jest w zasadzie osią narracji dokumentu Rona Howarda.
Fillm Pavarotti niezwykle udanie obrazuje ten fakt. Bo też, co znowu podkreślić muszę, nie będąc wielbicielką i stałym bywalcem opery (a tych na świecie – jest raczej globalnie rzecz ujmując – niewielu) nie miało się zbytnio wielkich szans do czasu Pavarottiego i zjawiska zwanego “trzej tenorzy” doświadczyć tego jak porażającą moc mają arie operowe, jej najsłynniejsze partie z “nessun dorma” z opery Turandot na czele. Która w wykonaniu Pavarottiego wycisnęła łzy z oczy milionom ludzi na świecie. Bo też – co wspaniale podkreślił zacytowany przez mnie muzyk Bono, wokalista kultowego zespołu U2 (który koncertował z Luciano, śpiewając słynne “Ave Maria”) oraz nagrał z jego udziałem w 1995 roku utwór “Miss Sarajevo” i brał udział w koncertach charytatywnych na rzecz mieszkańców tego miasta, którzy ocaleli z masakry jaką była wojna na terenie byłej Jugosławii) – Pavarotti potrafił oddać wszystko to, o czym śpiewał w sposób, którego nie umie do tej pory nikt! W jego wielkich, brązowych oczach, w mimice twarzy odzwierciedlała się każda emocja bohatera libretta, którego arie wykonywał.
A opera – co trzeba podkreślić, albo niektórym wręcz uzmysłowić – jako forma sztuki licząca już setki lat – od zawsze zajmuje się tym, co dla gatunku ludzkiego jest najbardziej dojmujące, bolesne i emocjonalnie poruszające: miłością, żądzą, pasją, zdradą, zemstą, cierpieniem, podstępem, niegodziwością. A na śmierci – kończąc.
Zbliżenia telewizyjnych kamer na twarz Pavarottiego – potęgowały siłę wyrazu tego, o czym śpiewał swoim fenomenalnym, absolutnie wybitnym. Ba! – epickimi głosem.
* * *
W filmie Pavarotti ceniony reżyser Ron Howard – którego zdają się szczególnie mocno fascynować jako twórcę filmowego postaci większe niż życie (laureat Oscara za “Piękny umysł” a także twórca tak doskonałych filmów jak: “Apollo 13”; “Frost / Nixon” czy też “Wyścig”) wykonał kawał świetnej roboty, aby dotrzeć do sedna opowieści o fenomenie Luciano Pavarottiego. To trzeci z serii dokumentów w reżyserii tego artysty, w których podejmuje temat wielkich gwiazd muzyki – wcześniej powstał obsypany nagrodami film The Beatles: Eight Days a Week – The Touring Years, a następnie Made In America, poświęcony festiwalowej działalności Jay-Z.
Howard – jak twierdzi – miał okazję spotkać Pavarottiego wiele lat temu, prywatnie i rzecz jasna uległ jego hipnotyzującemu czarowi z prędkością światła. Śpiewak go zafascynował właśnie swoją osobowością, bo amerykański reżyser nie miał pojęcia o operze.
Znajdziemy zatem w obrazie Pavarotti materiały nigdy wcześniej nie publikowane: archiwalne zdjęcia, nagrania z domowej biblioteki, jak i wypowiedzi członków jego rodziny, w tym pierwszej żony i ich córek, które na potrzeby tego filmu pierwszy raz występują publicznie. Howard stara się naświetlić fenomen Pavarottiego w jak najszerszym spectrum i przedstawić go nie tylko jako posiadacza zaiste nieziemskiego głosu, ale przede wszystkim właśnie jako człowieka który operę szczerze kochał i chciał ją przybliżać innym. Pełnego pasji, mającego w sobie jakiś rodzaj wewnętrznego żaru, który go “nakręcał”, prowadził całe życie – tak zawodowe, jak i prywatne. Bo przecież, trzeba to podkreślić, gdyby nie ten fakt, Pavarotti mógłby z powodzeniem (również finansowym) istnieć jedynie w świecie opery rozumianej jako hermetyczny świat, dostępny nielicznym i przez nielicznych odwiedzany. Był gwiazdą największych sal operowych na świecie już we wczesnej młodości. Zadebiutował w 1961 roku – nie mając jeszcze 30 lat – jako Rudolf w “Cyganerii” Pucciniego, odnosząc wielki sukces. Do 1968 roku “zaliczył” występy na najbardziej liczących się scenach operowych świata: Covent Garden w Londynie. La Scala w Mediolanie i Metropolitan Opera w Nowym Jorku.
