PROCES SIÓDEMKI Z CHICAGO
PROCES SIÓDEMKI Z CHICAGO (The Trial of the Chicago 7) Reż. & Scen. Aaron Sorkin, Wyk. Sacha Baron Cohen, Eddie Redmayne, Mark Rylance, Frank Langella, Joseph Gordon-Levitt, Michael Keaton, Yahya Abdul-Mateen II, Jeremy Strong, Caitlin Fitzgerald, USA, 2020, Produkcja oryginalna Netflix
PROCES SIÓDEMKI Z CHICAGO to fantastyczna robota filmowa, którą docenią najbardziej poszukujący w kinematografii przede wszystkim pożywki intelektualnej. Poddawanie pod sąd działań osób oskarżonych o akty bezprawia, jak i wymierzanie im sprawiedliwości jest przedstawione w nim bowiem jako swego rodzaju lekcja. Każdy, kogo interesuje poszukiwanie odpowiedzi na pytania związane z funkcjonowaniem prawa w państwie, prawa które z zasady powinno szanować i chronić swych obywateli znajdzie w nim wiele pola do refleksji. Proces siódemki z Chicago powinien obejrzeć każdy, kto chce zrozumieć mechanizmy i niuanse tego wszystkiego, co od zawsze stanowi esencję styku dwóch światów: państwa rozumianego jako system wraz z jego umocowaniami kulturowymi i politycznymi oraz obywatelskich aktów “nieposłuszeństwa”…
Szczerze zazdroszczę Amerykanom tego, że potrafią robić doskonałe dramaty sądowe. Bo ten akurat gatunek filmowy ma to do siebie, że oprócz walorów “sensacyjno-rozrywkowych” niesie w sobie zaszyte wartości i treści, których obróbka intelektualna stanowi sama w sobie lekcje na temat oblicz demokracji. I zadaje pytania o to jakimi narzędziami dysponuje byt zwany państwem wraz z jego systemem prawnym i sądowniczym, a jakimi obywatele w tymże bycie / systemie żyjący i z tymże systemem “będący na bakier”…
Nie jestem jakoś przesadnie znana z uprawiania narracji i retoryki znanej jako “teorie spiskowe” (hehe), ale tak się dziwnie składa, że od dnia, w którym Donald Trump na dobre rozgościł się w Białym Domu, amerykańska kinematografia wyprodukowała znacznie więcej obrazów kinowych, których sedno stanowią sfabularyzowane wydarzenia historyczne, dotyczące sprzeciwu obywateli wobec nadużyć władzy reprezentowanej przez Capitol wraz z jego naczelnym dowodzącym w postaci Prezydenta i podległych mu urzędów, niż w czasie kadencji Baracka Obamy. Ci od teorii spiskowych powiedzieliby rzecz jasna, że to dlatego, że Hollywood nie cierpi Republikanów, a zawsze „lewacko” wspiera Demokratów. Ja mam swoją teorię. Amerykanie nie są narodem, który kulturowo wyrósł na poczuciu, że demokracja to jest coś, co jedynie “bywa” im dane. Czyli raz jest, a raz jej nie ma. W zależności od tego, co tam komu się z rządzących podoba. Jak i też nie są narodem, którego obywatelom wtłaczane do głów jest już od dzieciństwa, że nie mają na to żadnego wpływu. Uważają, że mają. I poszanowanie ich głosu (w tym głosu oburzenia i sprzeciwu) im się konstytucyjnie należy – że tak polecę z grubej rury i dosadnie – jak psu buda! Jako Polka zazdroszczę im tego tak, że nie macie pojęcia, jak bardzo (szloch)…
Czy Amerykanie się czegoś jako obywatele mocarstwa, potęgi światowej – wstydzą? Nie jednostkowo, ale jako społeczeństwo? Czy jest coś, w ich niezbyt opasłych tomach historycznych dziejów, co zawstydza ich i ambarasuje poczuciem głębokiej porażki (a tych emocji kulturowo to już nie znosi się tam szczególnie)? Tak. To wojna w Wietnamie. Wojna, która trwała bez mała dwie dekady, która zabrała życie ponad stu tysiącom młodych obywateli tego młodego kraju, a kilkadziesiąt tysięcy uczyniła kalekami fizycznymi i psychicznymi na całe życie. Wojna, na której Ameryka nic nie zyskała. I wojna, która w zasadzie po raz pierwszy na tak wielką, masową w odbiorze skalę, ukazała obywatelom tego kraju swoje bardziej mroczne, a nawet ohydne oblicze ich władzy w świecie. I z racji rozwiniętego już medialnego przekazu udowodniła Amerykanom, że amerykańskie wojsko nie jest już “wykorzystywane” jedynie w heroicznej, słusznej sprawie – jako “ratujące słabszych” i “wyzwalające ze szponów faszyzmu”. Po micie dzielnych aliantów, wspierających inne państwa w powrocie do demokratycznego ładu i porządku na świecie zostały (grubo szyte) nici…
