W GORSECIE
W GORSECIE (Corsage) Reż. & Scen. Marie Kreutzer, Obsada: Vicky Krieps, Colin Morgan, Florian Teichtmeister, Alma Hasun, Austria / Luxemburg / Niemcy / Francja, 2022
Dekonstrukcje mitów są zawsze ciekawsze niż mity…Dlatego też W GORSECIE zyskuje dokładnie na tym, że film autorstwa Marie Kreutzer przedstawia portret Cesarzowej Sisi nie tylko wydarty ze złoconej ramy, w jaką całe życie była oprawiana, ale zadziornie zdrapuje lukier jakim na grubo pędzlowała tę wyjątkową kobietę (zdecydowanie wyrastającą poza swoje czasy) najpierw austro-węgierska monarchia i kultura w jakiej żyła, a potem historia, która zrobiła z niej niemalże luksusowy „gadżet” dawno minionej świetności pewnej epoki. Nie byłby ten film tak doskonały w oglądaniu gdyby nie b r a w u r o w a i warsztatowo olśniewająca kreacja Vicky Krieps i to jej należą się wszystkie brawa dla W gorsecie…
Reżyserka W gorsecie jest Austriaczką, twórczynią uchodzącą za otwarcie deklarującą feministyczne poglądy i akurat w jej przypadku nie są to z pewnością jedynie „czcze deklaracje”. Poza Kreutzer, która W gorsecie wyreżyserowała i napisała do niego scenariusz pracowały przy tej produkcji głównie kobiety: za świetne zdjęcia odpowiada Judith Kaufmann, za montaż Ulrike Kofler, za casting Rita Waszilovics, za kostiumy Monika Buttinger, a za oprawę muzyczną – Camille. Brawo! To się nazywa siła kobiet!
Poprzedni film Kreutzer z 2019 roku pt. „Ziemia pod nogami” był nominowany do nagrody Złotego Niedźwiedzia na Berlinare. W gorsecie zaś – do nagrody Un Certain Regard na MFF w Cannes oraz do Bafta dla najlepszego filmu nieanglojęzycznego. A kreująca w nim rolę główną Vicky Krieps – otrzymała w Cannes wyróżnienie dla najlepszej aktorki. Nie zawsze się zgadzam z werdyktami jury, nawet najsławniejszego europejskiego festiwalu filmowego, ale w tym przypadku a i owszem! Kreacja Krieps jest p o w a l a j ą c a! Brawurowa, niemalże bezczelnie zadziorna, utkana z olśniewających niuansów warsztatowych, które cudownie oddają najdrobniejsze detale odczuć, emocji i refleksji jakie towarzyszą portretowanej przez nią bohaterce. Nie jestem tym zresztą jakoś specjalnie zdziwiona, gdyż od dnia, w którym obejrzałam „Nić widmo” gdzie Krieps partnerowała samemu Danielowi Day-Lewisowi (i to jak!) jej nazwisko wryło mi się w pamięć na zawsze… I nie będę kłamać, że to właśnie w zwiastunie filmu, który mnie zjadł z butami spowodowało, że już od kilku miesięcy przebierałam nogami do obejrzenia tego obrazu.
