STILL ALICE
MOTYL STILL ALICE (Still Alice). Reż. Richard Glatzer i Wash Westermoreland, Scen. Richard Glatzer i Lisa Genova (na podstawie jej powieści). Wyk. Julianne Moore, Alec Baldwin, Kristen Stewart, Kate Bosworth, USA, 2014
W przypadku tego obrazu nie będę się pastwić nad zawstydzającą nieudacznością polskiego tytułu, bo – zwyczajnie – zważywszy na tematykę filmu – nie wypada. Spuśćmy na to zasłonę milczenia i skupmy się na czymś znacznie istotniejszym, o czym milczeć nie należy.
Still Alice wyreżyserował pospołu ze swoim partnerem, zmarły nie tak dawno Richard Glatzer. Twórca był chory na stwardnienie zanikowe boczne. I trudno nie dopatrywać się w tym fakcie ważnego przyczynku do wybrania na ostatnie dzieło filmowe tematyki, jaką jest okrutne schorzenie, zwane potocznie “Alzheimerem”.
Pamiętam bardzo dobrze, jak już w czasach podstawówkowych czasami się o nim słyszało. To był temat bardzo wstydliwy, jakieś szeptanki na szkolnym korytarzu, tajemnicze i nie ujawniane niemożności, sprowadzające się do tego, że koleżanki czy kolegi z klasy nie odwiedza się w domu, bo mieszka z babcią lub dziadkiem – cierpiącym na chorobę Alzheimera.
Dużo później dowiedziałam się, na czym dokładnie choroba ta polega i jak bardzo jest trudna – przede wszystkim dla bliskich chorującej na nią osoby. Jak bardzo stygmatyzuje rodzinę, w której ktoś Alzheimera ma. Bo z osobą w zaawansowanym stadium tej choroby żyje się w sposób szczególnie bolesny. Jest wizualnie tym kogo znamy, zaś poza tym, to ktoś “jakoby podmieniony” – pozbawiony wszystkich najważniejszych aspektów swego człowieczego jestestwa, indywidualnych cech, unikalności wynikłej – jak w przypadku każdego z nas – z pamięci – która zapewnia ciągłość współistnienia z naszymi bliskimi, bardziej niż nam się wydaje, a także z braku poprawnej możliwości posługiwania się językiem. Ktoś, kto niczego nie pamięta i nie potrafi się wysłowić staje sie pozbawiony najbardziej ludzkich właściwości. I jest to niewymownie trudne.
Still Alice – na którym to filmie się spłakałam – bo też taki jest jego cel (no chyba, że widz jest “cały wystrugany z drewna” i go nic nie rusza) to obraz zrobiony z pewną tezą, wpisujący się w nurt kina, które Amerykanie robią wyjątkowo dobrze i sprawnie. Choć jest to często kino bardzo sztampowe, a czasami nawet ociera się o lukier z kartek koncernu Hallmark. W tym przypadku nie jest to jednak jadowita krytyka – ponieważ – osobiście sądzę, że kino jako sztuka docierająca do mas – jest również od tego, by spełniać jakieś zadania. I zadaniem Still Alice jest przybliżyć problematykę choroby Alzheimera w sposób, który będzie chciało obejrzeć jak najwięcej ludzi – dając im rzetelne informacje, naświetlając problem, a jednocześnie nie strasząc i nie odstręczając nadto dramatyczną i weredyczną formą. Choroba Alzheimera to kwestia globalnie – ubrana w liczby – bardzo poważna. Światowa Organizacja Zdrowia szacuje liczbę osób na nią cierpiących na prawie 20 milionów, a Polskie Towarzystwo Psychiatryczne podaje, że w samej Polsce zarejestrowanych chorych jest około 300.000. Ponadto – co oczywiście – jak to mamy w zwyczaju jako gatunek – wypieramy – jest wysoce prawdopodobne, że sami na nią zachorujemy, jesli ktoś z naszych bliskich krewnych (rodzice lub dziadkowie) na nią cierpiał.