Latem 1968 roku wojna w Wietnamie była właśnie w swej najkrwawszej fazie. Do tej daty na kraj ten – trzydziestokrotnie mniejszy od powierzchni USA – spadło ponad pół miliona amerykańskich bomb…
I tego lata właśnie kilka tysięcy protestantów postanowiło wyrazić swój sprzeciw wobec władzy, która wojny tej nie zamierzała zakończyć, która wojnę te kontynuowała pomimo stałej, narastającej krytyki ze strony swych młodych obywateli…
A gdzie lepiej wyraża się sprzeciw niż przed samym obliczem tejże władzy? W Chicago tego lata odbywała się Narodowa Konwencja Demokratów. Tu dygresja, którą dedykuję “wielbicielom teorii spiskowych” wiecznie ujadającym na “upolitycznione do imentu ” lewactwo z Hollywood – urzędującym Prezydentem USA był wtedy Lyndon B. Johnson. Z partii demokratycznej (ykhm) …
Proces siódemki z Chicago opowiada o tym jak doszło do tego, że zamierzona jako “pokojowa demonstracja” – zakończyła się zamieszkami, w których doszło do rozlewu krwi. Dlaczego do niej doszło. A w zasadzie opowiada o czymś, czego przecenić nie sposób – jest doskonale wyesencjonowanym narracyjnie studium przypadku. Który ukazuje socjologiczne sedno tego co się dzieje z tłumem protestantów, potraktowanych jako agresor, którego należy odeprzeć siłą. Dlaczego może być zaatakowany. Kto i co o tym decyduje. Jakie mechanizmy rządzą tym, że tłum, który nie miał zamiaru atakować – jednak to robi. A także dlaczego w takich sytuacjach jest niezwykle istotny szerszy społecznie kontekst oraz polityczno-historyczna perspektywa. Bo zamieszki te zostały opisane później jako wzniecone przez amerykańską policję. Wspieraną przez Gwardię Narodową.
Czy rozumiecie już, że mówimy tu o kwestiach najważniejszych dla demokracji jako systemu, w którym jego obywatele tenże system zaczęli kwestionować w sednie jego funkcjonowania?
Kiedy obywatele tego samego kraju, żyjący w państwie demokratycznym zostają podzieleni na tych, którzy bronią tejże demokracji za pomocą pał, gazu łzawiącego, tarcz i przemocy oraz tych, którzy tejże demokracji bronią biegnąc na nich i się im fizycznie przeciwstawiając, wzburzeni tym, że tamci zostali na nich “wysłani” z takim właśnie zadaniem do wykonania – wtedy demokracja upada. A rodzi się poczucie porażki państwa prawa i państwa jako instytucji, która gwarantuje ludziom wolność słowa i wyznawanych poglądów…
To najważniejsza lekcja z filmu Proces siódemki z Chicago. Będzie ich więcej. I powiem to wprost. Już teraz. Bo nie ma na co czekać. Nadmieniałam co najmniej kilka razy w opublikowanych do tej pory tekstach, że Aaron Sorkin (w tym przypadku po raz drugi w swej wieloletniej karierze także w roli reżysera) – jest przeze mnie niebotycznie ceniony przede wszystkim jako scenarzysta. Bo jest to scenarzysta wybitny! A na pewno jeden z najwybitniejszych na amerykańskim rynku. W pisaniu scenariuszy rzeczy niełatwych, skomplikowanych fabularnie i opowiadających zarówno o nietuzinkowych postaciach, jak i bardzo złożonych psychologicznie, socjologicznie i historycznie wydarzeniach na styku jednostka – a świat w którym funkcjonuje – nie ma w zasadzie sobie równych. W tym miejscu pragnę przypomnieć, że Sorkin jako scenarzysta pracował przy produkcjach, takich jak: “Ludzie Honoru”; “Wojna Charliego Wilsona”; “The Social network”; “Steve Jobs” oraz uchodzący za majstersztyk serial “The Newsroom”.