* * *
W gorsecie – uwiodła mnie stylistyka, czy raczej lepiej byłoby powiedzieć – konwencja. Kreutzer z epoki w jakiej przyszło żyć Cesarzowej Elżbiecie Bawarskiej, uchodzącej za piękność nad pięknościami, wielbionej za życia niczym rzymska bogini – czyni jedynie dekorum dla opowieści, która Cesarzową Sisi niczym w słynnej baśni Jana Christiana Andersena pt. „Nowe szaty króla” odrze z tego wszystkiego co historia i kultura na nią nawkładała i pokaże „nagą” i „w prawdzie” i nie będzie to miało nic wspólnego z tym, co wszyscy zwykli byli sądzić do tej pory (a co w sztampowo – łzawy sposób utrwaliły w popkulturze choćby filmy z Romy Schneider). Cesarzowa *** tu dygresja lingwistyczno-semantyczna – oznacza ni mniej ni więcej tylko „żonę cesarza”, co w patriarchalnej kulturze, w tym polskiej przekłada się także na to, że na przykład do tej pory na terenach, które kiedyś były pod dużym wpływem Austro – Węgierskiej monarchii (Kraków i okolice) przedstawiciele starszego pokolenia mają utrwalone nawyki językowe przynależne do tej dialektyki. Doktorowa zatem to żona doktora, a mecenasowa – mecenasa. A te „niby uprzejme” tytularstwo (bo mające za zadanie dodawać splendoru i znaczenia kobiecie czyli płci poprzez status jej męża) zawsze mnie irytowało. A piszę o tym specjalnie w kontekście recenzji W Gorsecie – bo doskonale oddaje to właśnie, o czym obraz ten opowiada. Elżbieta Bawarska zwana Sisi cieszyła się szacunkiem i uznaniem jako Cesarzowa, ale Cesarzem zostać nie mogła… I nie łudźmy się, że nie było to związane wyłącznie z kwestią płci, a nie pochodzenia, czy też kompetencji. Zatem, tytułowe W gorsecie metaforyzuje nie tylko ten fragment damskiej garderoby, którego celem było nadanie kobiecej talii „powabnego erotycznie” zwężenia kosztem komfortu i wygody, ale szerzej – ucisk patriarchalnej kultury, w której kobiety dusiły się od narzucanych im powinności, wtłaczania je w role i zmuszania do bycia „szanowanymi małżonkami” swoich szacownych małżonków. O tym, co wypada, można lub nie – rzecz jasna – decydowali w każdym wypadku mężczyźni adekwatnie do własnej ważności w hierarchii społecznej….
Dlatego też Marie Kreutzer napisała postać Cesarzowej i oddała w ręce Krieps jako rodzaj wariacji na temat postaci, o której wiemy tyle ile nam powiedziano, a na którą reżyserka i scenarzystka w jednym zamyśliła sobie rzucić światło jak najbardziej współczesne i niemające nic wspólnego z tzw. przekazem historycznym. To od-autorska, artystyczna wizja reżyserki. Rodzaj wyobrażenia czy też fantazji o tym jak mogła się czuć kobieta tak piękna, bystra i inteligentna, znana i podziwiana jaką była Cesarzowa Sisi w świecie, w jakim żyła, w dniach, w których tenże świat powoli zaczynał się od niej odwracać. A ona sama szukała dość desperacko odpowiedzi na pytanie o swoją „nową” tożsamość, podmiotowość, satysfakcje życiowe…
* * *
Akcja W Gorsecie zaczyna się w roku 1877, w Wiedniu, w dniach, w których cesarzowa Elżbieta, żona potężnego cesarza Franciszka Józefa, władającego cesarstwem austro-węgierskim – kończy 40 lat. W tym miejscu pozwolę sobie na pewną dygresję natury socjologiczno-psychologicznej — choć jak nietrudno policzyć – akcję filmu od „dziś” oddziela prawie półtora wieku – wciąż bardzo wiele kobiet na myśl o 40 urodzinach raczej umiarkowanie się raduje, upatrując „w czwórce z przodu” zwiastowania nie nowej, wspaniałej rzeczywistości, zwanej pełnią kobiecości, a raczej schyłku ery zwanej młodością i początków wypadania z łask męskiego, pożądliwego spojrzenia…
Osobiście – to „zakotwiczenie” narracyjne opowieści Marie Kreutzer o cesarzowej Sisi – uważam za największa zaletę jej scenariusza. Bo – wysilmy nieco wyobraźnię – i spróbujmy spojrzeć na tę postać z tej właśnie perspektywy w epoce o jakiej W gorsecie opowiada – czyli czasach, w których 40 letnia kobieta była postrzegana jako matrona! W tamtych czasach 40 letnie kobiety były już zazwyczaj od dawna babciami. A kultura i rzecz jasna mężczyźni postrzegali je jako postaci całkowicie aseksualne. Kiedy dodamy do tego fakt, że W gorsecie opowiada o postaci, która była (gdyby wtedy znano to słowo ) uber celebrytką swoich czasów, wielbioną za urodę, elegancję, szyk i szarm. Podziwianą i ubóstwianą na całym kontynencie europejskim – nie powinno nas dziwić, że reżyserka maluje portret kobiety „w roli” cesarzowej, u której 40-te urodziny powodują nie tyle emocjonalny krach – co rodzaj wściekłej niezgody i buntu przeciw temu, żeby jedynie cyfry wynikające z jej daty urodzin odbierały jej nagle w zasadzie całe poczucie mocy jaką się cieszyła i z której jej ego czerpało do tej pory – garściami. Bo cesarzową tak samo jak sznuruje kultura i dwór, konwenanse, powinności i nudne choć bajecznie bezproblemowe życie – tak samo – zaciska aż do bezdechu poczucie osobiście odczuwanej bezsilności wobec uczuć jakie ma sama dla siebie, ze sobą, w sobie – w odpowiedzi na świat, w którym żyje od 40 lat, a którego ona – jako ona „poza rolą” – nie obchodzi wcale, nic.
