PORTRET KOBIETY W OGNIU
PORTRET KOBIETY W OGNIU (Portrait de la jeune fille en feu), Reż. & Scen. Céline Sciamma; Wyk. Noémie Merlant, Adèle Haenel, Luàna Bajrami, Valeria Golino. Francja, 2019
Gdybym miała podsumować film PORTRET KOBIETY W OGNIU jednym zdaniem – powiedziałabym, że go kocham! Nagrodzony na MFF w Cannes za najlepszy scenariusz obraz Céline Sciamma oczarował mnie całkowicie: wizualnym pięknem, precyzją narracji i dialogów, cudownością wysmakowanych kadrów, grą aktorską. Portret kobiety w ogniu to jeden z najbardziej subtelnych, lirycznych, a zarazem erudycyjnych i intelektualnych filmów o miłości jaki obejrzałam od dawna.
Portret kobiety w ogniu jest obrazem wyjątkowym. Zamknięty niby to w gatunkach zwanych “melodramat” oraz “film kostiumowy” – wymyka się na swój sposób – obu. Umiejscowiony w odległych czasach (1770 rok) czyli w końcówce wieku XVIII, zwanego “oświeceniem” (ykhm)– wybrzmiewa bardzo współcześnie. A to dzięki temu, że zarówno kostium, jak i kino gatunkowe wykorzystuje jako swego rodzaju narzędzia do tego, by zajmować się sprawami jak najbardziej palącymi i ważnymi dla kobiet w wieku XXI. A mowa o emancypacji. O prawie do samostanowienia. O kwestiach podmiotowej wolności. A także o męskiej supremacji.
Dopiero od niedawna przywracane zostają na karty historii kultury nazwiska twórczyń, artystek, które przez setki lat spychane były na jej margines. Pisarek, malarek, poetek, rzeźbiarek, fotografek. Których dzieła w czasach kiedy żyły, nie miały szansy zaistnieć pełnym blaskiem. Którym mężczyźni odbierali prawo do takiej samej ważności, jakie dawali temu, co tworzyli sami.
A przecież wszyscy chcą się realizować na obranym przez siebie polu zawodowym. Odnosić sukcesy. Wiedzieć, że ich talent jest doceniany.
To jeden z kontekstów narracyjnych, ważnych dla obrazu Portret kobiety w ogniu. Drugim zaś jest kontekst obyczajowo-społeczny.
Przypominam tym, którzy lubią o tym zapominać, że jeszcze 200 lat temu kobiety wychodziły za mąż wyłącznie za tego, kogo wybrała im społeczność, do której należały. Aranżowanie związków ma w kulturze patriarchalnej bardzo długą i niechlubną tradycję. Co więcej z nielicznymi wyjątkami (i to wyłącznie wśród arystokracji i najbogatszych warstw klasy średniej) decyzja czy “oblubienica” będzie miała w ogóle szansę na to by móc zdecydować czy chce zostać “przyjęta” – była rzadkością!
Zagadnienie, zwane “miłością” (o pożądaniu, erotycznym spełnieniu, satysfakcji z seksu – nawet nie myślano) nie było przedmiotem troski tych, którzy o losach kobiet decydowali.
Oba te konteksty są równo-ważne dla filmu Portret kobiety w ogniu, bo opowiada on o czasach, w których związek dwóch kobiet nie miał szans być jawny. O byciu usankcjonowanym prawnie – nie wspominając. Jeśli mógł funkcjonować – to jedynie przelotnie, albo w ukryciu, a raczej w konspiracji.
A przecież wszyscy chcą być kochani. I móc kochać tego kogo chcą. Wszyscy jesteśmy tak samo bezbronni wobec pożądania. I przywiązania do najdroższej nam osoby. Jak i tego, że nie jest to kwestia racjonalnego wyboru. Bo miłość nie wybiera. I wszyscy wiemy, że odbieranie możliwości samostanowienia w tej kwestii jest traumatyzujące.
Portret Kobiety w ogniu jest najpiękniejszym hołdem dla miłości par excellence jaki widziałam w kinie – od dawna. Jest niewiele filmów w tak przebogatym kinematograficznym archiwum, które w mojej opinii zasługują na miano wybitnych, a zajmujących się kwestiami miłości (wciąż jeszcze en masse) wykluczonej. Miłości homoseksualnej. Jak ten. Należą do nich: “Brokeback Mountain”; “Carol”, “Tamte dni, tamte noce”.
