Wszystkie drogi prowadzą do… LUKULLUSA
Najpierw będzie o dzieciństwie i o najlepszych z najlepszych, potem o paczuszkach ze sznureczkiem, by finalnie dojść do Lukullusa – cukierni, która napawa mnie jako Warszawiankę dumą. I choć brzmi to górnolotnie – zupełnie mi to nie przeszkadza!
W moim rodzinnym domu, mama nie piekła ciast “na niedzielę”. I prawdę powiedziawszy – niezbyt w ogóle lubiła piec. Była to bowiem wielogodzinna harówa, całkowicie „ręczna”. Ale, jak już ciasta robiła (jedynie kilka razy do roku) – a wszystkie bazowały na przedwojennych recepturach austrowęgierskich otrzymanych od swojej matki, a mej babki (to, że pochodziły od mej prababki – mam nadzieję jest oczywiste!) to były one takie, że ludziom trzęsły się ręce, a myśli nieskładnie wirowały w głowie już na samo wspomnienie, że będą je jeść .
Mogę więc śmiało powiedzieć, że wyrosłam w rodzinie, w której “ciastowa poprzeczka” była ustawiona wysoko…
W tym miejscu przejdę do kwestii paczuszek ze sznureczkiem, które w czasach PRL‘u oznaczały tylko jeden rodzaj jedzenia: ciastka! I choć nie były to dobra luksusowe, na pewno nie należały do codziennej normy. W pobliżu mojego miejsca zamieszkania było kilka cukierni, w tym słynny Blikle oraz uznawana za bardzo dobrą – cukiernia w hotelu Europejskim. Zatem czasami albo mama, albo tata albo jakiś gość pojawiał się z paczuszką ze sznureczkiem. Wszyscy byli szczęśliwi, nawet ja!
Kiedy już przywykłam do tego, że w życiu człowieka, raz po raz pojawia się zakupiony specjalnie na jakąś okazję cukierniany smakołyk… w moje dziecięce, ciastkowe uciechy wlazła polityka… Anonsowała się przez pewien czas napiętą atmosferą w domu i grobowymi minami dorosłych, pomieszanymi z rozmowami przyciszonym głosem, aż pewnego zimowego dnia świat paczuszek ze sznureczkiem zniknął… W pudełku zwanym telewizorem pewien Pan w ciemnych okularach ogłosił, że jest stan wojenny, w telefonie rozmowa była kontrolowana, a w sklepach nie było już dosłownie niczego. Świat uciech i rozkoszy kulinarnych na długi czas zawęził się do powtarzalnego banału…
Lata mijały, stałam się dziewczęciem słabo zainteresowanym ciastkami na rzecz innych przyjemności…
Rozpoczęłam studia, potem samodzielne życie, poszłam do pracy. Paczuszki ze sznureczkami wraz z ich zawartością przestały mnie kompletnie obchodzić. Zamieniły się zresztą – w pewnych miejscach – w wykwintne i “obrandowane” pudełka ze śliniących kartoników. Ale wtedy było już za późno: w tzw. międzyczasie utrwaliły się we mnie inne nawyki. Od siedzenia w kawiarniach i cukierniach wolałam najpierw puby, potem kluby, drinki i zabawę do białego rana. Mama dalej piekła jedynie kilka razy do roku i te rzadkie możliwości zjedzenia dobrego ciasta mi zupełnie wystarczały.
Znowu minął jakiś czas… a nawet sporo czasu. I pewnego dnia odwiedziła mnie koleżanka z kartonikiem. W kartoniku znajdowały się ciastka – przysięgam – nie pamiętam jakie… Pamiętam za to dokładnie, że kiedy je jadłyśmy – po raz pierwszy w życiu pomyślałam, że nigdy (poza własnym domem) nie miałam do czynienia z tak dobrymi wypiekami. Nigdy, nigdzie, w żadnej polskiej cukierni, kawiarni ani jakimkolwiek innym miejscu. Zapytałam oniemiała z zachwytu: “gdzie to kupiłaś”? To Lukullus, odrzekła z dumą.
Eppp. Nie wiedziałam nic o żadnym Lukullusie *. Uznałam to za duży błąd.
Po wizycie koleżanki, nazwa cukierni wryła mi się w pamięć na zawsze. Okazało się, że owszem – wypieki Lukullusa są powszechnie dostępne, ale mam do nich daleko, na dodatek w miejscu, do którego jeździć nie lubię. Były to czasy obecności marki (już ze sloganem: „tradycyjnie na maśle”) w Centrum handlowym Promenada.
Świat się znowu potoczył swoim torem… I znowu minęło sporo czasu. Aż do pewnego dnia, kiedy w “Wysokich obcasach” natknęłam się na artykuł o właścicielach Lukullusa. Wywiad pożarłam w pięć minut, na deser po śniadaniu, zatkana z zachwytu faktem, że za czymś co było dla mnie synonimem bytu bardzo rzadkiego: “wspaniałej treści w pięknej formie” – stoją faceci, którzy – jakże spójnie go dopełniają swoimi osobami.