W dzisiejszych czasach, w których najpotężniejszy lęk, jaki towarzyszy człowiekowi od zarania dziejów – czyli lęk przed śmiercią, został dodatkowo wzmocniony panicznym strachem przed utratą urody i sprawności – tematyka taka, jak ta poruszana w Still Alice to praktycznie rzecz nie tyle nie kinowa, co słabo sprzedawalna.
Dlatego też uważam, że pomimo hollywoodzkiego sztafażu ostatniego obrazu Glatzera, w którym choroba tytułowej Alice (Julianne Moore) jest jedynym praktycznie “niewygodnym” wątkiem filmu, a scenariusz starannie wygładza rysy na portrecie rodziny bohaterki i świata, w jakim żyje – warto go obejrzeć, choćby dla wspaniałej gry Julianne Moore (Oscar za pierwszoplanową role żeńską). Jej kreacja jest nie tylko poruszająca, ale głęboko wzruszająca swoją intensywnością i zniuansowaniem.
Still Alice – co jest zdecydowaną zaletą narracji i obranej perspektywy filmu – skupia się bowiem na opowieści o tym, co odczuwa i jak przeżywa chorobę bohaterka. Kobieta wydawałoby się zbyt młoda jak na to schorzenie, zaledwie 50-letnia, doktor nauk na Uniwersytecie Columbia, w rozkwicie kariery zawodowej, spełnieniu rodzinnym i małżeńskim. Śledzimy zmiany, jakie w niej zachodzą od momentu pierwszych niepokojących objawów, poprzez diagnozę wczesnego stadium Alzheimera, aż po stan, w którym z niej samej zostaje jedynie jakowyś “element” tego wszystkiego, co czyniło ją kiedyś tym, kim była. Co stanowiło o radościach i satysfakcjach jej życia, co ją jako człowieka konstytuowało, a innym pozwalało kochać, podziwiać i szanować.
Oprócz Julianne Moore w Still Alice grają ‘same nazwiska’ i muszę powiedzieć, że wybór obsady to mocna strona tego obrazu. Dobry jest Alec Baldwin grający męża tytułowej bohaterki, ale na szczególną uwagę zasługuje Kristen Stewart w roli jednej z dwóch córek. To kolejna rola w ciągu ostatnich dwóch lat tej młodej aktorki, która coraz bardziej mnie do niej zjednuje.
Still Alice jest filmem specyficznym, miejscami “szytym grubymi nićmi” – niewątpliwie jednak – w dobrej sprawie. Dzięki temu, że jak na film “społecznie zaangażowany” oraz prawie że propagandowy (mówi się w nim o badaniach DNA, związanych z wykrywaniem dziedzicznego genu, odpowiedzialnego za chorobę Alzheimera i sugeruje, że powinniśmy się im poddawać) potrafi – posiłkując się talentem i charyzmą Julianne Moore przedstawić w sposób klarowny, a jednocześnie poruszający dramat osób, które na tę chorobę zapadają. A to czyni go pozycją filmową, którą ja osobiście uważam za taką, z którą powinno się zapoznać. Brutalna prawda jest bowiem taka, że choroba ta zazwyczaj rozwija się bardzo powoli i bardzo łatwo przeoczyć jej pierwsze symptomy.
Still Alice ma jedną bardzo istotną cechę, która chroni ją przed niestrawną etykietą sfilmowanej “broszury informacyjnej”, jakie można otrzymać w centrach medycznych i szpitalach. Przedstawia ludzki dramat, jego złożoność w najbardziej humanistyczny ze sposobów, odwołując się do najbardziej uniwersalnej ludzkiej potrzeby. Każdy z nas chce bowiem móc stanowić o sobie, być i czuć się sobą, mieć poczucie ciągłości w obrębie własnego “ja”. A Still Alice przypomina nam, jak bardzo nie doceniamy właśnie tych aspektów naszego jestestwa. Dopóki ich nie zaczynamy tracić.
Pingback : Kultura Osobista GLORIA BELL | Kultura Osobista