8
paź
2019
145

SYNONIMY

SYNONIMY (Synonyms) Reż. Nadav Lapid; Scen. Nadav Lapid & Haim Lapid; Wyk. Tom Mercier, Quentin Dolmaire, Louise Chevillotte, Francja / Izrael / Niemcy, 2018

 

SYNONIMY– niepokojący w wymowie, a w treści buzujący od napięcia i nie dający się łatwo ani sklasyfikować ani jednoznacznie zinterpretować – taki jest tegoroczny zdobywca Złotego Niedźwiedzia na MFF w Berlinie. Synonimy są niewątpliwie jednym z najbardziej intrygujących intelektualnie filmów, z jakimi możemy mieć do czynienia na ekranach polskich kin w roku 2019.

 

 

Przyznam się Wam do pewnej słabości. Z przyczyn bliżej mi nieznanych lubię kiedy film ma tytuł, który sam w sobie budzi pytanie o to, czym będzie się zajmować. Co lub kogo uczyni wątkiem głównym. A ten film nazywa się Synonimy.

A synonim (za słownikiem języka polskiego PWN) to:

każdy z pary wyrazów mających to samo znaczenie. Symbol lub odpowiednik czegoś

Nie ukrywam, że chciałam Synonimy zobaczyć także i z tego powodu. Bo jak wiecie – nawet znaczące nagrody filmowe na najważniejszych festiwalach filmowych to dla mnie za mało, żeby apriorycznie zakładać, że pragnę i muszę je obejrzeć. A już na pewno nie gwarantują tego, że o nich napiszę 🙂. W tym przypadku – z pewnością – mogę potwierdzić, że tytuł absolutnie doskonale oddaje symbolikę tego obrazu.

A dlaczego zaraz Wam opowiem…

*     *    *

 

Nadav Lapid – reżyser i współscenarzysta nagrodzonego na Berlinare zarówno najważniejszą nagrodą zwaną Złotym Niedźwiedziem, jak i nagrodą FIPRESCI (Międzynarodowe Stowarzyszenie Krytyków Filmowych) urodził się w 1975 roku w Tel Awiwie. Zanim zajął się kinematografią –studiował zarówno filozofię (w Izraelu) jak i literaturę (w Paryżu). W końcu, już po 30-tce ukończył studia filmowe. Zaczynał jako operator przy filmach dokumentalnych, potem zajął się krótkim metrażem. W 2011 roku zrealizował swój debiut fabularny „Policjant” nagrodzony w Locarno. A w 2014 roku – również zauważoną przez krytykę i nagradzaną na festiwalach filmowych „Przedszkolankę”, której amerykański remake z fenomenalną rolą Maggie Gyllenhaal – mogliśmy oglądać w kinach na wiosnę tego roku.

Synonimy są bardzo osobistym filmem Lapida, o którym twierdzi, że jest na poły autobiograficzny. A w którym jego żydowskie korzenie służą mu do przyjrzenia się zarówno temu co stanowi najsilniej o byciu Izraelczykiem / byciu postrzeganym jako Izraelczyk. Jak i temu o czym jest proces tzw. asymilacji. W którym inny kraj, inny język, mentalność, styl życia jego mieszkańców – stanowią same w sobie bariery, które niełatwo jest pokonać. Przeszkody utrudniające komunikację i budujące swego rodzaju mur pomiędzy chęciami a możliwościami. Tworząc rzeczywistość, w której stale skazanym się jest na poszukiwanie synonimów – zastępczych odpowiedników dla nowego siebie i swojego nowego życia. I wiecznie w związku z tym –zdanym na frustrację

W największym skrócie Synonimy to opowieść o młodym mężczyźnie, który pragnie odciąć się całkowicie od swojej przeszłości i zbudować nową tożsamość. Stać się kimś, kto zdefiniuje siebie i swój świat na nowo.