Przyznaję, że do tej pory nie za wiele wiedziałam o reżyserce, a zarazem scenarzystce obrazu Portret kobiety w ogniu. I nie znam jej wcześniejszych dzieł filmowych. Kojarzyłam Celine Sciamma jedynie jako autorkę scenariusza do jednego z najbardziej poruszających filmów animowanych dedykowanych kwestiom najpoważniejszym – nominowanego do Oscara “Nazywam się Cukinia”. Sciamma debiutowała w 2007 roku filmem „Lilie wodne”, który był prezentowany na 60. MFF w Cannes. Wielokrotnie została nominowana do Cezara. Jest jednym z najważniejszych głosów feminizmu we Francji. Postulowała za propozycjami inicjatywy 50/50 przed rokiem 2020, traktującej o parytetach w branży filmowej.
Swoim najnowszym (po raz pierwszy nie osadzonym w czasach współczesnych) filmem kostiumowym – wybitnie malarskim w kadrach, olśniewającym wizualnie, który pod tym względem najbardziej przypomina “Fortepian” Jane Campion – Sciamma wzniosła się na absolutne wyżyny opowieści o tym jak to jest kochać kogoś – kogo kochać nie wolno!
Portret kobiety w ogniu jest przykładem obrazu malowanego mistrzowsko prowadzoną kobiecą – reżyserską ręka. Którego struktura narracyjna jest zbudowana na sposób klasyczny zarazem, a jednocześnie ożywczy i współczesny u swych buntowniczo – emancypacyjnych podstaw. Cudownie jest oglądać bohaterki, które podążają za swoim pragnieniem (choćby przez chwilę). I historię ukazującą kobiecość jako pełnowymiarową, podmiotową, nie zakłamaną i nie stłamszoną przez mężczyzn. Żywą, swobodną, prawdziwą. Jaśniejącą blaskiem zarówno wzajemnej fascynacji jak i pełnego zrozumienia, akceptacji, poczucia wspólnoty.
Znamienne dla obrazu Portret kobiety w ogniu jest także i to, że w zasadzie (z wyjątkiem sceny początkowej i końcowej) w filmie tym mężczyźni stanowią niewidzialne tło. Świat kobiet jest światem od nich odseparowanym. Całkowicie im nieznanym, odmiennym i niepojętym. Nie ma między tymi światami porozumienia. O partnerstwie nawet nie wspominając. Sciamma genialnie oddaje zarówno ducha epoki, jak i metaforyzuje to wszystko, co było udziałem płci pięknej w czasach zarządzanych bez mała całkowicie przez mężczyzn. W świecie, w którym ich los zależał od decyzji, jakie podjęli na każdym poziomie ich funkcjonowania. I w którym mężczyźni postrzegali kobiety głównie jako ich “ozdoby” lub “trofea”.
Nie dziwię się, że Sciamma dostała na MFF w Cannes nagrodę za najlepszy scenariusz. Bo jest to scenariusz wspaniały. Poetycki – a jednocześnie precyzyjny; niezwykle esencjonalny i klarowny w dialogach. Wybitnie wysublimowany – a jednak na swój sposób okrutny w treści. Liryczny – a zarazem pozbawiony lukru, ckliwości i patosu. Szanuję i wielbię kiedy dzieło filmowe potrafi zespalać kadr ze słowem – służąc symbolice przekazu – na poziomie tak wyrafinowanym i inteligentnym jak w Portrecie Kobiety w ogniu. Chapeu bas!
Jeśli chodzi o moje zdanie – film ten zasługiwał także i na nagrodę za zdjęcia (autorstwa Claire Mathon), a przede wszystkim na nagrody dla kobiecych kreacji aktorskich (absolutnie wspaniałe: Noémie Merlant, Adèle Haenel!). Ale, sami wiecie jak to z tymi nagrodami jest…
Zawsze podkreślam w swoich tekstach, że nie podpisuję się łatwo i szybko pod dziełami etykietowanymi jako LGBT. Nie lubię etykiet. Po prostu. Cenię zaś sobie ponad wszystko uniwersalizm opowieści. A ta jest uber uniwersalna w swoim przekazie. W Portrecie kobiety w ogniu dostajemy opowieść piękną, złożoną i wiarygodną. W której niemożność funkcjonowania w szczęśliwym i spełnionym związku jest unurzana w najszerszym z możliwych kontekstów społecznych i kulturowych. Zadając pytania o kwestie znacznie większym łukiem zakreślone niż te, które sprowadzać by miały przedstawioną historię do kwestii pożądania kobiety przez kobietę w czasach, w których stanowiło to tabu…
* * *
