17
mar
2016
83
solar system

UKŁAD SŁONECZNY – czyli o istotności skali…

Filmik, którego autorami są Wylie Overstreet i Alex Gorosh zatytułowany The scale: Solar system – mnie nie tylko zachwycił, ale poruszył do głębi.

Po pierwsze – uwielbiam pasjonatów, a ci na dodatek zadali sobie trud zbudowania modelu – skali układu słonecznego w sposób, który jest nie tylko prosty i klarowny, ale pięknie obmyślony i zrealizowany!

Gdy go oglądałam, nie tylko że byłam przejęta, ale jednocześnie zastanawiałam się nad tym –  czym on dla mnie jest – poza tym, o czym opowiada, a co sami autorzy nazwali

Prawdziwą ilustracją naszego miejsca we wszechświecie


solar.22

W ten oto sposób, od ich modelu – przeszłam płynnie do pytań o siebie samą i moją egzystencję na planecie Ziemia.

Wszyscy wiemy, że tego rodzaju refleksje, zazwyczaj nie są przedmiotem codziennych dociekań. Nie są też łatwymi. Bo zdecydowanie należą do tych, które budzą więcej znaków zapytania, niż dają odpowiedzi.

U mnie uruchomiły myśli na temat kwestii, które “skrzecząca rzeczywistość” najczęściej redukuje do minimum lub wręcz skazuje na wyparcie.

A przecież to pytania bardzo istotne. Jeśli nie najważniejsze. Bo pytania o skalę i proporcje takimi są.

Czemu to takie trudne? Myślę, że właśnie dlatego, że jestem człowiekiem. Przedstawicielem gatunku, który od tysiącleci rosnąc w pychę – wobec tej skali – podejmuje nieustające wysiłki uczynienia jej dla siebie (a raczej swego Ego) mniej bolesną.

Jako gatunek robimy wszystko, co w naszej mocy, by czuć się “panami świata”. Naszą planetę zeksplorowaliśmy wzdłuż i wszerz, zmierzyliśmy i zważyliśmy wszystko, co tylko się dało.

Ale nasze ambicje są jeszcze większe – wysłaliśmy ludzi w kosmos. Mamy na nim swoje bazy, sondy. Gigantyczne teleskopy wycelowaliśmy w przestworza, by nieustannie śledzić co dzieje się tam, gdzieś nasz wzrok nie sięga.

A układ słoneczny nieustannie nam przypomina, że jesteśmy jedynie drobiną w kosmosie. Nieistotnym “pyłem marnym”.

Wciąż bezradni wobec jego wielkości i niewzruszonej potęgi.

Jest takie francuskie porzekadło “toutes proportions gardées” (z zachowaniem wszelkich proporcji). Jako gatunek – w mojej opinii – gubimy je permanentnie.

A przecież to właśnie skala wszechświata jest tym, co powinno nam służyć do refleksji…

Czy to nie zabawne, że to właśnie – my – ludzie  – ją wymyśliliśmy? I że to nasz gatunek jest tym, który uwielbia wszystko mierzyć, wziernikować, oglądać po lupą, “ubierać” w słupki, procenty, wykresy, obliczać, podsumowywać.

Że to my kochamy rozmach, potęgę, moc. I maszyny, które nam to umożliwiają, stanowiące przedłużenie nas samych. Nasz fetysz.

Usilnie pracujemy nad planem podboju kosmosu, podróżowania tam, niczym na wakacje z biurem podroży, w pakiecie “all inclusive”. Staje sie to coraz bardziej prawdopodobne. Być może szybciej, niż zakładali to najwięksi futurolodzy.

Zawsze, kiedy o tym myślę, zastanawiam się – po co? I czemu ma to służyć. Jesteśmy gatunkiem odkrywców, szczycimy się tym, że dzięki temu się rozwijamy. Ale przede wszystkim uwielbiamy zagarniać, podbijać i zawłaszczać.

To nas nakręca i podnieca najbardziej. Posiadanie  – to jest to – co daje nam poczucie mocy, władzy, wielkości  – w najszerszym, najbardziej dogłębnym znaczeniu tego słowa.

solar system

W tym miejscu zrobię woltę… zwaną puentą. Kiedy oglądałam The scale: Solar system – dotarło do mnie coś, o co kilka razy otarłam się w swoim życiu w wymiarze – nazwijmy to – metafizycznym, choć jest to określenie nie do końca trafne. A le nie umiem znaleźć lepszego, by oddać to, co chcę napisać.

To te wszystkie uczucia, które towarzyszyły mi przede wszystkim w podróżach, dalekich bardzo. Bo te kocham najbardziej. Wyzbyta wielkomiejskiego kontekstu, pozbawiona ram,  wyswobodzona z cywilizacyjno – kulturowego kołowrotka, w którym biegam w kółko, niczym chomik – nagle zaczynałam dostrzegać znaczenie skali. Dotykała mnie dojmująco, na wierzchołkach gór, przy obserwacji czynnego wulkanu, przy każdym plusku w oceanie i widoku skały, która się z niego wyłania, przy każdym szurnięciu butem w tropikalnej dżungli.

Wszędzie tam, gdzie natura objawiała mi się w swojej wielkości i monumentalnej “odwieczności”.

Ja, malutka ja – przedstawicielka gatunku, który wybudował maszyny i opracował udogodnienia pozwalające mi się w te wszystkie miejsca szybko, bez trudu i znoju dostać. Ja, malutka ja – która się pojawiła w tym wszystkim, co jest tu „od zawsze” –  jedynie “na chwilę”.

Moje “ja” się zawsze w obliczu tego wszystkiego kurczyło do właściwych rozmiarów, upuszczając z balona zwanym Ego wszystkie cywilizacyjne miazmaty, wezbrane w nim napuczeniem od poczucia bliżej nieuzasadnionej istotności.

Nikły, bladły, czezły. Zostawiały mnie oswobodzoną, lekką, pozbawioną ciężaru. Stykały ze sobą samą w wymiarze, który był dla mnie swego rodzaju ulgą, wyzwoleniem.

Nadawały moim myślom właściwy tor. Skalowały mnie. Sprowadzały do podstaw. Do spojrzenia w głąb siebie, do szukania w sobie odpowiedzi na najważniejsze pytania. Do eksploracji w miejscu, które jest jedynym właściwym do tego, by próbować znaleźć dystans, widzieć mój ziemski kontekst we właściwych proporcjach.

SKALA: Układ słoneczny – Ziemia – Ja.

Dziękuję za przypomnienie! 

You may also like

FERRARI
OPPENHEIMER
JANE BIRKIN – HISTORIA IKONY…
VERMEER. BLISKO MISTRZA

Skomentuj