Prostacko mogłabym powiedzieć, parafrazując pewnego polskiego reżysera: “jak Sorkin napisze dialogi, to nie ma chu** we wsi”. Bo tak jest! 🙂
I na odbiór Procesu siódemki z Chicago ma to wielki wpływ. I ma dla tego filmu gigantyczne znaczenie. Bo też Sorkin jest człowiekiem kina, który rozumie więcej niż świetnie (a kto miałby rozumieć świetniej jak funkcjonuje coś, co się nazywa ‘przykuwaniem uwagi’ niż on, scenarzysta “The Social Network” – filmu o powstaniu Facebooka?), że jeżeli kino to obrazy i słowa – to obrazy bez odpowiednio dobranych do nich słów – znaczą niewiele. Albo zgoła nic…
Siódemka z Chicago, o której procesie opowiada – staje się nam bliska, staje się ważna. Staje się tymi, których proces sądowy nas dotyka. Porusza. Poniekąd dlatego, że znani i świetni aktorzy wypowiadają kwestie, które napisał Aaron Sorkin…
Jeżeli myślicie, że powyższe akapity to jedynie peany na okoliczność pewnego prominentnego hollywoodzkiego człowieka kina – jesteście w błędzie. Te peany dedykuję tym wszystkim, którzy w Polsce myślą i działają przy tym, jak zmienić naszą rzeczywistość. A nowa rzeczywistość rodzi się w języku w którym się o niej przemawia!
Dlatego też – wyznaję to jak w sądzie – pod przysięgą – scena finalna filmu Proces siódemki z Chicago spowodowała u mnie emocjonalną kumulację. Szlochałam w głos, jak dzieciak. Bo też właśnie jest to (Chapeu bas!) scena, w której wypowiadane słowa, objęty przez jednego z głównych oskarżonych sposób komunikacji, narracja, którą chce przekonać innych do swej racji (czyli „mowa obronna”) wybrzmiewa w tym obrazie po raz pierwszy jako ta, która ludzi nie tyle do niego, co do słuszności sprawy o którą walczył – przekonuje!
A kiedy walczy się w imię idei, w imię czegoś większego niż własny, partykularny interes, kiedy ma się ambicje mówić w imieniu “innych” – trzeba umieć to robić. Trzeba wiedzieć jakich użyć słów i argumentów, wobec tych, którzy wcześniej nie chcieli słuchać, którzy kwestionowali to, co wcześniej było przekazywane. Trzeba dojrzeć do wielu decyzji i z wieloma bolesnymi kwestiami się skonfrontować. Walka o słuszną sprawę jest bowiem zawsze bardziej walką narracyjną, niż walką wręcz! I kto tego nie pojmie – nigdy nie osiągnie sukcesu…
Dlatego uważam, że Proces siódemki z Chicago jest – dla nas Polaków – filmem arcyistotnym. Bo ludzie w nim przedstawieni są tymi, którzy chcą zmienić świat na lepszy. Swój świat. Ten, w którym żyją. Ale to słowa niosą ludzi. A nie na odwrót. Wydaje się to banalne, ale dziś kiedy to piszę, w świecie tak głupim i zaczadziałym w medialnej walce – czuję potrzebę, aby to podkreślać szczególnie. Martin Luther King jest pamiętany ze swojego “I have a dream”. A JFK z “Nie pytaj co twój kraj może zrobić dla ciebie. Pytaj, co ty możesz zrobić dla swojego kraju”. Właśnie dlatego, że te słowa zjednały im miliony. Bo to słowa “kupują” lub “zobojętniają” ludzi/ obywateli / naród. Czy też ławę przysięgłych w sądzie. Wywołują gniew lub śmiech. To słowa wbijają się lepiej niż szrapnele w ludzkie umysły. A przede wszystkim – serca!