* * *
Cesarzowa nie jest nawykła do tego, że rzeczy dzieją się nie po jej myśli. Otoczona dwórkami i oddanymi, biegnącymi na każde jej skinienie pochlebcami i pochlebczyniami, zazwyczaj dostająca to, czego chce – nagle konstatuje, że „coś się zmieniło”. Owszem, oczy wszystkich są dalej na nią zwrócone, ale wzrok sugeruje już co innego, bardzo dla Elżbiety – bolesnego. Ma 40 lat i od ponad 20 żyje życiem – nie swoim. Taka refleksja zaczyna doskwierać szczególnie mocno właśnie wtedy, kiedy ma się już pewien bagaż doświadczeń tego typu na koncie, to raz, a dwa – kiedy człowiek zaczyna sobie zdawać sprawę z upływu czasu i tym samym – czasu jaki mu pozostał w kontekście możliwości życia pełnią życia, że tak to ujmę… A Sisi – choć zawsze była jedynie „figurą”, emblematem pewnego świata, przedstawicielką teatru marionetek, gdzie – owszem – wszyscy oddają jej hołd, ale „tak jakby” z przyzwyczajenia, posłuszeństwa i konwenansu – teraz czuje, że nie jest już dalej w stanie kontynuować tej maskarady. Cesarz – mąż (w tej roli Florian Teichtmeister) – potrzebuje jej już także jedynie „emblematycznie” – wszak korona i berło nie mogą się obejść bez formalnego dopełnienia majestatu w postaci reprezentującej godnie „drugiej połowy”. Małżonkowie prowadzą od dawna, jak sugeruje wizja reżyserki całkiem oddzielne życie, łącznie z alkową. Sukcesja tronu została dawno temu zapewniona. A oko cesarza od dawna już cieszą bardziej panny, które mogłyby być córkami Sisi.
Z początku, zatem, Elżbieta desperacko próbuje zachować to, co w jej mniemaniu – bezpowrotnie traci. A że jest kobietą nie tylko bardzo inteligentną, ale upartą, żeby nie powiedzieć despotyczną – narzuca sobie drakońskie reżimy – mające dać wszystkim dowód na to, że to cholerne 40 lat dla niej akurat – nie będzie cezurą. Zaczyna się od ostracyzmów cielesnych. Gorset dwórki mają przykazane wiązać tak ciasno, żeby talia wydawała się jeszcze mniejsza niż kiedyś. Do tego dochodzi reżim codziennych aktywności fizycznych i desperacka chęć udowodnienia swojej młodzieńczej tężyzny. Jazda konna, fechtunek, gimnastyka, stałe, codzienne katowanie ciała. Ciało 40 letniej cesarzowej musi być jej posłuszne i nie „posuwać się w wieku”. Zatem także jedzenie – a raczej jego brak. Elżbieta w zasadzie głoduje. Bo ciało młode, atrakcyjne – to ciało pozbawione matronowych „krągłości”…
Ale, nie na wiele się to zdaje. Prócz postrachu wśród służby i popłochu w oczach męża spotykanego jedynie od czasu do czasu podczas wspólnej kolacji w wielkiej sali jadalnianej pałacu – Sisi nie uzyskuje nic – poza rosnącym poczuciem frustracji.
W kolejnych odsłonach jej walki nie tyle z upływem czasu co walki samej ze sobą – W gorsecie pokazuje nam cesarzową, do której zaczyna docierać, że żeby nie wiem jak się starała – nie odzyska tego, co zabrało jej coś, na co wpływu nie ma – a nie ma wpływu na to, że oczy świata, w jakim żyje – patrzą na nią przez inny pryzmat. Że została jako człowiek, kobieta, jednostka, wraz z jej podmiotowością przez ten świat zamknięta, zasklepiona niczym mucha w bursztynie. Ma być jedynie swoją rolą. Niczym więcej.
