TRUE DETECTIVE – SEZON PIERWSZY
Połowa prawdy
jest całym kłamstwem ***
DETEKTYW (True Detective). Pomysłodawca: Nick Pizzolatto. Reż. Cary Fukunaga. Wyk. Matthew McConuaghey, Woody Harrelson, Michelle Monaghan, USA, 2014, HBO
Ten tekst będzie bardzo osobisty i bardzo stronniczy. Będzie o tym, o czym był & jest dla mnie sezon pierwszy serialu w szerszej perspektywie i nie będzie to recenzja sensu stricte. Konwencja bliższa jest raczej osobistemu zwierzeniu.
Jeśli jest jakieś zagadnienie, pojęcie, wartość – które będąc przedmiotem dyskursu zarówno z zakresu etyki, filozofii, socjologii jak i psychologii – sprawia gatunkowi ludzkiemu największy kłopot – jest nim moim zdaniem – pojęcie PRAWDY.
Definicja prawdy jest nadużywana. „Prawdą” wycierają sobie gębę wszyscy od zarania dziejów, w każdej dykusji i na każdy temat.
Żonglerkę pojęciem prawdy, my gatunek “homo sapiens” stosujemy codziennie, niemalże beznamiętnie, w potoku słów w dowolnym kontekście. Wszyscy DOMAGAMY SIĘ PRAWDY. A ona jest zazwyczaj tam, gdzie jej nie widzimy.
Bo PRAWDA jak mówi słynna maksyma z kultowego serialu “Z archiwum X” ciągle i stale bywa raczej “out there”.
W True Detective wsiąkłam w sposób graniczący z fiksacją. Każdy odcinek oglądałam zamiast przeznaczonego mu czasu, czyli około godziny co najmniej dwa razy dłużej. Na każdym płakałam, a przy niektórych szlochałam tak, że musiałam robić “stop” by się wypłakać i uspokoić. True Detective mną zawładnęło. Dość szybko zrozumiałam w czym rzecz – bo wiedziałam już gdzieś pod koniec odcinka trzeciego, że nie jest tym czymś fabuła zwana inaczej kanwą. Bo ta, w przypadku tej opowieści i używam tego określenia z pełną premedytacją (ale o tym za chwilę) była całkowicie banalna.
Seryjny morderca dzieci i kobiet, gwałty, okropieństwa, niemożność rozwikłania zagadki to jeden z najukochańszych motywów kina amerykańskiego, międlony już tyle razy i w tylu produkcjach, że – przepraszam za weredyzm – ale kompletnie mnie nie interesujący.
To klisze, w dodatku jasne było dla mnie od pewnego momentu, że znajdą rozwiązanie nie specjalnie odkrywcze, że tak to ujmę (co też miało miejsce). Morderca i “potwór w ludzkiej skórze” ścigany przez dwie dekady okazuje się być zlepkiem tych samych schematycznych i stereotypowych ulubionych “psychologizmów” popkultury: okropne dzieciństwo, przemoc w rodzinie, trauma, kompleksy, fanatyczna religijność z jednej strony, z drugiej zaś zakłamanie i hipokryzja. Wyparte popędy. Nienawiść i życzenie śmierci wobec własnego ojca. Skrzywiona seksualność. W jednym worku, wszystko to, co media obrabiają bezustannie i dość bezrozumnie – mieszając bezładnie dyskursy: psychoanalityczny, psychiatryczny, kulturowy. Bo tak jest najłatwiej.
A jednak było w True Detective coś, co sprawiało, że pomimo tak poważnych zastrzeżeń – każdy odcinek walił mnie po trzewiach i zostawiał obolałą psychicznie, poruszoną, dotkniętą do żywego…
I w pewnym momencie dotarło do mnie – czym to jest… Tym czymś było “odkrycie”, że geniusz tej produkcji – przynajmniej dla mnie – opiera się na tym, iż główni bohaterowie czyli Rust i Marty to nie postaci serialu, ale powieści. Tak jak w każdej wybitnej literaturze – tak dotkliwie, przenikliwie, złożenie przedstawieni, że niemalże możemy ich dotknąć. Wtedy dotarło do mnie też, że stale płaczę bo mam do czynienia z grą aktorską ocierającą się o coś, co ośmielam sie nazwać “transgresją”.
Matthew McConaughey i Woody Harrelson stanowili o True Detective tak bardzo, że nie byłam w stanie sobie wyobrazić kto i kiedy pokona ten poziom. Nikt nigdy przed nimi nie dokonał czegoś podobnego w tym gatunku. To oni byli dla mnie tym serialem, a on był nimi dla mnie. I w zasadzie nic więcej poza ich obecnością na ekranie się nie liczyło.
