23
paź
2019
142

VAN GOGH. U BRAM WIECZNOŚCI

VAN GOGH. U BRAM WIECZNOŚCI (At Eternity’s Gate). Reż. Julian Schnabel; Scen. Jean – Claude Carrière, Julian Schnabel, Louise Kugelberg;  Wyk. Willem Dafoe, Rupert Friend, Oscar Isaac, Mads Mikkelsen, Mathieu Almaric, Emmanuelle Seigner, USA, 2018

Opowieść o wielkim Vincencie Van Goghu – U bram wieczności – porusza do głębi! Obraz poświęcony jest temu okresowi życia malarza, w którym był najbardziej twórczy…VAN GOGH. U BRAM WIECZNOŚCI to zarówno hołd dla jego geniuszu, jak i niezwykle udana próba ukazania złożoności psychiki i wielkiej wrażliwości tego wybitnego artysty.

W y b i t n a kreacja Willema Dafoe wyciska łzy z oczy! Chapeu bas!

Recenzja filmowa nie powinna być streszczaniem encyklopedycznych treści na temat twórcy, o którym film opowiada. Zatem ich tu nie znajdziecie. Ale w przypadku Vincenta Van Gogha pewien ich zarys – jednak – poczynić muszę… Bezsprzecznym pozostaje fakt, że holenderski malarz był jednym z najwybitniejszych w dziejach sztuki. A zważywszy na to, że żył lat jedynie 37 – także jednym z najbardziej płodnych. Pozostawił po sobie ponad dwa tysiące płócien i nieznaną liczbę szkiców / rysunków. Część z nich spotkał los straszny (uległy zniszczeniu, przepadły, etc.), bo Van Gogh kiedy został malarzem egzystował na granicy ubóstwa. I za życia nie doczekał się ani sławy, ani uznania, ani bogactwa. Bardzo wiele ze swoich prac oddawał lub sprzedawał za przysłowiowy psi grosz, by mieć skromne lokum i jedzenie…

Dziś jego obrazy osiągają ceny niebotyczne. Cztery lata temu płótno jego autorstwa na aukcji Sotheby’s zostało sprzedane za 66 milionów dolarów (sic!) i wzbogaciło prywatną kolekcję dzieł sztuki w Azji.

Piszę to bez przekąsu, acz ze smutkiem – Van Gogh – jest współcześnie jednym z najbardziej rozpoznawalnych malarzy XIX wieku, kojarzonym nawet przez największych ignorantów sztuki ze słynnymi „Słonecznikami“. Oraz z tym, że był „szalony“ i obciął sobie ucho. Sam ten fakt dowodzi tego, jak bardzo ludzi fascynuje. Ale czy kiedykolwiek został zrozumiany? Czy kiedy dziś patrzymy z niemym zachwytem na jego dzieła, zastanawiamy się kim był? Jaki był? Dlaczego był tak nowatorski, wykraczał daleko poza „modne“ wtedy trendy w malarstwie? Dlaczego tworzył na jedyny, niepowtarzalny sposób? Co za tym stało lub mogło stać…

Kto miałby spróbować odpowiedzieć na te pytania lepiej, z większą miłością i szacunkiem niż Julian Schnabel? Który sam jest malarzem (w pewnych kręgach dość znanym, z pewnością nie tanim. I jak to bywa przez jednych krytyków sztuki uważanym za „bardzo dobrego“, przez innych za „beztalencie“). Ja osobiście nie należę do wielbicielek jego malarskiej twórczości…

Ale za to należę do osób, które uważają, ze Schnabelowi filmy fabularne, które „płodzi“ znacznie rzadziej niż swoje płótna – wychodzą bardzo dobrze, a czasami wręcz znakomicie!

Znany jest z bardzo dobrze przyjętych zarówno przez krytykę, jak i widzów obrazów takich jak: „Basquiat – Taniec ze śmiercią”; „Zanim zapadnie noc”. A przede wszystkim z  doskonałego „Motyl i skafander”. Który jednocześnie był jego najbardziej zyskownym finansowo projektem kinematograficznym.

*     *     *

Film Van Gogh. U bram wieczności miał swój początek w muzeum. Julian Schnabel zaprosił przyjaciela, renomowanego francuskiego scenarzystę, pisarza i aktora Jeana-Claude’a Carrière’a, do Muzeum Orsay w Paryżu na wystawę pod tytułem „Van Gogh/Artaud: Samobójstwo przez społeczeństwo” (nawiązującą do książki francuskiego dramatopisarza, poety i wizjonera Antonina Artauda pod tym samym tytułem).

