16
gru
2022
31

W TRÓJKĄCIE

W TRÓJKĄCIE (Triangle of Sadness) Reż. & Scen. Ruben Östlund; Obsada: Harris Dickinson, Charlbi Dean, Woody Harrelson, Dolly De Leon, Zlatko Buric, Niemcy / Francja / Szwecja / Wielka Brytania, 2022

Po obejrzeniu W TRÓJKĄCIE – powiedzenie „jazda po bandzie” nabiera całkiem nowego znaczenia, gdyż jeden z najlepszych skandynawskich reżyserów przesuwa swoim najnowszym filmem symbolikę jego znaczenia poza granice, w której od dawna tkwiło kino artystyczne i autorskie…Kinematografia europejska od dekad czekała na równie błyskotliwie inteligentny, co wściekle zajadły w oskarżycielskim tonie, a jednocześnie upiornie śmieszny film – jak W TRÓJKĄCIE. Chapeau bas po stokroć!

Ruben Östlund (rocznik 1974) urodził się w małej szwedzkiej mieścinie (której nazwy nie przytoczę bo i tak Wam nic nie powie). Niewiele wiadomo o jego dzieciństwie i życiu prywatnym, gdyż bardzo je chroni. Jest żonaty po raz drugi, ma dwoje dzieci. A jego była żona również związana jest z branżą filmową. Naświetlam ten kontekst z pełną premedytacją gdyż Östlund należy do tych twórców, których obecność w mediach społecznościowych została na nim niejako wymuszona przez realia w jakich obecnie żyją artyści – nawet ci, którzy uważają, że przedmiotem zainteresowania mas powinny być ich dzieła, a nie to co jadają na śniadanie.… Jego profil na IG śledzi jakaś „śmieszna” liczba osób zważywszy na poziom kariery i sławy – jakie osiagnął. No, ba! Nie ma na nim w zasadzie niczego prywatnego: zdjęcia z planów, fragmenty making-off, etc. Jednym słowem Östlund nie pozwala światu zaglądać sobie do majtek… I ja to szanuję tak bardzo, że nawet nie wiecie jak!

*   *   *

Twórczością Östlunda zachwyciłam się już przy „Turyście” z 2014 roku – pierwszym obejrzanym przez mnie filmie jego autorstwa (nominacja do BAFTA w kategorii najlepszy film nieanglojęzyczny oraz nagroda Jury „Un Certain Regard” na MFF W Cannes). Wyraźnie było w nim widać to z czego obecnie szwedzki reżyser jest już bardzo znany: skłonność do patrzenia na ludzi nie tylko bez czułości, ale z brutalną szczerością, cynizmem niemalże  – prawie że „Houllebecq’owskim” – że tak to ujmę. Östlund jest piekielnie dobrym obserwatorem świata, i wybitnie inteligentnym jego analitykiem. Jeżeli miałabym podsumować za co lubię go najbardziej – to właśnie za to, że będąc artystą i przedstawicielem elity intelektualnej, w dodatku obywatelem kraju europejskiego o bardzo wysokim stopniu rozwoju cywilizacyjnego i społecznego oraz poziomie życia jego mieszkańców  – pragnie obśmiewać ludzi, którym się wydaje, że z racji na swój status stanowią tegoż świata – pępek! W moim odczuciu szwedzki reżyser wygrywa jeszcze jedną kwestią: a jest nią jego wizja czy też pogląd na kwestie płci. Mężczyźni przedstawiani w filmach Östlunda – jacy by nie byli i czym by się nie zajmowali – zazwyczaj są przedstawiani karykaturalnie – jako duże, egoistyczne i samolubne dzieci. Zaś kobiety – jako te, które są od nich mądrzejsze, silniejsze, bardziej wrażliwe i empatyczne oraz pro-społeczne. I zdecydowanie bardziej samo-świadome. Myślę, że w tym należy upatrywać jego obecnie – gigantycznego już – światowego sukcesu. W skrócie: „mężczyzna” – w filmach Östlunda nie brzmi dumnie…

