PRISCILLA
PRISCILLA (Priscilla) Reż. & Scen. Sofia Coppola, Obsada: Cailee Spaeny, Jacob Elordi, Dagmara Domińczyk, Ari Cohen, USA, 2023
PRISCILLA to kino spod znaku Sofii Coppoli: stylowe, subtelne i eleganckie. Reżyserka rozprawia się w nim zarówno z mitem, jak i pewnym fenomenem kulturowym i społecznym – jakim jest odwieczne (?) dziewczęce marzenie o poślubieniu księcia (z bajki). W dramat Priscilli zaszywa zatem i przestrogę ku pamięci przyszłych pokoleń. Nie idźcie tą drogą dziewczyny!
Sądzę, że w przypadku obrazu Priscilla dość łatwo popaść w trywializację jego oceny – kiedy podejdzie się do poruszanej przez niego tematyki – bez należnej refleksji.
W przypadku tej fabuły Coppola na przykładzie małżeństwa Presleyów chciała się przyjrzeć pewnemu fenomenowi jakim jest jeden z najtrwalszych mitów kultury patriarchalnej, zwany w skrócie „marzeniem o poślubieniu księcia (z bajki)”. Ostatnie globalnie znane wydanie próby realizacji tego mitu przez kobietę w realnym życiu – cały świat mógł obserwować na przykładzie księżnej Diany i księcia Karola…
I w zasadzie – w moich oczach – wtórność samego tematu, które kino już eksploatowało wielokrotnie – stanowi jedyną słabość obrazu Priscilla, gdyż inna jest jedynie „figura księcia” i jego atrybuty na czele ze złotą klatką, w której tym razem zamknięta jest żona wielkiego artysty. Za protokół dworski w przypadku Priscilli Presley w pożyciu z Elvisem służyły sztywne ramy purytańskiej, zakłamanej, patriarchalnej i konserwatywnej kultury amerykańskiej.
Czemu bardzo zdolna, mocno wyemancypowana i samosterowna prywatnie Sofia Coppola chciała wziąć na filmowy warsztat akurat tę tematykę i tę postać – czyli żonę Elvisa Presleya? Myślę, że właśnie dlatego, że Elvis obecnie jest emblematycznie wręcz uwielbiany głównie przez swoich – dość już geriatrycznych – psychofanów. I w tym miejscu wyzłośliwię się troszkę: starszawy na ciele, a zwłaszcza na umyśle Baz Luhrman – uważał inaczej.🤭
Mogę też śmiało postawić tezę, że i sama Priscilla Presley od dość dawna nie jest przedmiotem zainteresowania większości świata.
Ale nie o to Coppoli – w mojej opinii- w tym filmie chodziło. Przyznaję szczerze, że reżyserkę tę lubię i cenię, choć jest nierówna artystycznie, że tak to ujmę. Ale uważam, że jako filmowiec jest na swój sposób unikalna. Wypracowała sobie swój styl i środki artystycznego wyrazu bardzo dla niej charakterystyczne, ponadto jest konsekwentna w przedstawianiu przeróżnych wydań kobiecości w zmaganiach ze sobą i światem. I kolejnych wydań kultury, społeczeństwa patriarchalnego, czy też szerzej kontekstu społecznego w jakim kobiecość ma od wieków narzucane do spełnienia konkretne powinności i role. Bohaterki jej filmów są zawsze w coś psychologicznie uwikłane, stając się zakładniczkami własnych i cudzych oczekiwań i nadziei, wpisując w nie realizację marzeń, aż do momentu takiego czy innego – zderzenia z rzeczywistością…
Bo to, co Coppolę jako reżyserkę zdaje się interesować najbardziej to p r o c e s stawania się nie tyle kobietą, co osobą o własnej podmiotowości z mocno ukonstytuowanym, autonomicznym „ja”…
A ta perspektywa jest mi bardzo bliska emocjonalnie i na dodatek uważam, że jest także ważna społecznie. Dlatego przyglądam się jej kolejnym filmom – zawsze z ciekawością.