Carrière sam jest żywą legendą kina. Znany z dziewiętnastoletniej współpracy z mistrzem Luisem Buñuelem współtworzył z nim między innymi „Dziennik panny służącej”, „Piękność dnia” i „Dyskretny urok burżuazji”. Jest także autorem wielu scenariuszy do filmów takich jak „Danton”, „Powrót Martina Guerre”, „Nieznośna lekkość bytu” czy „Cyrano de Bergerac”. W 2014 roku Carrière otrzymał nagrodę honorową Amerykańskiej Akademii Filmowej za całokształt twórczości scenopisarskiej.

Schnabel i Carrière – poruszeni wystawą, zainspirowani własnymi przemyśleniami oraz dyskusjami nad kolejnymi dziełami Van Gogha, ktore na wystawie oglądali stwierdzili, że jest to pomysł na film fabularny.

Jak powiedział o nim reżyser, który jeszcze tego samego wieczora zajął sie wstępnymi szkicami nad projektem scenariusza:

Kiedy stoisz przed konkretnym dziełem, każde z nich o czymś Ci mówi. Ale jeśli obejrzysz trzydzieści obrazów przeżywasz coś więcej. Wszystkie uczucia akumulują się w jedno”… „To efekt, który chciałem uzyskać w filmie, zbudować strukturę w taki sposób, żeby doświadczenia Vincenta piętrzyły się, tak jakby cały ten okres jego życia przydarzył się widzom w jednym intensywnym momencie…

 

*     *    *

Zacznijmy od tego, że Julian Schnabel inicjując prace nad swoim najnowszym filmem od początku wiedział, że rolę Van Gogha może zagrać tylko Willem Dafoe. I sądzę, że w przypadku tego obrazu ma to kolosalne znaczenie. To zresztą – tu dygresja osobista – jak lubię podkreślać w swoich tekstach / recenzjach filmowych niezwykle ważna umiejętność w pracy reżysera –  dobieranie właściwej obsady do swych opowieści. A Willem Dafoe jest aktorem nie tylko wspaniałym. Jest aktorem, który w kreowane przez siebie postaci wnosi naddatek czegoś nieuchwytnego, co trudno zdefiniować. A czego wynikiem jest cudowna złożoność i niejednoznaczność granych przez niego bohaterów. Przyznaję się, mam do Dafoe gigantyczną słabość. I kocham go oglądać od zawsze. A pierwsza rola, w której go zobaczyłam to pamiętny Bobby Peru w kultowej „Dzikości serca“ Davida Lyncha (1990). Dopiero potem obejrzałam go w „Ostatnim kuszeniu Chrystusa“ Martina Scorsese (1988)…

Willem Dafoe w roli Vincenta van Gogha stworzył jedną z najwspanialszych kreacji aktorskich w swojej długiej karierze. I w moim odczuciu – jedną z najlepszych – właśnie od czasu, kiedy to wcielił się w Jezusa…Został za nią nominowany do Oscara. Na nominacji się niestety skończyło. To bardzo smutne, ale Dafoe jest w hollywoodzkiej machinie jednym z tych wspaniałych artystów, których uznanie akademików od dekad omija. A co mnie osobiście niemiłosiernie wku**** To była już czwarta (sic!) nie zwieńczona statuetką nominacja aktora, który niedawno skończył 64 lata!

Podkreślam to tak bardzo, bo Film Van Gogh. U bram wieczności stoi na jego aktorskich barkach. To dzięki jego wybitnej kreacji obraz Juliana Schnabela robi tak piorunujące wrażenie, tak bardzo zachwyca i porusza. I trzeba to sobie powiedzieć wprost…

*    *    *

Vincenta van Gogha (olśniewający Willem Dafoe – nagrodzony za tę rolę na MFF w Wenecji) poznajemy tuż przed opuszczeniem Paryża, w którym ani nie czuje się psychicznie najlepiej, ani też nie odnosi sukcesów zawodowych. Malarz postanawia pod wpływem dyskusji z przyjacielem, innym wybitnym artystą tamtych czasów Paule’m Gauguinem (bardzo dobry Oscar Isaac) przenieść się na południe Francji. Więcej światła i jego magicznych właściwości zmieniania optyki widzenia, cudowna przyroda, krajobraz pełen niuansów i fascynujących zmienności, a także nieco cieplejszy klimat – jak mają nadzieję – wszystko to ma przynieść Vincentowi zarówno inspiracje, jak i rodzaj ulgi psychicznej. W Paryżu, przez wiele miesięcy zimnym i ciemnym jego energia kreatywna coraz bardziej się wypalała. A on sam czuł się niespełniony.

Van Gogh wyjeżdża do Arles w Prowansji. Każdy kto kiedykolwiek zwiedzał ten region Francji wie jak bardzo jest malowniczy. I zjawiskowo piękny. Plastyczny. Mieniący się w promieniach słońca, ukazujący coraz to nowe oblicze w zmieniających się porach roku – stanowi sam w sobie rodzaj nieskończonej inspiracji.