*    *    *

Już pierwsza scena Synonimów daje nam przedsmak tego, że nie będziemy oglądać tuzinkowej historii. Yoav’a (prześwietny debiutantTom Mercier) poznajemy w scenie, w której jest już w Paryżu. Z niewielkim plecakiem stanowiącym cały jego dobytek, udaje się do wielkiego, pięknego mieszkania. Całkiem pustego, pozbawionego nawet podstawowych mebli. Każdy kto choć trochę Paryż kuma wie, że takie apartamenty (wielkie pokoje, pełne światła, stiuki na sufitach, marmurowy kominek w salonie, dębowe parkiety w jodełkę) znajdują się w haussmanowskich kamienicach, będących jednocześnie najdroższymi, bo mieszczącymi w najbogatszych dzielnicach „miasta świateł”. Zamieszkują je zazwyczaj zamożni paryscy burżuje. Czemu się tam znalazł? Nie wiadomo. I nigdy się tego nie dowiemy. Bo nie tam będzie przez wiele miesięcy mieszkał. W wyniku splotu wydarzeń, dość nieprzyjemnych zresztą, pozna jednak dzięki chwilowej bytności w tym miejscu sąsiadów z pietra niżej. Parę – na oko dwudziestoparolatków. Emile’a (Quentin Dolmaire) – syna bogatego przedsiębiorcy oraz pisarza (lub raczej chłopaka aspirującego do takowego miana) oraz jego dziewczynę Caroline (Louise Chevillotte)muzyczkę, grającą w paryskiej filharmonii na oboju. Oboje są ładni, dobrze ubrani, raczej zamożni. I na swój sposób „rozpieszczeni”. Tak jak mogą być tylko młodzi ludzie, którym los dał zarówno urodę, zdrowie, jak i przywilej życia w świecie, w którym niespecjalnie cokolwiek im doskwiera prócz ewentualnych „bolączek egzystencjalnych”. A na pewno nie doskwiera im coś, o czym wie tylko Yoav. Który jest mniej więcej w tym samym wieku co oni. Ale w przeciwieństwie do nich przybywa z kraju, gdzie młodzi ludzie są zmuszani do służby wojskowej, są zmuszani do udziału w konfliktach zbrojnych Izraela. I tak – nazwijmy to po imieniu: są zmuszani do zabijania.

Jak bardzo to może mieć wpływ na psychikę młodego człowieka, jak wielkim może się stać obciążeniem – tym obraz ten się nie zajmuje w swoim sednie. Ale można się domyślić, że zostawia jakiś rodzaj piętna. Na zawsze. Współczesna kinematografia izraelska stale zajmuje się tą tematyką, czemu trudno się dziwić. Bo jest to kwestia zarówno paląca, jak i bolesna dla wielu rodzin żydowskich (polecam Wam w tym miejscu doskonały film „Fokstrot”, którego recenzję możecie znaleźć tu).

Synonimy to film o młodym człowieku, który porzucił swój kraj, który pragnie się odciąć od swojego kraju, który w zasadzie swojego kraju nienawidzi. Yoav za podstawowe kryterium zerwania z przeszłością / izraelską tożsamością uznaje założenie, że musi się całkowicie wyrzec jezyka hebrajskiego i posługiwać wyłącznie francuskim. I takie ujęcie narracyjne dla tej kwestii czyni ten obraz wyjątkowo inteligentną próbą zmierzenia się z tym, czym jest język dla ludzkiej podmiotowości!

Yoav odmawia mówienia po hebrajsku, obsesyjnie drąży meandry wypowiadania się po francusku, szuka synonimów dla słów i fraz, które zna (najprawdopodobniej z literatury pięknej) ich odpowiedników dla siebie, dla swojego nowego „ja”, nowego życia w paryskiej rzeczywistości.

Dzięki znajomości z Emilem i Caroline i ich pomocy podczas pobytu we Francji – wydawać się będzie, że ma szansę uzyskać szybszą możliwość zasymilowania się w nowej kulturze. Stać się „Paryżaninem”. Przestać być Izraelczykiem. Zapomnieć o tym, czego doświadczył. A co pojawia się w retrospektywnych scenach z czasów jego bytności w armii izraelskiej, przedstawianych raczej skrótowo i bardziej jako symbole tego co było jego udziałem, niż konkrety.

Choć Yoav mówi po francusku płynnie. I to nie brak znajomości języka stanowić będzie barierę, która miałaby mu utrudniać zostanie „Francuzem” – proces asymilacji okaże się być traumatyczny. Nikt bowiem nie będzie chciał tak na prawdę aby nim został! Wszyscy będą zawsze patrzeć na niego, w jakimkolwiek kontekście – jak na Izraelczyka we Francji. Wszyscy będą oczekiwać od niego jakiś jego wydań „żydowskości”. I na jakiś sposób kupczenia tym faktem. A najmniej, ktokolwiek z Francuzów będzie chciał go widzieć „swoim”. Własnym. Takim samym jak ci wszyscy z kraju, miasta, do którego przybył. Yoav będzie zatem wciąż się zmagał z tym, że jest Żydem w Paryżu. A nie Francuzem, którym chce być…

Dla z kolei własnych „ziomków”, czyli Izraelczyków żyjących, pracujących i mieszkających w Paryżu stanowić będzie Yoav jedynie kłopot. Rodzaj ambarasu. Bo co to za Żyd, który Żydem być nie chce? I od „żydowstwa” się dystansuje?…

*    *    *

Synonimy, co muszę podkreślić, nie są filmem łatwym w odbiorze. Jeśli chodzi o tzw. historię / kanwę fabularną – stanowią raczej luźny szkic, zarys codziennego życia i trudności z jakimi boryka się bohater. To film pomyślany raczej jako symbol / synonim udręki emigranckiej. Oraz próba wklejenia widzów w świat bohatera widziany z bardzo znamiennej perspektywy. Bo Yoav jest kimś, kto jest inny, psychicznie rozedrgany, dziwny, „nieprzysiadalny”. Trudny. Nawet sam dla siebie. Widzimy, że o coś zaciekle walczy. Ale reżyser nie ułatwia nam przyswajania tej historii. Narracja opowieści nie rozdrabnia życia Yoava na obczyźnie na proste fragmenty do szybkiego i bezrefleksyjnego ułożenia w zgrabną całość.