Kto tego nie pojmie…
Dlatego jeszcze raz to napiszę: Aaron Sorkin jest dlatego jednym z najlepszych amerykańskich scenarzystów – bo on to wie! Wie to tak bardzo dobrze, że pojmuje iż świat marketingu i sprzedaży wielce pożądanych dóbr konsumpcyjnych od świata ludzi polityki, przedstawicieli władzy, a także rewolucjonistów, aktywistów czy też w ogóle ludzi, którzy chcą być postrzegani jako ci, którym o „coś większego” chodzi i pragną zjednywać do siebie, czynić ich przekaz masowo podzielanym – dzieli jedynie bardzo cienka, czerwona linia. Bo wszyscy oni mają jeden i ten sam cel: zasięg i skuteczność…
* * *
Nazwali ich “siódemka z Chicago” choć w zasadzie, pierwotnie było ich ośmiu. Tych, których aresztowano i oskarżono o zarzuty z paragrafów kryminalnych. Bo Proces siódemki z Chicago jest oparty na faktach. I stał się w amerykańskim sądownictwie – precedensowym przypadkiem nadużycia władzy ustawodawczej i wykonawczej wobec obywateli.
Kim są / jest ta siódemka? To trudne pytanie. Wydają się być ludźmi działającymi razem, “w imię tej samej sprawy”. Ale jak to w życiu bywa ich proces sądowy pokazuje, że tzw. razem jest jednak wewnętrznie pęknięte. Małe grupy składające się z liderów, czy też ludzi aspirujących do tego miana zawsze są “lustrem”, w którym oni sami najbardziej odbijają się jako ich wady, przywary osobowościowe czy charakterologiczne, niespełnione ambicje, ukrywane motywacje czy też niemożności komunikacyjne… I w sytuacjach ekstremalnych te “słabe ogniwa” potrafią poczynić szkody dla całości sprawy.
“Gdzie kucharek sześć, tam nie ma co jeść”… Znacie to powiedzenie? To wszystko staje się balastem, szczególnie wtedy, kiedy sprawy wymykają się spod kontroli.
Kto jest “formalnym liderem”? A komu się wydaje, że nim jest? Kto powinien stać na czele i zabierać głos w najważniejszych sprawach, a kto stać z boku? Kto komu i kiedy powinien ustąpić, dla dobra sprawy?