A najmniej dumnie w jego filmach brzmi pojęcie „człowiek”. Gdyż człowiek jako przedstawiciel homo sapiens jest w twórczości szwedzkiego reżysera bytem dość prymitywnym w swoich instynktach. Kiedy rzeczonego homo sapiens odrzeć z atrybutów jakie zdołał zgromadzić w swoim  życiu, bez względu na to ile ono trwa – naga prawda o jego „wnętrzu” – jest zazwyczaj bardzo mało atrakcyjna. Choć potrzebuje niewiele by przetrwać, stale poszukuje sposobów aby swoje trwanie karmić czymś więcej. Ego i próżność gatunku ludzkiego zdaje się twierdzić Östlund –  jest tym czymś, co nie zna granic, gdyż nie ma takiej, której w jego imieniu nie można by przesunąć… Ale przede wszystkim – człowiek to taki byt, który nieustannie rywalizuje z innymi przedstawicielami swojego gatunku o wszystko, a najbardziej o status społeczny. Reszta – zależy od tego co danej jednostce przyniesie los i od jej indywidualnego sprytu i umiejętności by zarządzać nim tak aby „wyjść na swoje”. Kto nie umie wychodzić na swoje – zostaje w lesie, albo nawet z przysłowiową ręką w nocniku. I jest to najbardziej uniwersalny (acz bardzo cyniczny – trzeba przyznać) ogląd rzeczywistości z możliwych. Dlatego też chylę czoła przed W trójkącie. Bo w swoim sednie – choć obraz ten przedstawia bardzo wiele i to bardzo różnych postaci – sprowadza je wszystkie do jednego, tego właśnie mianownika. Świat to swego rodzaju koło fortuny. Kto potrafi znaleźć dostęp do konfitur – wygrywa. Kto nie – zostaje z niczym. Szczęście – także się przydaje. Gdyż bez niego – z posady beniaminka systemu, który tylko takim sprzyja – nici. 

Nie jest to milusia diagnoza. Oj, nie jest. Ale Östlundowi na byciu milusim nie zależy. Zależy mu za to ewidentnie na dźganiu sumień i samozadowolenia widzów jego filmów, co było widać bardzo wyraźnie w poprzednim jego obrazie „The Square” z roku 2017 (Złota Palma na MFF w Cannes). I za to należy mu się ode mnie kolejne Chapeau bas!

*   *   *

Nazwany absolutną „petardą” tegorocznego MFF w Cannes – W Trójkącie przyniósł Östlundowi kolejny raz Złotą Palmę; został też nagrodzony European Film Award (m.in za reżyserię, scenariusz i dla najlepszego filmu) oraz nominowany do Złotych Globów (w kategoriach: najlepsza komedia lub musical oraz najlepsza aktorka w roli drugoplanowej: Dolly De Leon). 

Obiektywnie rzecz biorąc – obraz ten jest zrealizowany perfekcyjnie. Ma doskonałe zdjęcia autorstwa Fredrik’a Wenzel’a (z którym Östlund pracuje od czasu „Turysty”), rewelacyjną scenografię, wyśmienicie dobraną międzynarodową obsadę (która zespołowo spisuje się na medal!), a przede wszystkim – (czytajcie mi z ruchu ust!) b r y l a n t o w e  d i a l o g i ! Wiecie, że mam na tym punkcie fisia – a skoro mówimy o reżyserze i scenarzyście w jednym – nie mogłabym tego aspektu filmu W Trójkącie – pominąć.

W Trójkącie jest komedio-dramatem. I co podkreślam bardzo wyraźnie – komedią przez duże K i takimże dramatem – przez duże D. To jest film ostentacyjnie przerysowany, drapieżnie wręcz malowany grubą krechą. Zastosowane formy wyrazu mają charakter ultra groteskowy gdyż służą temu by widzem potrząsnąć. Choć powierzchownie mógłby się wydawać W Trójkącie obrazem całkowicie pozbawionym empatii wobec przedstawionych bohaterów – ja jednak uważam, że właśnie o jego mistrzostwie decyduje to, że pod pokładami drwiny i pogardy z tego jacy są i kim są – tkwi jednak jakiś rodzaj współczucia wobec ich słabości charakterologicznych i miałkości moralnej. Owszem, ukryty pod warstwami grubej szydery, ale jednak obecny. Główni bohaterowie tego filmu bowiem – żyją fasadowo, prezentując innym wyłącznie swoją wizerunkową maskę. Reżyser bardzo subtelnie, ale jednak na tyle wyraźnie aby uważny widz był w stanie to dostrzec sugeruje, że najprawdopodobniej mogliby być mniej narcystyczni, mniej egotyczni, mniej skupieni na sobie i swojej prywatnej wygodzie i komforcie – gdyby nie to że system – czyli świat w jakim żyją i jaki współkreują z podobnymi sobie „nauczył” ich, że tylko taki sposób działania zapewnia sukces, a przede wszystkim oferuje im wysoki status społeczny i dopieszcza Ego poczuciem bycia „lepszym” czy też „wyróżnionym”.  