Bo to nieprawda co się wciąż usiłuje nam medialnie wmówić, że świat tak poszedł do przodu, że z procesem emancypacji kobiet jest już świetnie, a przede wszystkim, że z patriarchatem jest już całkiem inaczej niż kiedyś. Po pierwsze – niestety nie jest, a po drugie – ważny jest kontekst i szersze spojrzenie. Ja nie mogłabym być kimś takim jak Priscilla jaką przedstawia obraz Coppoli – z wielu powodów, a jednym z nich jest ten, że będąc w wieku bohaterki filmu – żyłam w innym kontekście kulturowym, a przede wszystkim kształtowali mnie inni ludzie – zwani moimi rodzicami. Ale to nie znaczy nic więcej. Ostatnie z badań społecznych, z jakiego wynikami się zapoznałam wskazuje jednoznacznie, że wśród młodych Polaków w wieku 16 -35 lat spory odsetek (bo aż 27 %) uważa, że „jeżeli jest taka możliwość kobieta powinna nie pracować i zajmować się domem”. A mamy rok 2025!
* * *
W czasach o jakich opowiada Coppola czyli 50-tych i 60-tych zeszłego stulecia – to był obowiązujący standard. Kulturowa matryca amerykańskiego prosperity i utrwalania się przekazu o sukcesie życiowym kobiety rozpostartym na triadzie: mąż, dom, dzieci. To w Stanach powstał koncept „żony idealnej” – czyli takiej, która jest westalką domowego ogniska, a „przy okazji” spełnia także idealnie pozostałe role w relacji ze swoim mężczyzną. Zawsze uśmiechnięta, zawsze zadbana, zawsze na miejscu i zawsze gotowa do wyzwań jakie stawia jej życie u boku ślubnego – którego role zawodowe, towarzyskie i społeczne ma godnie reprezentować w oczach świata.
Status finansowy męża pozwalał mieć kobietom pewne oczekiwania „tylko dla siebie” – czyli zgłaszanie zapotrzebowania na nowe zabawki w swoim „domku dla lalek” – najnowszych sprzętów AGD, ubrań, torebek, butów, kosmetyków, a także wizyt u specjalistów dbających o ich urodę, no i także – samochodu. Bo „żona idealna” powinna obowiązkowo umieć ogarnąć sprawunki, odwieźć i odebrać dzieci ze szkoły no i rzecz jasna małżonka z zakrapianej bibki z kolegami.
Czy „coś Wam już dzwoni, w pewnym kościele”? 😜. Tak, w tym. To właśnie ta kultura i ten przekaz wpajany dziewczynkom od małego w powojennej Ameryce, stał się podstawą do stworzenia marketingowego „cudu” o wdzięcznej nazwie „Barbie”…
Światy męski i żeński w takim konstrukcie społecznym spotykały się w zasadzie w dwóch miejscach w domu: kuchni / jadalni oraz sypialni. I o ile w kuchni „idealnym żonom” szło raz lepiej, raz gorzej, ale zazwyczaj dobrze, tak w sypialni – to już było jak w ruletce. Można było rozbić bank trafiając na faceta, z którym życie seksualne było bardzo udane, jak i mieć pecha i przegrać wszystko już za pierwszym podejściem. Rozprawiają się z tym wszystkim od lat i filmy i seriale amerykańskie, które pokazują jakże często bolesne i dewastujące psychikę kobiecą reperkusje wynikłe z wychowania w takim kulturowym sosie – patrząc na te czasy i pokolenia w nich ukonstytuowane – z dystansu, ale też z wnikliwością, z „Masters of sex”; „Mad men” i „Miłość i śmierć” na czele.