Rzecz się dzieje w XVIII wieku, w dość odludnym miejscu, na skalistym wybrzeżu Bretanii. Młoda arystokratka Heloiza (doskonała Adèle Haenel) mieszka z matką hrabiną (Valeria Golino) w obszernym, noszącym znamiona nieco podupadłego w swym przepychu pałacu. Jak się dowiadujemy już w początkach tej opowieści – bohaterka jest jej młodszą i jedyną córką. Wobec której hrabina z racji tego, że jej pierworodna nie żyje – ma plany, tym bardziej pilne do zrealizowania, że już tylko Heloiza może zapewnić przedłużenie rodu…Po śmierci siostry została sprowadzona z klasztornej szkoły do rodzinnego domu. I ma być wkrótce wydana za mąż. Patrząc na puste i nieużywane komnaty pałacu, których ogrzewanie musi sporo kosztować, minimalną liczbę służby, niełatwe i drogie z racji odseparowania od świata warunki bytowania w tym miejscu – trudno nie domyślić się kim ma być mężczyzna, który pojmie Heloizę za żonę. I co stoi za prawdziwymi motywami tego mariażu. Heloiza jest młoda, ładna, inteligentna i jak na swoje czasy dobrze wykształcona. Jeśli uda się ją na właściwy sposób “sprzedać” przyszłemu małżonkowi – zamożnemu arystokracie z Mediolanu – status jej rodziny się znacząco poprawi. I uzyska nowe, lepsze wydanie…
Dla tego celu – by Heloiza została sportretowana w sposób, który “zachęci do ożenku” potencjalnego interesanta – jej matka postanawia wynająć malarkę z Paryża. Niejaką Marianne (wspaniała Noémie Merlant). Która po przybyciu na miejsce zlecenia będzie musiała się zmierzyć z tym, że zamówiona praca stanie się dla niej wyzwaniem – tak zawodowym, jak i emocjonalnym. I odmieni na zawsze jej życie. Heloiza okaże się być niechętna pozowaniu, odmawiająca go, doskonale zdając sobie sprawę z tego, czemu jej portretowanie ma służyć. A termin wyznaczony przez hrabinę będzie gonił…
Marianne zatem najpierw ucieknie się do wybiegu, by postarać się wywiązać z zadania i móc otrzymać zań zapłatę. Będzie śledzić Heloizę i malować kolejne wersje jej portretu z pamięci oraz szkiców naprędce robionych ołówkiem wtedy gdy pozostawała dla niej niewidoczna. Aż pewnego dnia zrozumie, że nie będzie władna wykonać zadania, którego się podjęła bez współpracy z modelką. Bez jej udziału i zgody. I że będzie musiała sama zatem, by uchwycić jej piękno w całej jego złożoności – oddać je w sposób najpełniejszy z możliwych – spojrzeć także w głąb siebie i odsłonić się przed Heloizą. Pokazać jej także swoje prawdziwe oblicze. Kim jest. Jaka jest. Poza konwenansem. Dzień w którym Marianne zrozumie, że Heloiza nigdy nie pozwoli jej namalować swojego portretu, który byłby zakłamanym jej obrazem dla świata. Choćby dlatego, że musi żyć w świecie kłamstw. I że dla tegoż świata jest jedynie “portretem damy” odmieni między nimi wszystko…
Tak narodzi się więź, która przeistoczy się w coś, co porwie za sobą obie. Malarkę i jej modelkę. I zrodzi między nimi miłość. Silną, wspaniałą. Piękną w swej szczerości. Pełną wzajemnego oddania. Zrozumienia rosnącego z każdą godziną spędzoną coraz szczerzej i pełniej. Wypełnioną pasją, namiętnością, rozkoszą czerpaną z wzajemnej fascynacji. I pozbawionego hipokryzji obcowania ze sobą. Obie finalnie zdadzą sobie sprawę z tego, że to co między nimi się wydarzyło jest czymś niezwykle silnym, pięknym i prawdziwym. Tak jak obie będą musiały skonfrontować się z tym, że żyją w świecie, który każe im z tego, co je połączyło, a także tego, w czym chciałyby się realizować – zrezygnować. I każda z nich poniesie tego na swój sposób bolesne konsekwencje…
I choć filmu Portret kobiety w ogniu nie wieńczy tzw. happy end – zostawia w widzach silny ślad. Którego celem jest odciśnięcie się na naszej wrażliwości intelektualnej i emocjonalnej na tyle mocno – byśmy pojęli jego przesłanie tak dotkliwie, jak dotkliwa może być zdławiona przez kulturę miłość. Która nie bacząc na nic, wbrew wszystkim i wszystkiemu potrafi przekraczać wszelkie bariery. Robiła to zawsze. I zawsze robić będzie.
*** Wszystkie zdjęcia wykorzystane w tekście pochodzą z materiałów prasowych udostępnionych przez dystrybutora filmu PORTRET KOBIETY W OGNIU na rynku polskim: Gutek Film