Zatem co? Co może zrobić? Jak ma żyć, skoro tyle jeszcze w niej werwy, ognia i młodości – choć wszyscy ją już „przekreślili”?
Zmiana zachowań, skupienie na poszukiwaniu dróg do ponownego odkrycia joie de vivre i umiejętności rozkoszowania się – prowadzą Sisi do drastycznych zmian w zachowaniu, rebelii, buntu… gdyż jak mawia pewne powiedzonko „musi bo się udusi”.
Cesarzowa Sisi pokazana W gorsecie to kobieta zbuntowana, ale przede wszystkim kobieta, która chce być wolna, wyswobodzona z krępujących ją ograniczeń. Za długo, za trwale, za bardzo tkwiła w świecie, który pozornie dawał bardzo wiele (splendory, przywileje, dostęp do luksusów i niegraniczonych finansów), ale zabierał – jak się okazuje coś znacznie ważniejszego: poczucie godności i wolności osobistej oraz autonomię.
Sisi jaką pokazuje Kreutzer to kobieta owładnięta dziką determinacją aby zacząć żyć życiem, które, że się tak wyrażę pokaże całemu systemowi w jaki została wtłoczona i który nie chce jej ze swoich szponów uwolnić – przysłowiowe „fuck off”…
* * *
Nie tyle scenariuszowe, co realizacyjne odniesienia, jakie zastosowała Marie Kreutzer W gorsecie – myślę, że z premedytacją – miejscami aż nadto wyraźnie nawiązują do dwóch filmów poświęconych postaciom kobiet z dworskiego świecznika, które podobnie do cesarzowej Sisi, choć żyły w całkiem innych czasach były zakładniczkami wyobrażeń tak wielbiących je mas, jak i dworów, na których stanowiły figury – marionetki na szachownicy politycznej i kulturowej. Mam na myśli z jednej strony: „Marię Antoninę” Sofii Coppoli z drugiej zaś „Spencer” Pablo Larraina. Trudno się temu dziwić. Choć ja osobiście wolałabym aby reżyserka poszła osobistym tropem od początku do końca.
Bo przecież trudno W gorsecie potraktować inaczej niż rodzaj pro-kobiecej, pro-feministycznej fantazji, rodzaj artystycznego czy też w sumie od-osobistego zajęcia stanowiska. Co jest przywilejem każdego twórcy. W swojej fantazji na temat postaci historycznej, w kręgu kulturowym z jakiego pochodzi reżyserka – udało się jej ten zamiar zrealizować nad podziw dobrze. Niemniej w moim odczuciu głównie dlatego, że Kreutzer obsadziła w swoim filmie aktorkę o wybitnej charyzmie, fenomenalnym warsztacie i umiejętnościach zbudowania postaci tak mocnej, a jednocześnie subtelnie zniuansowanej, że dosłownie rozsadza ekran.
Współczesnej, wyemancypowanej kobiecie nietrudno jest się z „wkurwem” sportretowanej W gorsecie wersji Sisi – utożsamiać. Są w tym filmie sceny absolutnie, bajecznie wręcz doskonałe w symbolice przekazu, na przykład ta, kiedy uwolniona w swojej głowie od siebie samej jako piękniejszej połowy „emblematu cesarstwa” Elżbieta po raz pierwszy od niewiadomo kiedy rozkoszuje się zjadaną w samotności napoleonką lub kiedy pozbawiona literalnie gorsetu, w luźnej sukni tańczy… To, czego mnie osobiście zabrakło – to mocniejszej puenty. Ta, którą zastosowała Kreutzer nakazuje myśleć o tym filmie jako pozbawionym happy endu. Pozostawiając widzów z poczuciem, że jednak jedyny wybór jaki miała Cesarzowa Sisi to poczucie wolności „we własnej głowie”. Rodzaj samoistnego zwycięstwa nad własnymi demonami. Emocjonalne uwolnienie się z mentalnego gorsetu świata, który ją w niego wtłaczał bezustannie, wbrew jej woli.
*** Wszystkie zdjęcia wykorzystane w tekście pochodzą z materiałów prasowych dystrybutora filmu W GORSECIE na rynku polskim: M2Films