Schnabel przez większość swojego filmu skupia się na tym, by przedstawić nam Vincenta Van Gogha jako wybitnego twórcę. Kogoś, kto właśnie w Arles, w ciągu ostatnich kilku lat życia, zakończonych śmiercią w niewyjaśnionych okolicznościach, a którą przez długi czas uznawano za samobójczą – stworzył dwa tysiące dzieł (sic!). I tego, jak bardzo jego prace były nowatorskie w technice, jedyne, wspaniałe. Pokazuje nam jego geniusz – literalnie – w podstawach ich powstawania.  Mnie osobiście – sceny, w których Dafoe / Van Gogh maluje i możemy patrzeć jak kreuje swoje najbardziej znane płótna, będące obecnie w zbiorach najznamienitszych muzeów sztuki, powielane w tysiącach reprodukcji, obecne na niezliczonych gadżetach (kubki do kawy, kalendarze, notesy, etc.) jak świat długi i szeroki – autentycznie, do głębi poruszały!

Jeszcze raz to napiszę, bo jest to niezwykle w przypadku tego filmu ważne. Willem Dafoe jest Van Gogh. U bram wieczności  kreowaną przez siebie postacią – genialnym malarzem. Nie umiem oddać słowami – zachwytu nad tym, jak wspaniale udało się aktorowi oddać tę postać. Rzadko to piszę, ale ta akurat kreacja jest olśniewającym przykładem transgresji – w profesji zwanej aktorstwem!

Chapeu bas po stokroć!

Rozwój choroby Vincenta, jego stopniowe popadanie w obłęd jest w Van Gogh. U bram wieczności obrazowane w sposób niezwykle subtelny i stawiający raczej pytania, niż próbując byc diagnozą. Uważam, że objęta przez reżysera perspektywa została rozegrana w tym filmie świetnie. Unika bowiem uproszczeń, pop-psychologizacji i całej reszty mielizn intelektualnych i narracyjnych, w które można byłoby łatwo wpaść przy tym temacie, tej osobie i dostępnej faktografii…

Van Gogh. U bram wieczności jest raczej portretem kogoś, o kim dziś wiemy, że był absolutnie wybitny. Ba! Genialny wręcz! Ale za jego życia nikt go tak nie postrzegał. A najmniej – on sam. Bardzo doceniam, że w obrazie Schnabel’a Vincent jest kimś, z kim się współodczuwa. Bo w objętej przez reżysera koncepcji – van Gogh jest przede wszystkim samotny i niezrozumiany. Maluje jak opętany, tak jakby nie tyle chciał – ile musiał to robić. Sztuka, którą tworzy – jest dla niego wszystkim – w najszerszym spektrum znaczenia tego słowa. Daje mu sens istnienia. Choć jednocześnie istnienie to go niemalże fizycznie boli…

Bo van Gogh jest – poza tymi momentami, kiedy siedzi przy sztalugach, czy szkicuje, poza chwilami ekstatycznych uniesień, które czerpie z obcowania z cudem i pięknem otaczającej go natury – człowiekiem głęboko nieszczęśliwym. Rozdartym psychicznie. Łaknącym kontaktu z ludźmi, a jednocześnie do tychże kontaktów w stereotypowym ujęciu – niezdolny. I na jakiś sposób świadomy tego, że pozostaje dla otaczających go mieszkańców Arles – niepojęty. Dziwny. Odrębny. A z pewnością – niezrozumiały.

Jest nadwrażliwy. Wsobny. Niezwykle refleksyjny. Zdolny do widzenia świata na sposób niedostępny innym ludziom. Nawet innym artystom.

Jedyne osoby, które w ostatnim okresie jego życia „zahaczają“ go w realności, w „tu i teraz“, tym samym podtrzymując w nim momenty remisji choroby psychicznej, która go coraz bardziej ogarnia – są jego brat Theo (Rupert Friend) oraz właśnie Gauguin, przez jakiś czas także mieszkający w Prowansji. Ale każdy z nich, choc życzliwy Vincentowi, starający się tchnąć w niego wiarę w to, że jego praca ma sens, że jego twórczość jest wyjątkowa – finalnie nie są w stanie sprostać temu, co dzieje się w jego duszy. A na pewno nie są w stanie pojąć tego, jak bardzo Vincent sam w sobie czuje się pogmatwany…