Coppola to wszystko wie, wszak jest Amerykanką. Dlatego – jak sądzę – w swoim najnowszym filmie zapragnęła sięgnąć po postać kobiety związanej z ikoną pop-kultury tamtych czasów, z premedytacją poszargać „świętości” i pokazać zza kulis, że kult Elvisa jako „mężczyzny idealnego” (aka „książe z bajki”) brał się także i z tego, że Priscilla go przez długi czas podtrzymywała, a wręcz pielęgnowała.
Coppola oparła scenariusz swojego filmu na autobiograficznej książce Priscilli Beaulieu Presley pt: „Elvis i ja”, bo jak sama twierdzi – totalnie zafascynowała ją historia kobiety, która znalazła w sobie dość determinacji aby wyswobodzić się z toksycznej relacji, pomimo, że dawała jej także bajeczny komfort życia i bezpieczeństwo finansowe.
Myślę, że nie można czytać właściwie filmu Coppoli bez choćby minimalnej wiedzy na temat tego jaki status miał w swoich czasach Elvis Presley. Nie sądzę aby współcześnie żyjący młodzi ludzie byli w stanie wyobrazić sobie skalę tego zjawiska kulturowego we właściwych proporcjach, czyli mając na uwadze, że mówimy o czasach, w których nikt nie miał dostępu do dzisiejszych narzędzi marketingowych, i promocyjnych. Do 1961 roku Elvis Presley sprzedał prawie 100.000.000 (słownie: sto milionów!) płyt. I to bez pomocy Internetu, social mediów i mechanizmów kreowania cyfrowego hype’u!
Presley był bardzo zdolnym auto-PR’owcem, praktycznie sam wykreował swój unikalny wizerunek publiczny i sceniczny: mężczyzny i showmana w typie samca alfa, gorącego i seksownego – acz romantycznego. Nie mam najmniejszych wątpliwości co do tego, że każda kobieta, która miała w tamtych czasach okazję obejrzeć jego występ, wraz ze słynnym ruchem bioder (któremu zawdzięczał ksywę „Elvis the Pelvis”) słuchając jednocześnie jego aksamitnego głosu wyśpiewującego „Love me tender” lub „Fever” – była w ekstazie…
Był pierwszą gwiazdą muzyczną na świecie, o której kobiety miały mokre sny (choć wtedy żadna z jego fanek nie ośmieliłaby się o tym powiedzieć głośno). Trudno się temu dziwić, gdyż Elvis był wyjątkowo przystojnym, wybitnie utalentowanym muzycznie i na dodatek – bajecznie bogatym mężczyzną…
A to oznaczało jedno – był wtedy dla kobiet wyobrażeniem Męskiego Absolutu!
I nie jest to bez znaczenia dla tej opowieści, a szczególnie dla faktu, na jaki sposób Priscilla przedstawia swoją bohaterkę i jej długoletnie totalne zaślepienie, zahipnotyzowanie i „zaczadzenie umysłowe” Elvisem…
* * *
W tradycyjnym ujęciu Priscilla była pomniejszą postacią w historii życia Elvisa, ale ona widziała całą tę historię z zupełnie innej i fascynującej perspektywy. Interesowało mnie, jak to było być nastolatką w Graceland, dorastać w tak intensywnej atmosferze, w skomplikowanym małżeństwie; jak niesamowite było to, że uciekła z tego świata, aby wieść życie na własnych warunkach.
