STEVE JOBS
STEVE JOBS (Steve Jobs). Reż. Danny Boyle, Scen. Aaron Sorkin na podstawie książki Waltera Isaacsona, Wyk. Michael Fassbender, Kate Winslet, Seth Rogen, Jeff Daniels, USA, 2015
I don’t want people to dislike me. I’m indifferent to if they dislike me
Steve Jobs
Gdyby obraz ten nie nazywał się Steve Jobs, mógłby z powodzeniem nosić tytuł “Distortion field”, którego to określenia użył wobec Jobsa Guy Tribble w roku 1981. Tribble był jednym z członków oryginalnego, założycielskiego zespołu Macintosha do spraw dizajnu, odpowiedzialnym za rozwój software’u.
“Distortion field” to idiom, którym posłużył się aby określić charyzmę Steve’a, jego umiejętności perswadowania ludziom własnych wizji, jego obsesyjne wręcz oddanie pracom nad stworzeniem takiej odmiany PC, której “swiat jeszcze nie widział”. Określenie to Tribble zaczerpnął z ikonicznego serialu “Star Trek”, w którym zostało użyte jako opisujące to, w jaki sposób Obcy wykreowali własny świat dzięki mocom mentalnym.
Obecnie pojęcie “distortion field” jest stosowane jako określenie stricte biznesowe, w jakiejkolwiek branży, kiedy opisywaną osobą jest menadżer lub lider, który pragnie za wszelką cenę przekonać swoich podwładnych do tego, by powierzone im projekty traktowali z pasjonackim zaangażowaniem, nie kierując się przy nich standardowym myśleniem o produkcie, który ma się sprzedać i nie bacząc na działania konkurencji. To co ma ich prowadzić – to zaangażowanie w realizacje idei.
Steve Jobs to obraz, który nie zrobił wielkiej kariery na polskich ekranach kinowych. Wcale mnie to nie dziwi, bo nie jest to rzecz typowo hollywoodzka. To film w gruncie rzeczy mocno intelektualny z domieszką dramatu psychologicznego. Zabawy nie ma w nim za grosz, za to jest od cholery powodów do refleksji.
Co więcej główny bohater jest odmalowany w sposób, który ma niewiele wspólnego z tym, co masy lubią najbardziej, czyli lukrowanym obrazkiem geniusza, co to był nieco może dziwaczny, ale skromny i fajny i dobry, a że wybitny, to po wielu latach doceniony.
Steve Jobs nie był skromny. I był bardzo daleko od fajny. Był za to wybitnym wizjonerem!
Oglądając najnowsze dzieło niezwykle cenionych przez mnie fachowców: od reżyserii – Danny’ego Boyla, a od scenariuszy – Aarona Sorkina – miałam co i rusz poczucie, że jednak ci faceci to są mistrzowie. Szczególnie wybija się w Steve Jobs na plan pierwszy brylantowy talent Sorkina. Jego dialogi są jak seria z karabinu maszynowego. A każdy w punkt. Bo też obraz ten na dialogach się opiera. To one niosą narrację, której celem jest przedstawienie nam kogoś, kto – nazwę rzecz po imieniu – zrewolucjonizował świat komputerów osobistych i uczynił ze swej prywatnej idée fixe obdarowania ludzkości narzędziami, które staną się przedłużeniem ich “ja”, umożliwiając takie ich użytkowanie, które wraz z rozwojem technologicznym przypominać będzie coraz bardziej coś w rodzaju indywidualnego kodu DNA użytkownika – swego rodzaju – życiową krucjatę.
W tym miejscu pozwolę sobie na odrobinę jadu. Steve Jobs to także obraz, który dzięki wybitnej kreacji Michaela Fassbendera (nominacja do Złotego Globa) – niejako mimochodem, acz nieuchronnie stawia widzom pytanie o to, jak bardzo chory na głowę był autor pomysłu z roku 2013, który powierzył rolę postaci tego formatu – aktorskiemu drewniakowi imieniem Ashton Kutsher!?!?
Steve Jobs podzielony jest na trzy narracyjne akty, a każdy opowiada o głównych technologicznych premierach: Macintosha w 1984, komputera NeXT w 1988 oraz IMac’a w 1998.
Te – wszystkie kluczowe w życiu zawodowym Jobsa – technologiczne przełomy – splecione zostały z kwestią relacji z najbliższymi ludźmi z jego otoczenia od początku istnienia Macintosh’a, a potem Apple: Joanną Hoffman: szefową marketingu (doskonała, jak zawsze, Kate Winslet), współzałożycielem Stevem Wozniakiem (Seth Rogen), Dyrektorem Generalnym Johnem Sculley’em (Jeff Daniels) oraz odpowiedzialnym za rozwój systemów software’owych Andym Hertzfeldem (Michael Stulhlbarg).
I last but not least – z rzucającym szczególnie nieprzyjemny cień na i tak daleką od “świętości” postać Jobsa – wątkiem jego relacji z byłą dziewczyną Chrisann Brennan (Katherine Waterston) i jej córką, której Steve nie chciał uznać całe lata za własne dziecko – pomimo dowodów w postaci testów krwi i dużego podobieństwa fizycznego dziewczynki do ojca.
Steve Jobs “stoi” na kreacji Fassbendera – nie mam co do tego cienia wątpliwości. To, w jaki sposób (moja słabość do tego aktora nie ma tu nic do rzeczy) tworzy on rolę człowieka – legendy, złożoną z elementów, w sumie czyniących go postacią obmierzłą, a jednak fascynującą i taką, której życzy się powodzenia – budzi mój najwyższy szacunek. Fassbender ma tak doskonały warsztat, że choć nie jest fizycznie podobny do Jobsa, to w scenach, które pokazują go już z czasów, w których wszyscy wiedzieli jak twórca Apple wygląda (patrz: słynny występ Jobsa z roku 2005 na uroczystości rozdania dyplomów na Uniwersytecie Stanford) wydaje się być jego cielesną kopią! Chapeu bas!