*    *    *

Obraz Van Gogh. U bram wieczności przedstawia wizje reżyserską ostatniego etapu życia wybitnego artysty. Czy tak było? Nie wiemy na pewno. I nigdy się dowiemy. Dla mnie osobiście nie ma to znacznie. Ma zaś znaczenie dla filmu i jego przesłania. Bo przedstawia kogoś, kto w swoją twórczość był wtopiony całkowicie. Tak samo jak był „wtopiony w siebie“. Pochłonięty przez to czym sztuka dla niego była. Stanowiąc w zasadzie całkowite zespolenie malarza z aktami jego kreacji. Na sposób, który się wymyka rozumowemu ujęciu. Nie poddaje banalizacji. Uchyla zarówno jednoznacznemu definiowaniu, jak i próbom ujmowania twórczości Van Gogha od strony medycznej / psychiatrycznej…To wszystko, co Vincent namalował w czasie pobytu w Arles, a co go unieśmiertelniło – jak sugeruje film – było poniekąd związane z jego chorobą. W języku polskim istnieje określenie: „robić coś jak oszalały“. I w moim odczuciu najlepiej oddaje czy też symbolizuje przesłanie tego obrazu. Szaleństwo Van Gogha jest w nim ukazane jako coś, co tak samo „decydowało“ o tym jaki był jako człowiek, jak i o tym – jakim był artystą. Nie da się tego ani zracjonalizować. Ani ująć w definicje. Ani odseparować jedno od drugiego. Bo jest to swego rodzaju tajemnica. Zagadka. Tak ludzkiego umysłu, jak i w ogóle aktów ludzkiej kreacji…

Van Gogh jest przedstawiony w obrazie Schnabel’a jako postać wybitna, wymykająca się próbom nazwania – nawet w zakresie nurtów malarskich, wtedy najbardziej popularnych. Ale także – na poły mistyczna. Dzisiaj prawdopodobnie ten wielki twórca byłby zdiagnozowany jako schizofrenik. Lub osoba cierpiąca na psychozę maniakalną. Wykazywał  (co wiadomo ze źródeł historycznych) wiele podstawowych symptomów charakterystycznych dla paranoi. Miał omamy słuchowe, cierpiał na manię prześladowczą. Miewał napady niekontrolowanej agresji. Zajmowała go postać Boga jako kreatora życia, przyrody, świata i jego roli w świecie – jako artysty…

Willem Dafoe – co jeszcze raz muszę podkreślić – kreuje postać twórcy „Słoneczników“ w sposób, który porusza do kości, bo udaje mu się ująć w cudownie delikatny, zniuansowany, a jednocześnie mocny sposób zarówno wielkość talentu Van Gogha, jak i jego olbrzymią wrażliwość i kruchość psychiczną. Napady szaleństwa oraz ból istnienia kogoś, kto odstaje od świata na sposób, który jest źródłem stałego cierpienia i frustracji.

Postać kogoś, kto choć sam był dla siebie niepojęty. I sam dla siebie był ciężarem – widział świat oczyma, którego my – naszym wzrokiem – zobaczyć nie jesteśmy w stanie!

Wszyscy jesteśmy dłużnikami jego wizji, które „kazały mu“ widzieć to, co dla innych było „niewidoczne“. Przedstawiać zwykłe przedmioty, spotkanych przypadkiem ludzi, siebie samego, a przede wszystkim przyrodę / naturę na sposób – dla naszego postrzegania niedostępny – a jednak w jego interpretacji nas zachwycający i głęboko poruszający!

Zanim obejrzałam ten obraz, przyznaję, że pomyślałam sobie, że niespecjalnie podoba mi się jego tytuł. Trąci zbytnim patosem, a nawet pretensjonalnością. Tymczasem Vincent Van Gogh. U bram wieczności – to film wyjątkowy! Wspaniały w oglądaniu! W którym Julianowi Schnabelowi udało się – nie bez walnej pomocy Willema Dafoe – w rewelacyjny sposób oddać sedno tytułu. Zrobił film o kimś, kto stał się wieczny. Być może właśnie dlatego, że w przyjętej przez reżysera perspektywie narracji „obłęd“ Vincenta van Gogha pozwalał mu się zbliżać do rejestrów, w których przekraczał bramy i obszary mentalne – innym niedostępne. Za którymi ukazuje się coś tak potężnego, niemalże eksplodującego doznaniami, że to właśnie pozwalało mu tworzyć własne ujrzenie świata. Stawać się jak gdyby nowym jego stwórcą. Widzieć wieczność.

*** Wszystkie zdjęcia oraz przytoczony cytat pochodzą z materiałów prasowych udostępnionych przez dystrybutora filmu VAN GOGH. U BRAM WIECZNOŚCI na rynku polskim: Against Gravity

You may also like

BĘKART
PAMIĘĆ
STREFA INTERESÓW
CZASEM MYŚLĘ O UMIERANIU