MINARI
MINARI (Minari) Reż. & Scen. Lee Isaac Chung; Wyk. Steven Yeun, Yeri Han, Youn Yuh-jung, Alan S. Kim, Noel Cho, Will Patton, USA, 2020
W kinie – podobnie jak w kulinariach – finalnie liczy się to, jak się prezentuje i smakuje danie, zwane seansem filmowym… Obsypany najważniejszymi nagrodami MINARI – stanowi brylantowy przykład takiego podejścia! Intryguje, wzrusza, bawi, skłania do refleksji i wszystkimi zmysłami zanurza w historii, którą opowiada. Bo z filmem Minari jest dokładnie tak, jak z koreańską kuchnią – fenomenalnie dobrze łączy ze soba mnogość składników i przypraw, które splecione razem dają smak soczysty, bogaty i złożony, sycący wszystkie zmysły. I zostający w nas na długo po seansie.
Jak to się stało, że z pozoru dość prosta historia, jaką opowiada Minari jest tak pyszna? Tak bardzo porusza emocjonalnie? Dlaczego obraz ten otrzymał ogółem ponad 200 nominacji do nagród filmowych, i dostał całą furę statuj – w tym uchodzących za absolutnie najważniejsze w świecie kinematografii (m.in. Złoty Glob oraz Critics Choice Award dla najlepszego filmu zagranicznego; Oscar, SAG, Film Independent Spirit Award oraz BAFTA dla najlepszej aktorki drugoplanowej. A także – uwaga! – nagrodę główną Jury oraz Nagrodę Publiczności na MFF w Sundance). Bo Minari jest obrazem z serca pisanym i z sercem zrobionym. Kinem, w którym zastosowane środki wyrazu, i wszystko to, co się na kino składa (scenariusz, dialogi, reżyseria, scenografia, zdjęcia, montaż, kostiumy, muzyka) są wykorzystane optymalnie, właśnie po to by w jak najbardziej prosty, a jednocześnie poruszający sposób przedstawić opowiadaną historię. Która wybrzmiewa wiarygodnie, czule i wzruszająco właśnie dlatego. Nie omieszkam też dodać z kronikarskiej rzetelności, że za produkcję Minari odpowiada firma Plan B Brada Pitta. Od dawna już wiadomo, że to doskonała rekomendacja! 🙂 W tym miejscu trzeba też wspomnieć, że obsada tego obrazu jest doskonała. A postać babci – starej Koreanki – którą fenomenalnie kreuje (słusznie) nagrodzona wszystkimi najważniejszymi statujami 74-letnia obecnie Youn Yuh-jung się walnie do tego przyczynia.
Podsumowując: rzadko mi się zdarza to pisać, ale Minari jest właśnie takim filmem: pod każdym względem perfekcyjnym.
* * *
Reżyser i scenarzysta w jednej osobie: Lee Isaac Chung zamyślił sobie Minari (jest to jego czwarta fabuła) jako “sfilmowaną impresję” własnego dzieciństwa, z myślą o swojej córce, która jest w jego rodzinie – imigrantów z Korei Południowej – drugim pokoleniem urodzonym w Stanach. Chung urodził się w USA w roku 1978. Tam bowiem udali się “po lepsze życie” jego rodzice. Wychował się w Arkansas (stan na południowym wschodzie, sąsiadujący z Oklahomą, Teksasem, Missouri i Missisipi). Miejscu dość specyficznym na mapie Ameryki. Rolniczym, prostym, raczej ubogim. I mocno religijnym. Jego rodzicom nie było w nowym miejscu żyć łatwo, a amerykanizacja przychodziła im z trudem, choć byli pracowici, ambitni i pragnęli odnieść w kraju “nieskończonych możliwości” sukces. Nie jest to jednak film stricte biograficzny, choć jak twierdzi reżyser zawiera wiele elementów wspomnień z jego dzieciństwa. Jest to raczej rodzaj alegorii. W której bez wzniosłości, ale z wielką czułością Chung opowiada historie jednostkową, niemniej uniwersalną. To historia o nadziei i marzeniach. O trudzie i pięknie, o porażkach i sukcesach. O upadkach i powstawaniu. Czyli o tym wszystkim, co zazwyczaj dotyczy (czasami boleśnie) ludzi, którzy przybyli nie tylko z jednego kraju do drugiego. Ale przybyli z innej kultury, z innego świata, gdzieś – gdzie wszystkiego musieli uczyć się od nowa. I gdzie zakorzenienie się ma wymiar najbardziej symboliczny z możliwych…
* * *
Rodzinę, sportretowaną w Minari (tu dygresja: “minari” inaczej “mitsuba” to po polsku japońska pietruszka, roślina wieloletnia, bardzo niewymagająca, rośnie gdziekolwiek, gdzie się ją posadzi, lubi cień i wilgoć; ciekawa w smaku, o lekko cytrusowych nutach; jest w koreańskiej kuchni niezwykle ważna – dodaje sie ją np. do tradycyjnego kimchi) poznajemy dokładnie wtedy, gdy niedawno przybyły do USA Koreańczyk Jacob postanawia przenieść się z Californii do Arkansas. Są lata 80-te zeszłego stulecia. W Ameryce rządzi Reagan i jego republikańska wizja kapitalizmu opartego o “wolnorynkowe” podejście. Jacob wraz z żoną (jak się możemy domyślać od początku ich imigranckich losów) zarabiają na życie, pracując jako tzw. sekserzy na farmach drobiu. Sekser to ktoś, kto potrafi prawidłowo ocenić płeć piskląt. Ale ten poboczny i niby to najmniej ważny dla całej fabuły rys sytuacyjny jest właśnie tym czymś, co buduje głębszy wymiar filmu Minari. Obrazu o rodzinie koreańskich imigrantów w USA, ludzi, w których kulturze żółtko jajka jest bardzo ważnym symbolem: płodności, szczęścia i bogactwa.