Zatem – W Trójkącie jest według mnie obrazem, którym Östlund pokusił się o diagnozę stanu współczesnego świata. Ostrze najbardziej zajadłej kpiny kierując w stronę najbardziej uprzywilejowanych w tym czymś, w czym wszyscy żyjemy, a co zwie się – globalną wioską. 

Jest więc w swoim sednie W Trójkącie szyderstwem ze świata ludzi, którzy „urządzają świat” nam wszystkim – a luksusowy jacht, jakim płyną to w moim odczuciu jawnie użyta metafora Titanica… Sterują nim z „tylnego siedzenia” mentalnie oderwani od rzeczywistości jej macherzy – którym od nadmiaru kasy i zepsucia zbytkiem jak mawia moje ulubione powiedzonko (nie wiem kto jest autorem – ale szacunek!) już dawno temu przestała dojeżdżać winda…

Nic dziwnego zatem, że świat według tej diagnozy zmierza ku katastrofie.

Dlatego też mało nie pękłam ze śmiechu, kiedy w jednym z bardzo prestiżowych amerykańskich portali filmowych przeczytałam nagłówek, że W Trójkącie jest „Eurosatyrą”. Na serio? Trzeba być bardzo „centro-amerykańskim” żeby tak powiedzieć… W Trójkącie to nie jest żadna „Eurosatyra” choć zrobiona przez reżysera pochodzącego z kontynentu zwanego Europą. To jest wstrząsająco mocna satyra zrobiona przez reżysera, który ma jaja na tyle duże aby bez pardonu nabijać się w dosadny sposób ze skretynienia najbardziej wpływowych ludzi na drabinie społecznej – ufundowanym na (bardzo amerykańskiej w swym sednie – dodam) kapitalistycznej mentalności kultu pieniądza. Dla tych, którym się nie udało dostać na jej szczyt „realną pracą”- fundując z kolei jej atrapę w postaci hegemonii mediów społecznościowych i kultury celebryctwa – gdzie nikt nie zatrzymuje się przed żadną moralną barierą – byle tylko mieć poczucie, że ma uwagę (czytaj władzę) i jest „lepszy od innych”. I jest to zjawisko jak najbardziej globalne…

*   *   *

W Trójkącie ma taką scenę otwarcia, że po tej scenie – wiedziałam, że mogę się spodziewać po tym obrazie jedynie jednego – zmiecie mnie. I tak też się stało.

Główny bohater Carl (doskonały Harris Dickinson –  jeden z obecnie najbardziej obiecujących brytyjskich aktorów młodego pokolenia) jest modelem. Czemu trudno się dziwić z jego aparycją oraz uśmiechem tak wspaniałym, że mógłby lśnić w witrynach wszystkich gabinetów dentystycznych tego świata. Jednakże jak się szybko zorientujemy zawodowe życie Carla to nie jest „bułka z masłem”, castingi do pokazów mody potrafią być upiorne, a przy ludziach z branży „fashion”, którzy je prowadzą – samozachwyt Carla wydaje się być mikroskopijny. Carl ma dziewczynę o imieniu Yaya (bardzo dobra Charlbi Dean) – również modelkę. Jeżeli chodzi o tzw. fizyczne piękno – stanowią parę – olśniewającą! Ale jak również dość szybko się dowiemy – ich prywatne życie – a nie te, które z powodzeniem prowadzą jako tzw. power couple na Instragramie, gdzie śledzą ich setki tysięcy followersów – nie wygląda już tak bajecznie. Hmmm, jakby to powiedzieć? Tak – najprościej – para ta choć jak się innym wydaje „ma życie jak w Madrycie” – czytaj kasy jak lodu – jednak tak realnie nie posiada jej za wiele. Ich życie to digitalny fejk. Odpryski tego czym żywią się inni – ich (a zwłaszcza Yayi) – mocodawcy. Za relacje na Insta Yaya z chłopakiem mogą bowiem „polizać lody przez szybkę” promując to i owo. Ale nigdy nie posiadając tego na własność… 