Ale Luciano Pavarotti chciał więcej. Nie tylko dla siebie. Chciał więcej dla opery. I to właśnie okazało się być kluczem do jego gigantycznego sukcesu.
* * *
Ron Howard długo zastanawiał się jaką formę ma nadać swojemu filmowi dokumentalnemu o Pavarottim. A im bardziej zbierał materiały i zagłębiał się w życie śpiewaka – tym bardziej zaczynał sobie zdawać sprawę z tego, że opowieść o nim powinna mieć strukturę podobną do samych przedstawień operowych, czyli składać sie z trzech aktów. Bo też życie Luciano przypomina dramat utkany z konfliktów wewnętrznych i poczucia odpowiedzialności za “misję propagowania opery wśród ludzi”, która wraz z latami wymagała od niego coraz większego wysiłku, stworzenia dlań oprawy, czyli życia będącego poniekąd wiecznym spektaklem – a tym, kim się czuł i kim pozostać chciał jako człowiek prywatny. A był (jak na jego monstrualny sukces i gigantyczną sławę jaka osiągnął) mężczyzną dość skromnym, o nieco rubasznym poczuciu humoru, skłonnym do żartów. A przede wszystkim uwielbiającym cieszyć się życiem i jego przyjemnościami. Pavarotti wszystkiemu, co robił oddawał się z namiętną pasją. Nie potrafił być człowiekiem “półśrodków”.
Zatem z dokumentu poświęconemu Pavarottiemu dowiecie się właśnie tego, jakim prywatnie człowiekiem byl Luciano. I jest to obraz człowieka z krwi i kości. Który doświadczył zarówno życia słodyczy, jak i dramatycznych i bolesnych wydarzeń, chorób i cierpienia – w tym najbliższych mu osób. A także nagonki mediów, kiedy będąc już w podeszłym wieku, związał z młodszą o 35 lat Nicolettą Mantovani. Mającego swoje przywary i słabości, czysto ludzkie, takie jak skłonność do obżarstwa (rzecz jasna kuchnię swego regionu Italii kochał najbardziej na świecie), jak i drobne “celebryckie kaprysy”. Myliłby się jednakże ten, kto by uważał, że o wielkim sukcesie śpiewaka przesądziły jedynie jego talent oraz tzw. szczęśliwe zbiegi okoliczności. Kiedy już został profesjonalnym śpiewakiem operowym – stał się świadomy swej wartości i potrafił świetnie zadbać o swoje życie zawodowe.
Urodził się i umarł w Modenie – średniej wielkości mieście na północy Włoch, w rejonie Emilia-Romania. Pochodził z prostego i niezamożnego domu. Ojciec był piekarzem, który amatorsko śpiewał w chórze, również jako tenor. Matka nie pracowała. Luciano już jako dzieciak był oczarowany głosem swego ojca, a potem swojego idola – Enrico Caruso. Śpiewał przez całe dzieciństwo. Ale bardzo długo nawet nie wyobrażał sobie, że będzie profesjonalnym śpiewakiem operowym, a o tym, że zostanie “Królem Wysokiego C”, najsłynniejszym tenorem II-giej polowy XX wieku – nawet nie wspominając. Uwielbianym na całym świecie. Którego głosu będą słuchać dosłownie miliony! Zanim wygrał pierwszy konkurs piosenki i zaczął studiować śpiew – był skromnym nauczycielem w szkole podstawowej.
Czyż samo to w sobie nie jest fascynujące?
Ale najbardziej fascynujące i poruszające jest to, że Pavarotti od czasu, kiedy nie był pewny swego olśniewającego talentu, do momentu kiedy każdy mieszkaniec globu znał jego nazwisko, a jego sława była porównywalna do największych gwiazd muzyki rockowej – nigdy nie zatracił poczucia, że o coś mu chodzi. I to o coś ważnego. I tym czymś nie było tylko propagowanie opery, zachęcanie do niej, ale dawanie ludziom nadziei, poczucia piękna, wiary w to, że świat jest miejscem, w którym ci, którym się powiodło – troszczą się o tych, którzy mieli mniej szczęścia. Ostatnie dwie dekady jego życia to stałe działania dobroczynne.
Żaden śpiewak operowy przed nim nie został uhonorowany przez ONZ tytułem Ambasadora Pokoju.
I to właśnie czyni go największym tenorem zeszłego stulecia. Kimś, kogo głos był bezcenny. Bo był nie tylko słuchany, ale słyszany!
*** Wszystkie zdjęcia wykorzystane w tekście pochodzą z materiałów prasowych dystrybutora filmu PAVAROTTI na rynku polskim: Best Film