Od tamtej pory nieustająco kibicuję panom: Judyckiemu i Malarskiemu. A ich szykowna cukiernia przy ul. Mokotowskiej napawa mnie zarówno dumą, wzruszeniem, jak i swego rodzaju czułością. Przeczytałam wszystkie wywiady, jakich udzielili od czasu jej otwarcia, śledzę ich posty na fanpage’u na Facebooku i trzymam kciuki za ich sukces tak bardzo, że już bardziej nie mogę.
Lukullus okazał się być bowiem nie tylko firmą, która oferuje dobra na najwyższym poziomie. Okazał się być większą koncepcją, ba wręcz – dopracowaną w najmniejszych detalach – ideą. I to taką, których w Warszawie jest wciąż dla mnie zbyt mało.
Próbowałam większości wypieków z Lukullusa. Wszystkie są znakomite. Choć ja, osobiście – mam szczególną skłonność do skromnej napoleonki. Zawsze, kiedy ją jem – chce mi się płakać z rozkoszy. Waniliowy krem, jednocześnie nie za słodki, ani nie nazbyt waniliowy – lekko maślany, zwarty, a jednocześnie puszysty – w płatach fenomenalnego francuskiego ciasta, który go przykrywa – nieodmiennie zwala mnie z nóg swoją precyzją wyważenia zarówno smaku jak i proporcji. Kruchość i miękkość, a jednocześnie zwarta i silna w doznaniach konsystencja tego ciasteczka wywołują u mnie skojarzenia erotyczne i nic nie mogę na to poradzić.
Lukullus wraz z jego biografią jest dla mnie synonimem wysokiej kultury. Kultury rozumianej bardzo szeroko. Od kultury osobistej osób, które markę zbudowały, poprzez wartości, które ona wyraża. A są nimi przywiązanie do wysokiej jakości, poważanie dla piękna, estetyki podania, kultury jedzenia, elegancji obycia. Umiłowanie formy bez uszczerbku dla treści, przykładania wagi do detali. Do tego wszystkiego, za czym – jak mniemam – z wypowiedzi właścicieli sądząc – oni sami może nie tyle tęsknią, ale co uznają za ważne i warte kultywowania.
Podziwiam wysiłek jaki wkładają w to, żeby swoją markę budować na wartościach, w których liczy się nawiązanie do historii i najlepszych cukierniczych tradycji, przy jednoczesnych wysiłkach połączenia ich ze światem dzisiejszym. To bardzo trudne zadanie i jestem świadoma faktu, jak ogromnego wysiłku to od nich wymaga.
Lukullus jest bowiem czymś, czego ambicje mi szalenie imponują: marką, budowaną na solidnych fundamentach: na najwyższej klasy rzemiośle, wiedzy, ciężkiej pracy, ciągłej nauce, ambicjach kreowania trendów przy jednoczesnym poszanowaniu dziedzictwa, z którego czerpie.
A to jest świat, ktory jest mi niezwykle bliski emocjonalnie. To, w jaki sposób panowie Albert Judycki i Jacek Malarski próbują połączyć jakość, szyk i sznyt tego co “przedwojennie warszawskie”, z tym co jest świetne dzisiaj & współcześnie – po prostu budzi mój największy szacunek. Zamiast chełpliwie i szybko odcinać kupony od rosnącej sławy i jak mniemam kasy – mierzą siły na zamiary. Idą małymi krokami, ale bardzo świadomie, z rozwagą, konsekwentnie. Nie popadli w samo-zachwyt i nie spuszczają z tonu. “Robią swoje” – jak śpiewał w swej jednej z najważniejszych piosenek Wojciech Młynarski.
O Lukullusie napisali już wszyscy najważniejsi blogerzy kulinarni, periodyki kulinariom poświęcone. A ja chciałam napisać o jego właścicielach, jako o ludziach, którzy tworzą kulturę tego miasta – bo tak ich postrzegam. I co więcej – uważam, że gdyby sami nie byli osobami, dla których jest to istotne – nie byliby w stanie stworzyć Lukullusa w obecnej postaci.
* Lukullus – rzymski dowódca wojskowy, konsul i namiestnik w Afryce. Po zwycięskich wojnach, w końcu osiadł w Rzymie, stając się mecenasem sztuki, sprowadzając ze Wschodu liczne dzieła sztuki i zbiory biblioteczne, budując rezydencje i zakładając egzotyczne ogrody. Do legendy przeszły wydawane przez niego słynne „Lukullusowe uczty” – które zadziwiały wszystkich swą niespotykaną wykwintnością i wyrafinowaniem.
Pingback : Kultura Osobista "Sen o Warszawie" - czyli o pracach Tytusa Brzozowskiego | Kultura Osobista
Pingback : Kultura Osobista LUKULLUS przy Chmielnej - czyli o pielęgnowaniu najlepszych warszawskich tradycji | Kultura Osobista