I tak, płynnie W Trójkącie przechodzi do sedna – kiedy to Yaya i Carl znajdą się na luksusowym jachcie, w podróży, którą wykupili zblazowani, obrzydliwie bogaci ludzie, posiadacze wszelkiej maści biznesów, z których żaden nie jest etyczny. Wsród ludzi, którzy przysłowiowo rzygają kasą i sami nie wiedzą co mają już w życiu począć z jej nadmiarem. Początkowo podróż ta zapowiadać się będzie na taki sam „fejk” jakim jest życie Carla i Yayi w realu – czyli w skrócie pozy i miny  w luksusowym anturażu udające „ich wspaniały związek”, który mogą podziwiać inni kiedy tylko Yaya wrzuci post lub relacje na Insta. 

Los jednak będzie miał dla nich jak i dla pozostałych pasażerów tej wycieczki jachtem wartym 250.000.000 (słownie dwieście pięćdziesiąt milionów dolarów!) inne „atrakcje”. Najpierw – choć wydawałoby się, że to niemożliwe – jacht wpadnie w sztorm, a następnie sterowany przez jak się okaże – bardzo wywrotowego kapitana (w tej roli cudownie ironiczny Woody Harrelson) wpadnie w jeszcze większe tarapaty, po drodze wywołując w swych ekskluzywnych gościach – literalnie torsje i zmuszając ich do skonfrontowania się z najbardziej brutalną z możliwych – rzeczywistością…

Trzeci – „finałowy akt” W Trójkącie przyniesie tym, którym się poszczęści inne od dotychczasowych perspektywy na to, co nazywa się hierarchią społeczną i zupełnie nowe rozdanie kart w grze zwanej „walka o władzę i prestiż”. I jak to często bywa w sytuacjach ekstremalnych – wcześniej przegrani pokażą swoje nieznane do tej pory oblicze (nominowana do Złotych Globów rola Dolly De Leon jako Abigail – na jachcie pełniącej rolę tzw. babci klozetowej – ma tu niebagatelne znaczenie)… 

Jak to się skończy? Musicie zobaczyć sami. Niemniej jedno jest pewne, a co zamierzyłam sobie jako puentę tego tekstu. Tytuł oryginalny filmu Östlunda brzmi: „Triangle of Sadness” i jest to zważywszy na jego fabułę – tytuł absolutnie mistrzowski! A nawiązuje on bezpośrednio do slangu zawodowego jakim posługuje się dermatologia kosmetyczna oraz chirurgia plastyczna. Twarz każdego człowieka stanowi coś w rodzaju „mapy” złożoności jego doświadczeń, przeżyć i emocji. Tzw. trójkąt smutku to ten fragment ludzkiej twarzy gdzie one się właśnie kumulują w postaci zmarszczek. Tak to urządziła „matka natura”. Takie są prawidła i kolej rzeczy. Ta sama „matka natura” uczyniła nasze – ludzkie instynkty – równymi wobec jej praw. A naczelnym z nich jest pragnienie przetrwania. Tylko czym ta chęć przetrwania się obecnie stała? Na to pytanie musicie sobie odpowiedzieć sami. Czy Ruben Östlund ma dla nas jakąś poradę co z tym zrobić? I tak i nie. Dla myślących – ma swoją filmową diagnozę i porcję refleksji. Dla innych – kupę śmiechu…😜

 

 

*** Wszystkie zdjęcia wykorzystane w tekście pochodzą z materiałów prasowych dystrybutora filmu W TRÓJKĄCIE na rynku polskim: Gutek Film

You may also like

LEE. NA WŁASNE OCZY
ANOTHER END
HRABIA MONTE CHRISTO
BULION I INNE NAMIĘTNOŚCI

Skomentuj