Wielką zaletą obrazu Synonimy jest kreujący rolę główną Tom Mercier. Doskonale gra bohatera, w którym pod pozornym chłodem i spokojem stale czai się bunt i wściekłość. Na to co go spotyka, na to jaka jest jego rzeczywistość, na to jak jest spostrzegany, na stały trud jego życia.I choć zakupiony przez niego zaraz po przybycie do Paryża słownik synonimów ma być mu przewodnikiem i „uczyć” go jak lepiej funkcjonować w świecie, w którym chciałby się / wymarzył sobie się znaleźć – nic mu tego nie ułatwia.

Stale i wciąż wali głową w mur. Francuzi go nie rozumieją. Żydzi, którzy w Paryżu mieszkają – też nie.

Synonimy to opowieść o kimś, kto nie może znaleźć tego właściwego „odpowiednika”, znaczenia dla siebie – w wybranym sobie świecie.

Jego pobyt w Paryżu okazuje się czymś, co skazuje go na działania dla jego psychiki może nie równie traumatyczne jak te, których doświadczył w armii izraelskiej, ale także niezwykle bolesne. Na jakiś sposób go stygmatyzujące. Odbierające mu jego podmiotowość. Obciążające go koniecznością bycia zależnym. Od tego jak mówi, co mówi, jak to jest odbierane. Od tego, że choć bardzo nie chce to wciąż pozostaje dla wszystkich „żydowskim chłopakiem”. W moim osobistym odczuciu najbardziej dojmujące i bolesne są te sceny z filmu Synonimy, w których Yoav jest nam pokazywany w wymiarze czysto cielesnym. Na tyle dużo w życiu podróżowałam i naspotykałam chłopaków z Izraela, którzy wyjechali gdzieś daleko (Indie, Ameryka Południowa) aby odreagować traumy 2-letniej obowiązkowej służby wojskowej, aby wiedzieć, że są to mężczyźni (szacunek dla reżysera / scenariusza za ujęcie i tego kontekstu) postrzegani w Europie jako „ciacha”. Często bardzo przystojni. Zgrabni. Umięśnieni. Niezwykle sprawni fizycznie. Oraz obdarzeni dużym i „obrzezanym” przyrodzeniem…

*    *    *

Synonimy jawią mi się jako film nie pozbawiony wad realizacyjnych. Nie nazwałabym tego obrazu wybitnym. Ale doskonale rozumiem dlaczego dostał nagrodę główną na prestiżowym europejskim festiwalu filmowym. Ba! Na festiwalu w kraju, w którym „kwestia żydowska” jest bardzo istotna z wiadomych względów. A kwestia problemów związanych z emigracją członków z innych kultur niż zachodnia – rozleniwiona od nadmiaru dobrobytu i łatwości życia – jeszcze większa!

Synonimy to dla mnie film o tym, czego w zasadzie nie będąc kimś takim jak Yoav pojąć się nie da. O kimś, kto jest wpisany sam z siebie jako „synonim” tego czy owego w to, co „od zawsze”myślą na jego temat obywatele, którzy uznają się za zachodnio – europejskiego świata odpowiednik par excellence!  I którzy nie za bardzo interesują się wysiłkami bohatera, aby zespolić się z kulturę kraju, do którego przybył. A przybył w wierze w to, że stanie się jej częścią. I z przeświadczeniem, że jeśli się postara poprzez język, jakim przemawia i próby istnienia w niej na sposób, w którym funkcjonują ci, dla których ten język jest ojczystym  – w niej odnaleźć – to w niej osiądzie. A co, jak się okazuje – nie gwarantuje niczego. Mnie osobiście film Synonimy jawi się jako smutna konkluzja. Konkluzja na temat złudzenia jakim jest idea Europy jako „pełnej integracji międzykulturowej”

*** Wszystkie zdjęcia zamieszczone w tekście pochodzą z materiałów prasowych dystrybutora filmu SYNONIMY na rynku polskim: Aurora Films

You may also like

CIVIL WAR
PERFECT DAYS
NIEBIESKOOKI SAMURAJ
BĘKART