Zaczęło mnie zatem zastanawiać, kto stoi za tak wybitnie napisanymi postaciami detektywów, kto jest autorem dialogów tak bardzo w punkt, w samo sedno każdej z postaci. Kto wymyślił Rust ‘a i Marty‘ego? Kto dał im życie? Kto dał im ich osobowości, charaktery, wady i zalety, ich system wartości, ich pojmowanie świata? Kto ulepił z papieru i słów materiał ludzki tak dojmująco prawdziwy w całej swojej złożoności i uczynił tak cudownie dopełniającym się lustrzanym odbiciem?
HBO wyemitowało sezon pierwszy True Detective w Styczniu 2014. Co ciekawe, jest to jedyny serial w dziejach stacji, który osiągnął najwyższą oglądalność debiutując, ze wszystkich hitów, jakie kiedykolwiek wyprodukowała.
Mijały miesiące, po pewnym czasie okazało się, że ku rozpaczy fanów, główni aktorzy oraz producenci wykonawczy: McConaughey i Harrelson z ról w sezonie drugim – zrezygnowali. Internet wrzał. Ja z nim razem. Następnie okazało się, że reżyser: Cary Fukunaga także nie będzie pracował przy następnym sezonie. Za drugi – co jest ogólnie przyjętą praktyką (vide: „House of cards”) odpowiedzialnych będzie kilka osób. Czary goryczy dopełniały kolejne newsy z sieci, dotyczące poważnych zmian w narracji i planowanej w sezonie drugim obsady. Bohaterkami głównymi mają być kobiety, określone jako „hard women” a w ich tle „bad men”. A rzecz cała rozgrywać ma się w Californii.
Do tych wszystkich, nieciekawych z mojego punktu widzenia, informacji dołączały kolejne na temat planowanej obsady. Niby zrazu świetnie: mówiło się nawet o Jessice Chastain. Następnie o Rachel McAdams (ups!), Kelly Reilly (lepiej), Brit Marling (zaciekawiające) i Elizabeth Moss (najlepiej). Dziś już wiadomo, że z tzw. „gwiazd” w sezonie drugim wystąpi Colin Farrell. Niemniej, sprawy się zdajsie pogmatwały na tyle, że obecnie nie wiadomo kiedy dokładnie sezon drugi ma wystartować w 2015 (choć wedle kalendarza „serialowego” powinien w Styczniu).
Szczerze – to wszystko spowodowało, że myślałam sobie: a na co mi w takim przypadku ten sezon drugi? … Gdyby go miało nie być: „that’s fine with me”. Dla mnie, to co obejrzałam było zamkniętym dziełem. Czymś wspaniałym, jedynym w swoim rodzaju.
To wszystko sprowadza mnie do konkluzji, że ze wstydem przyznaję, iż nazwisko pomysłodawcy & autora scenariusza True Detective oraz producenta w jednej osobie Nicka Pizzolatto ** nic mi nie mówiło. Zatem być może ferowałam wyroki na wyrost? Może jest to ten szczęśliwy przypadek, który zadebiutował wspaniale i… już wspaniały pozostanie?
***(stare żydowskie porzekadło)
**Nick Pizzolatto – rocznik 1975 – urodził się i wychował w Luizjanie. Zanim zaczął tworzyć scenariusze filmowe (spod jego pióra wyszły dwa odcinki świetnego “The Killing”) zajmował się pisaniem powieści i krótkich opowiadań. Studiował literaturę i był jej wykładowcą. W 2010 roku otrzymał prestiżową nagrodę literacką Akademii Francuskiej: “Prix du premier roman etranger” (główna nagroda dla najlepszego debiutu zagranicznego) za swoją pierwszą powieść pt. “Galveston”. Została przetłumaczona również na polski. Jego ukochanymi pisarzami są: William Faulkner, Cormac McCarthy, Alice Munro, Raymond Chandler.
Pingback : Kultura Osobista MINDHUNTER - SEZON PIERWSZY | Kultura Osobista
Pingback : Kultura Osobista TRZY BILLBOARDY ZA EBBING, MISSOURI | Kultura Osobista
Pingback : Kultura Osobista Ostatni sezon HOUSE OF CARDS - powitaniem nowego? | Kultura Osobista
Pingback : Kultura Osobista GREEN BOOK | Kultura Osobista
Pingback : Kultura Osobista DETEKTYW sezon trzeci - czyli nie wchodzi się dwa razy do tej samej rzeki... | Kultura Osobista
Pingback : Kultura Osobista DŻENTELMENI | Kultura Osobista