W kulturze Azji o losie rodziny zawsze decydował mężczyzna. Dlatego też Jacob, którego marzeniem jest zdobycie niezależności finansowej, a także zostanie farmerem, hodowanie własnych, organicznych upraw – postanawia, niespecjalnie troszcząc się o opinie swojej żony, że przeniosą się z Californii do Arkansas, na wyżynę Ozark, która słynie z żyznej i urodzajnej gleby. Jeżeli wszystko pójdzie zgodnie z planem, będzie mógł dzięki pracy na swoim, czyli na kupionym przez siebie niewielkim kawałku ziemi i przy tym co kocha zaistnieć w końcu jako “biznesmen” – dostarczający plony dla sklepów w tamtym regionie.
Jego rodzina, zatem, w tym dwoje dzieci: starsza córeczka i siedmioletni synek David lądują na “amerykańskim zadupiu”, gdzie nie tylko czeka ich tzw. nowe życie, ale przede wszystkim nowy dom. A jest nim bardzo skromna przyczepa na kółkach, postawiona w szczerym polu…
Jak się nietrudno domyślić – nikt poza Jacobem – nie będzie z tej decyzji zadowolony. Ani jego żona, ani dzieci. Jest im trudno podwójnie, bo zanim Jacob będzie mógł doczekać się owoców swojej pracy jako farmer on i jego żona muszą dalej zarabiać na życie na miejscowej fermie drobiu. Dzieci, a zwłaszcza młodszy synek, wymagają troski i uwagi, a oni sami są wiecznie styrani i coraz bardziej i częściej ze sobą skłóceni… W końcu postanawiają, że konieczne jest, aby dołączyła do nich babcia Soonja, teściowa Jacoba. Inaczej nie uda się im utrzymać i pogodzić: pracy, zajmowania się dziećmi, a przede wszystkim przetrwać finansowo. Soonja na pomoc rodzinie przybywa z samej Korei Południowej.
* * *
I tak Minari wkroczy na kolejny poziom opowieści. W której życie Jacoba i jego najbliższych będzie coraz bardziej zespolone z kontekstem amerykańskim, a jednocześnie dzięki obecności babci, nie mówiącej po angielsku, ale o dość buntowniczym i nieokiełznanym temperamencie zacznie stanowić świat, w którym obecne będą oba „pierwiastki” – przeszłość, historia, tradycja, więzy ze starą kulturą i „teraźniejszość”, którą powoli zaczną budować, w końcu bez całkowitego oderwania od korzeni. Babcia Soonja wniesie do ich rodziny ten rodzaj obecności, który jest niezwykle istotny właśnie poprzez to, że pozwala się zahaczyć o coś trwalszego i mniej efemerycznego niż wyczekiwany sukces, spełnienie „amerykańskiego snu” – a tym czymś jest poczucie przynależności.
Ale nie obejdzie się i w tym względzie bez problemów i przeszkód. Bo nie mające wcześniej nigdy do czynienia z babcią dzieci Jacoba, a zwłaszcza młodszy syn David nie przywitają jej z otwartymi ramionami. Dla chłopczyka Soonja będzie przez dłuższy czas intruzem, zabierającym mu i tak niewielką przestrzeń w ich domku – przyczepie. “Brzydko pachnącą starą kobietą z Korei”, z którą rodzice kazali mu dzielić pokój. By w końcu stać się opowieścią o tym wszystkim, co wykracza poza prostą zdawałoby się historię jaką jest Minari. Stając się przypowieścią o wszystkim co najważniejsze. Stawiając – nam widzom – pytania o sprawy zasadnicze. O to, czym są i dlaczego są tak ważne więzy krwi. O istotność okazywania sobie miłości, lojalności, wsparcia. O sile poczucia wspólnoty. O symboliczne znaczenie jakże dziś niedocenianego poświęcenia “ja” – w imię większego dobra – dla “my”. I dlaczego to właśnie “my” ma większą moc niż indywidualne, egoistyczne chcenia i dążenia. A także inspirując do zastanowienia się nad kwestią, która dotyczy wszystkich imigrantów tego świata: a jest nią zaimplementowanie kultury i zwyczajów kraju z którego się pochodzi do życia wśród ludzi i w kraju do którego się przybyło. Minari się z tym zagadnieniem obchodzi niejako en passant, ale w subtelny, wrażliwie zarysowany sposób podkreśla to, jak bardzo istotne jest dla przybyszów z “innego świata” i ich poczucia tożsamości i przynależności do nowego kraju to, by czuć się akceptowanym. Pomimo różnic, które się przywozi z tegoż świata właśnie: zwyczajów, wierzeń, sposobów funkcjonowania w życiu codziennym, a na kulinariach kończąc…
By w końcu (w dość dramatycznych okolicznościach – jakich nie zdradzę) symbolicznie podkreślić, że nie ma żadnej dobrej rodziny, która nie zawierałby się w pojęciu MY rozumianego literalnie jako “drużyna”, rodzaj bytu organicznego. Którego sukces jest – zawsze – uniwersalnie – oparty o te same kluczowe składniki: współpracę, szacunek, zrozumienie, miłość, oddanie. To one pozwalają jej trwać, pokonywać przeszkody. Rosnąć. Jak tytułowe minari. Bo każda rodzina jest jak uprawa. Tym silniejsza i piękniejsza im bardziej ma sprzyjające warunki organicznego rozwoju…
*** Wszystkie zdjęcia wykorzystane w tekście pochodzą z materiałów prasowych dystrybutora filmu MINARI na rynku polskim: Best Film