Sofia Coppola
Kiedy córka wysokiej rangi wojskowego stacjonującego w bazie amerykańskich wojsk w Niemczech pod koniec lat 50-tych Priscilla Beaulieu (absolutnie cudowna Caille Spaeny – narodzona za tę kreację na MFF w Wenecji) spotyka Elvisa Presleya – on ma już status gwiazdy rock-and-rolla, choć jego popularności daleko jeszcze do zenitu i obsesyjnego uwielbienia jakim będzie się cieszył kilka lat później. Ona zaś jest uczennicą szkoły średniej, chowaną w konserwatywnym i restrykcyjnym domu, gdzie jej matka (zgodnie z duchem epoki) całymi dniami chucha i dmucha w domowe ognisko, podporządkowana całkowicie małżonkowi…
Dzieli ich dokładnie 10 lat różnicy. Może nie byłby to problem, gdyby nie fakt, że Priscilla jest jeszcze podlotkiem (a formalnie – dzieckiem). Ma jedynie 14 lat. Kiedy okazuje się, iż uwielbiany i adorowany Elvis Presley (w tej roli świetny – bo to wyjątkowy zdolniacha! Jacob Elordi) – to ją wybiera z tłumu wpatrzonych w niego maślanym wzrokiem dziewcząt i kobiet najpierw na swoją ulubienicę i powiernicę, a potem na oblubienicę, której szykuje gniazdko domowe w Ameryce – czy można się dziwić temu, że traci dla niego głowę kompletnie? Nie, moim zdaniem – nie można. Tym bardziej, że mówimy o nastolatce. O dziecku. O jednostce kompletnie niedojrzałej emocjonalnie, społecznie i intelektualnie. Więc jeszcze raz powtórzę – jeżeli chcielibyście mnie zapytać jako psycholożki z wykształcenia – czy to możliwe, to odpowiadam, że tak. Jak najbardziej. Nawet gdyby się to nie wydarzyło naprawdę. I film nie byłby oparty na faktach.
Zakochana w nim do nieprzytomności Priscilla – najpierw pokonuje opory rodziców (w ich rolach Dagmara Domińczyk i Ari Cohen) robi wszystko żeby móc się z Presleyem spotykać, a następnie z cichą lecz niezłomną konsekwencją czeka na to aż będzie w takim wieku, że jej związek z gwiazdorem będzie miał szanse stać się formalny.
Coppola nie jest typem reżyserki, która robi filmy o wskazywaniu paluszkiem, nie interesuje ją „rozliczanie” przedstawianych bohaterów. Jest typem twórczyni, która się przygląda z boku, układa obrazy – puzzle, sugeruje. Rzuca światło. Daje poszlaki. Od składania tego w refleksje osobiste i wnioski – jest widz.
Zresztą, moim zdaniem, właśnie dlatego wszyscy w obrazie Coppoli stanowią nawet nie tło, tylko rodzaje tableau dla Priscilli, łącznie (o paradoksie!) z postacią Elvisa. I dlatego uważam, że jest to jeden z jej najlepszych filmów, a przede wszystkim jeden z najlepszych w dziejach kina w pokazaniu pewnego mechanizmu, który jest kluczowy dla zrozumienia zjawiska jakim jest „marzenie o księciu z bajki” – jakiego ofiarą padają kobiety na całym świecie, stale i wciąż.
To historia o dziewczynie, której kultura w jakiej żyje wmówiła, że największym sukcesem kobiety jest posiadanie partnera z życiowym sukcesem. A w Elvisie jako mężczyźnie – nietrudno się było zakochać. Co mogła wiedzieć o realiach życia z mężczyzną , związkach, a przede wszystkim o własnych potrzebach dziewczynka wychowana w domu i kulturze z takim przekazem?
A Elvis Presley był – co wiadomo dopiero dzisiaj – kwintesencją osobowości narcystycznej. Mężczyzną owładniętym fiksacją odniesienia sukcesu na kadym życiowym polu, podług wzorca, który także mu wpojono. Wychowanym tak jak i Priscilla w kulturze samców alfa. Co dla nich jako pary – oznaczało równanie najgorsze z możliwych. Oboje byli tresowani od dzieciństwa do posłuszeństwa wobec autorytetów. Tylko że dla niego jako „chłopca” oznaczało to w danym kontekście kulturowym i społecznym całkiem co innego niż dla niej jako „dziewczynki”. Elvisem „zarządał” do czasu swej śmierci – jego ojciec oraz menadżerowie, którzy pomagali mu w realizacji jego kariery. A Priscillą – zarządzał Elvis. Bo tak wyznaczała role kobiety i mężczyzny cywilizacja w jakiej się chowali.