Proces siódemki z Chicago to genialna wiwisekcja tychże właśnie pytań. Pytań o wszelkie ruchy oddolne, wszelkie “działania antysystemowe”, które są kierowane do ludzi, rozumianych nie jako “lobbyści” tego i owego a jako zwykli obywatele! Sól każdej ziemi. Którzy zagarniają do siebie tych, którzy w formalnych ugrupowaniach partyjnych nie mogą się odnaleźć, a w przywódcach tych ruchów upatrują swoich sprzymierzeńców, widzą swój osobisty głos, wypowiadany w ich imieniu…
W tym kontekście na plan pierwszy w Procesie siódemki z Chicago wybijają się trzy postaci:
Abbie Hoffman (Sacha Baron Cohen) – rewolucjonista – hipis. Stand –uper “z zawodu”. Koleś z cyklu “CHWDP” z zasady (specjalnie pisze CH bo jednak ortografia jest ważna ;-). W sprawie, o której opowiada ten film postać bardzo ważna, a jednak przedstawiona głównie jako ktoś, kto nie pojął w porę tego, że bycie postrzeganym jako “niepoważny” może mieć dla niego i to, o co walczy bardzo smutne konsekwencje…
Abbie jest bardzo inteligentny, i bardzo wie o co walczy. Ale nie jest sam. Jest powiązany z innymi, którzy razem z nim nie tylko poszli siedzieć i musieli borykać się z opresyjnym systemem sądowniczym. Abbie jest w Proces siódemki z Chicago przedstawiony jako „nieudolna” metafora ruchów – jakie reprezentuje – od strony emocjonalnej i charakterologicznej. Jest rebeliancko – anarchistyczny. To koleś, dla którego “sprawa” jest sprawą “dla zasady”. Nie dba o to czy i jakie będzie mieć to reperkusje, kiedy to co robi(ł) i co mówił na ten temat potoczy się nie po jego myśli…
Tom Hayden (Eddie Redmayne) wydaje się być zaś jego całkowitym przeciwieństwem. Typowy WASP. Teoretycznie najlepiej z racji edukacji i zaplecza społecznego przygotowany do bycia liderem samozwańczej grupy rebeliantów, której nieformalnie przewodzi. Pozornie wyważony w poglądach i słowach. Ale to fasada. Która konstytuuje jego dobre i mocno egotyczne mniemanie o sobie jako tym, kto w “dniu próby” będzie umiał zachować zimną krew. Bo Tom jest jednak bardziej tym, który długi czas udaje przed samym sobą, że na realnym przywództwie mu nie zależy. Realnym, czyli tym który wykracza poza gadanie. A staje się jego konsekwencjami… I nie pojmie w porę jak sobie radzić z ludźmi, którym może nie przewodzi, w literalnym znaczeniu tego słowa, ale jest dla nich ważny jako ktoś, w kim upatrują potencjalnego “lidera”. Bo przywódcy, prawdziwi liderzy, to ci, którzy zanim coś powiedzą, doskonale wiedzą gdzie te słowa mogą zaprowadzić tych, do których były skierowane…
Bobby Seale (Yahya Abdul-Mateen II), sympatyzuje z ruchem, czy też ideami, które głoszą przedstawiciele tej nieformalnej grupy, którą razem z kilkoma jeszcze kolegami tworzą Hayden i Hoffman. Jest jedynym Czarnym, z którym formalnie mają do czynienia, głównie dlatego, że jest jednym z przywódców „Czarnych Panter”. I ich poglądy zdaje się podzielać, przynajmniej w tym ich zakresie, który jest ważny według nich ogólnie, a nie na tle rasowym, który w zasadzie ich ich nie interesuje…
Widzicie już do czego zmierzam?
Proces siódemki z Chicago to film o tym, że kiedy mamy do czynienia z opresyjnym system władzy – ci, którzy się mu przeciwstawiają – kiedy są jedynie tymi, którzy “mają dobre chęci”; “słuszne cele”, a przede wszystkim nie posiadają strategi działania w wypadku zaistnienia okoliczności im niesprzyjających lub nieprzewidzianego rozwoju wypadków – są w dwójnasób narażeni nie tylko na ataki. Są narażeni na porażkę w tym, o co walczą…
* * *
Proces siódemki z Chicago jest po raz kolejny w karierze Aarona Sorkina filmem, w którym ten wybitny scenarzysta próbuje swoich sił także jako reżyser. I to się mu tym razem nad podziw dobrze udaje (jego debiut reżyserski pt. “Molly’s Game” widziałam i niestety był bardzo przeciętny – no cóż “pierwsze koty za płoty” oraz “Nobody’s perfect”)…
Mam pełną świadomość tego, że nie opisałam fabuły Procesu siódemki z Chicago na sposób, na który robię to zazwyczaj. Zaledwie coś tam naszkicowałam. Ale umiem to uzasadnić.