Steve Jobs to film dość trudny w oglądaniu, choćby dlatego, że właściwie składa się wyłącznie z dialogów. A wszystkie są szybkie, większość zaś jest dodatkowo nacechowana napięciem, skrywającym kolejną drażliwą kwestię.
To największa zaleta tego obrazu – bo w sumie stoję na stanowisku, że biografie to jedna z najtrudniejszych filmowych sztuk. To po pierwsze. A przy złożoności postaci jaką stanowi tu główny bohater i skomplikowaniu tematyki, którą porusza – jedynie taki fachura jak Sorkin mógł zrobić z tego coś sensownego (co jest chyba oczywiste – wszak to autor scenariusza „The Social Network”, czyli opowieści o Facebooku i Marku Zuckerbergu).
Wokół technologii i permanentnego gadania o marketingu scenarzysta zbudował fascynujący opis człowieka, który był TAK geniuszem, JAK i egocentrycznym, narcystycznym, miejscami zachowującym się jak szaleniec, brylantowo błyskotliwym i inteligentnym, wizjonerskim, a jednocześnie monstrualnie despotycznym dupkiem – wykorzystującym ludzi do własnych celów i cierpiącym na graniczącą z patologią manię wielkości, permanentnie czyniącym porównania siebie samego do największych umysłów i talentów jakie świat poznał z Juliuszem Cezarem, Pablo Picasso i Igorem Strawińskim na czele.
Aby uczynić swego bohatera choć trochę bardziej ludzkim – Sorkin i Boyle zdecydowali się na zabieg narracyjny, w którym odnoszą się do traumatycznych wydarzeń z dzieciństwa Jobsa, który był dzieckiem adoptowanym, nie tylko odrzuconym przez własną matkę, ale także przez pierwszą rodzinę zastępczą, która się po decyzji wzięcia go pod swój dach po pewnym czasie “rozmyśliła”. Fakt ten miał tłumaczyć specyfikę jego dorosłych już relacji z ludźmi.
Na szczęscie wątek ten nie został przez nich nadużyty, bo wtedy byłby to prawdopodobnie film zwyczajnie zły. Nie ma bowiem nic gorszego, niż “psychoanaliza dla ubogich”, przyklejona do tematu głównego w ramach “pozłotka”.
Jesli idzie o obraz Steve Jobs – było dla mnie jasne, że go obejrzę – wcześniej czy później. Bo zaliczam się do grupy nie tyle zagorzałych fanów Jobsa, co produktów Apple, od bez mała dwóch dekad.
Cieszę sie, że ten film powstał i że opowiada o Jobsie tak – jak to robi. Bo de facto – nie o Jobsa jako takiego tu chodzi (i o to kto i jak bardzo miał przez niego ciężkie życie). Chodzi o idee. O jego idee!
WSZYSCY bowiem zawdzięczamy mu to, że swiat technologii poszedł takim torem, a nie innym!
To Jobs – zrozumiał jako pierwszy – coś, co stawia go w jednym rzędzie z największymi umysłami zajmującymi się futurologią, sztuczną inteligencją, zagadnieniem świata koegzystencji ludzi i maszyn.
Potrzeba unikalności, poczucia indywidualizmu, możliwości wyrażania siebie na sposób tylko sobie dany – jest jedną z najsilniej cechujących gatunek ludzki. Jobs oswoił ją dla nas w technologiach – wiedząc, że nie ma od nich ucieczki, czy też odwrotu. I to jemu zawdzięczamy fakt, że jesteśmy nimi zafascynowani, zamiast się ich bać i od nich stronić.
I choć wiem, że twórcy marki Apple zarzuca się snobistyczną elitarność (że niby skierowana do takiego odbiorcy z racji cen produktów tej marki), to wszystko “bullshit”. Gdyby nie Jobs – ludzie tacy jak ja – z racji pokoleniowej – „technologicznie opóźnieni” – stanowiliby w dzisiejszej cyfrowej rzeczywistości – powiększającą się grupę jej analfabetów. To, że swiat będzie coraz bardziej digitalny było dla Jobsa jasne, już kiedy zaczynał w latach 80-tych zeszłego wieku. I to właśnie jego idée fixe zawdzięczamy tak na prawdę to – że chcieliśmy się go nauczyć, zrozumieć, poznać, zaprzyjaźnić z.
I to właśnie czyni go w moich oczach prawdziwie “pięknym umysłem”.
Pingback : Kultura Osobista GOLDEN GLOBES 2016 - czyli subiektywna relacja z zawalonej nocki | Kultura Osobista
Pingback : Kultura Osobista TRAINSPOTTING | Kultura Osobista
Pingback : Kultura Osobista FILMY NA KTÓRE CZEKAM W 2017 | Kultura Osobista
Pingback : Kultura Osobista PIERWSZY ŚNIEG | Kultura Osobista
Pingback : Kultura Osobista TAMTE DNI, TAMTE NOCE | Kultura Osobista
Pingback : Kultura Osobista NIEDOBRANI | Kultura Osobista
Pingback : Kultura Osobista STATUS ZWIĄZKU | Kultura Osobista
Pingback : Kultura Osobista PROCES SIÓDEMKI Z CHICAGO | Kultura Osobista
Pingback : Kultura Osobista OSIEROCONY BROOKLYN | Kultura Osobista