Wieloletni związek Priscilii i Elvisa Copolla maluje zatem na pewnym kontinuum, które oddane filmowo – jest bardzo wiarygodnie.
Oto nastolatka, która spotka mężczyznę o statusie bliskim Bogu. I ten mężczyzna opowiada jej zatem jak wyglądać ma ich przyszłość, a następnie układa i tresuje do swoich potrzeb. Nie ma w tym cienia fałszu psychologicznego. Priscilla to obraz o dziecku, które zostało mentalnie uprowadzone, zmanipulowane i uwiedzione. To dlatego właśnie ich związek wyglądał tak jak przedstawia to film. Był to jakiś rodzaj dziwnego, perwersyjnego i wyinaczonego „syndromu sztokholmskiego”, w którym do ofiary lata całe nie docierało, że nią jest. Jak miałoby dotrzeć? Priscilla trafiła do „złotej klatki” zwanej Graceland mając lat 17!
Tam też otoczona zbytkiem i samymi dorosłymi, całkowicie oddanymi Elvisowi na taki czy inny sposób nasiąkała tym bardziej poczuciem, że „złapała pana Boga za nogi”. Tym bardziej, że Elvis był bardzo wyrafinowany w sztuce manipulacji. Mamił Priscillę wieloma słodkimi słówkami i obietnicami i stale podsycał w niej niepewność jej wartości jako kobiety… Bardzo dużo pracował na planach filmowych jako aktor i w studio nagraniowym przy kolejnych płytach (przez kilka ładnych lat łączył role aktora z rolą piosenkarza estradowego), więc więcej go w ich w wspólnym domu nie było – niż był.
A ona? Dojrzewała sama, zagubiona niczym Barbie w swoim pięknym, ogromnym domu, bawiąc się kolejnymi sukienkami i bucikami i czekając na swojego Kena, aż wróci „z trasy”.
* * *
To co w moi odczuciu jest w filmie Priscilla oddane najlepiej, z dużą dozą zarówno wrażliwości artystycznej, jak i subtelności, ale podszytej czymś mrożącym krew w żyłach – to cukierkowa, zatruta pustka w jakiej w zasadzie dorasta i dojrzewa dziewczyna o imieniu Priscilla. Za fenomenalnie opracowaną scenografię odpowiada Tamara Deverell („Zaułek koszmarów”), a za kostiumy – stała kooperantka Coppoli od czasu „Somewhere”” – Stacey Battat.
Konwencja jaką przyjęła dla opowieści o swej bohaterce Coppola zrazu może się wydawać aż nazbyt sztuczna, zbyt upudrowana, a nawet taka w której brakuje – dramatyzmu. Bohaterka zachowuje się jakby stale śniła sen na jawie, albo raczej sen, z którego nic nie jest w stanie jej wybudzić…do czasu.
A to właśnie powoduje, że wyjątkowo wysoko oceniam realizacyjny zamysł reżyserki.
Życie Priscilli Presley przypominało przez długie lata mający miliony fanów feed z Instagrama. Z daleka wyglądało na niemożliwie wręcz – idealne!
I choć dzisiaj (podobno) ludzie już wiedzą, że zazwyczaj to fake – niewiele to zmienia. Bo wciąż żyje na świecie mnóstwo dziewczynek, które marzą o tym, że pewnego dnia jakiś książę (z bajki), piękny, sławny i bogaty akurat w nich dojrzy tę jedyną i zabierze je z ich „nieudanego” życia do swojego Graceland…
***Wszystkie zdjęcia oraz przytoczony cytat pochodzą z materiałów prasowych dystrybutora filmu PRISCILLA na rynku polskim: Best film