A uzasadnienie – najuczciwiej mówiąc – jest podyktowane tak meritum, jak i przede wszystkim sercem. Bo tak cynicznie? To film, który opowiada “o zamierzchłych czasach”. Przedstawia ludzi i wydarzenia w USA, które dla nas Polaków – znaczą nic. Ani wtedy ani dziś. I jest z gruntu o pewnych aspektach kulturowych – do których jako nacja – niestety nie przywykliśmy. Procesy sądowe mają u nas charakter tajny. A nasza kinematografia rzadko zajmuje się gatunkiem filmowym, zwanym „dramat sądowy”. Dlatego – my Polacy – jako naród nie rozumiemy tego, że ich “upublicznianie” jest niezwykle ważne dla budowania tożsamości obywatelskiej. I wzmacniania wartości demokratycznych. Bo nikt nas tego nie nauczył…
Proces siódemki z Chicago jest dla mnie filmem emocjonalnie bardzo ważnym. To dzięki filmom takim jak on można bowiem bardziej zrozumieć to wszystko, co się wiąże nie tylko z demokracją, nie tylko z tym kiedy jest łamana, jak i pod czyim wpływem…
Dla mnie de facto Proces siódemki z Chicago to film o kwestiach znacznie od tego wszystkiego ważniejszych. To obraz – wiwisekcja – pewnego procesu socjologicznego – bardziej niż procesu siedmiu obywateli danego kraju. Ludzi, którzy mieli swoje racje. I były one słuszne. Ludzi, którzy chcieli coś zrobić z tym, żeby zostały zauważone. Żeby nie były pomijane. Żeby mogły zaistnieć w świecie, który je „systemowo negował”. Którzy mieli dobre chęci. A które niestety w wyniku tego, że nie działali strategicznie nie zmieniły tego, o co walczyli. Bo wojna w Wietnamie skończyła się dopiero w roku 1975 (sic!)….
To także film o ludziach, którzy nie zrozumieli w porę, że droga jaką obrali będzie ich bardzo dużo kosztować. Będzie czymś, na co tak naprawdę nie byli przygotowani. A najważniejsze ze wszystkiego – że poruszenia i wzruszenia wzbudzanego w sercach sądowych ławników – nie bedą w stanie przełożyć na nic więcej niż to.
Nie o takie „rewolucje” przecież chodzi…
Nie umiem tego tekstu skonkludować inaczej: nie wiem jakie cele przyświecały Aaronowi Sorkinowi przy braniu na warsztat tej akurat sprawy / procesu sprzed ponad 50 lat (sic!)…
Ale (intuicyjnie) słowo “lekcja” stale wraca do mnie i stale się mi z tym filmem wiąże.
Dlatego napiszę co kołacze mi się po głowie najbardziej. Proces siódemki z Chicago to film- przestroga. Mógłby ktoś zapytać: ale dla kogo? I o co chodzi?
To ja powiem tak, a raczej zostawię tak tu do refleksji…
Mało kto – przed powstaniem tego filmu – nawet w USA pamiętał w ogóle o tym procesie. Mało kto, razem z jego reżyserem i scenarzystą w jednym wiedział, że kiedy ujrzy światło dzienne (tak tylko przypominam, że proces robienia filmu fabularnego to nie miesiące, ale raczej lata – jeżeli uznajemy za proces fakt, że pierwszy krok to składanie draftu projektu do producenckiego zatwierdzenia!) realia USA będą wyglądać tak jak wyglądają, kiedy Proces siódemki z Chicago ujrzał światło dzienne (czyli przed wyborami).
W dzisiejszym świecie – w tym w realiach Polski – Proces siódemki z Chicago brzmi szczególnie aktualnie.
Dlatego jeszcze raz to powtórzę. Świat w którym żyjemy & zmiany w obrębie jego dziejów to zawsze dobór odpowiednich słów.
Bo to słowa mają moc czynienia czynów…..Kiedy się je wypowiada do wielu ludzi i w imieniu wielu ludzi, trzeba mieć pełną świadomość tego jak mogą zabrzmieć nie tyle w uszach, ale sercach i umysłach tych, do których dotarły. Jak bardzo w nich uderzą, w co de facto uderzą i co tym spowodują. A także jakie będą tego reperkusje i czym zaowocują…
Pingback : Kultura Osobista OSIEROCONY BROOKLYN | Kultura Osobista