ODA DO MAŁEJ CZARNEJ…
Zastanawiałam się ostatnio nad fenomenem “małej czarnej” całkiem nieprzypadkowo.
Wymyśliła ją – inspirowana nieudanymi jej zdaniem kreacjami, obserwowanych we foyer kobiet – po wizycie na premierowym przedstawieniu w teatrze w 1926 roku Coco Chanel. „Mała czarna” – obchodzi zatem w tym roku 90-te urodziny. Ten okrągły jubileusz przypomniał mi po raz enty, że z wielu twórczych inwencji Mademoiselle Gabrielle – ta jest najbardziej ikoniczna, ponadczasowa, jedyna. I najbardziej – nazwę to po imieniu – konieczna – jeśli mówimy o tzw. dobrze skompletowanej garderobie.
Od czasu jej narodzin – „mała czarną” zajmowali się wszyscy najwięksi kreatorzy mody na świecie, z legendarnymi: YSL, Diorem, Balenciagą, Givenchy – na czele.
Jest jedynym z kilku nielicznych bytów z dziedziny zwanej modą, który nigdy z niej „nie wyszedł”. I nigdy nie przestał być fascynujący. LBD (jak mawiają o niej lubiący skróty językowe Amerykanie) „dorobiła się” dziesiątków tysięcy zdjęć, niezliczonych artykułów, a nawet albumu – książki – poświęconej jej historii.
Jest w małej czarnej czysta magia.
Przy niezliczonej ilości permutacji fasonów, wzorów i barw, jakie oferuje moda – sukienka ta najpiękniej wyraża maksymę “less is more”.
Jest jej kwintesencją.
Ikonicznych małych czarnych jest wiele…Ale jej cesarzową (do tej pory nie zdetronizowaną) pozostaje suknia zaprojektowana przez Huberta de Givenchy dla Audrey Hepburn do roli Holly Golightly w Śniadaniu u TIffany’ego.
Podczas, gdy Internet ujawniał mi kolejne ze swoich nieprzebranych zasobów zdjęć znanych kobiet w kolejnych wydaniach małej czarnej – dotarło do mnie jeszcze i jedno. Że jest to ta część kobiecej garderoby, której paradoks polega na tym, że bardzo zwodniczy z LBD byt – jeśli pomyśli się o tym, kiedy i dlaczego – bywa nieodparcie seksowny, uwodzicielski, zmysłowy. Bo zdarza się niestety też tak, że kobieta w „małą czarną” ubrana – stanowi jedynie „czarną plamę” lub co gorsza, staje się postacią najbardziej banalną pod słońcem.
Moja refleksja jest taka, że – dzieje się tak najczęściej wtedy – kiedy mała czarna nie współgra z osobą, która ją nosi! I nie mam w tym miejscu na myśli ani urody, ani figury jej właścicielki – tylko jej osobowość, temperament i typ kobiecości. Dlatego też “mała czarna” ma milion twarzy. I nie istnieje w wydaniu “uniwersalnym”, dopasowanym do każdego.
Kino, rozumiane jako fabryka snów – zawdzięcza małej czarnej wiele, a z pewnością możliwość stworzenia kostiumów, które przeszły do legendy wraz z rolami, w które wcielały się wspaniałe, jedyne i unikalne gwiazdy.
I to właśnie bohaterkom filmowym – mała czarna zawdzięcza fakt, że w wyobraźni zbiorowej – jej wizerunek zaczął mieć kolejne wcielenia. Mała czarna zaczęła być postrzegana jako nieodzowny atrybut femme fatale, seksbomby, uwodzicielki. W końcu zaś, popkultura uczyniła ją fetyszem – bez którego dyskurs na temat seksualności i erotyzmu nie miał racji bytu. Przykłady można by mnożyć…ale jednym z moich ulubionych – pozostaje wciąż do tej pory teledysk z roku 1985 (yyyy?!? – ale ten czas leci) do utworu Roberta Palmera pt. Addicted to love. Kwintesencja użycia małej czarnej jako obiektu męskich fantazji i fascynacji.
Co do mojej własnej szafy… Hmm. Mam kilka małych czarnych. Ale tylko trzy z nich uwielbiam, a jedynie jedną – w praktyce – noszę najczęściej.
Najwspanialsza z nich – jest całkowicie vintage, odziedziczona po siostrze mojej babci, szyta na miarę u krawca. Jest to sukienka luksusowa (na jedwabną organzę naszyta jest warstwa czarnej koronki, a dół – wykończony strusimi piórami).
Sukienka ta – co przyznaje z pewnym żalem – jest niestety taką, której nie mam okazji zakładać. Bo jest to rzecz, która wymaga okazji „przez duże O” – by mogła zalśnić swym najpiękniejszym blaskiem – nie zaś uczynić ze mnie panią, o której można jedynie powiedzieć, że się „wystroiła jak stróż na Boże Ciało”…
Jest zresztą dla mnie kwintesencją tego, czym mała czarna być powinna: ideałem, który nie wymaga już niczego poza dobrze dobranymi butami i torebką – puzderkiem.
Tej – najbardziej „codziennej” – szukałam długo. I znalazłam, jak to bywa, zupełnie przez przypadek, kilka lat temu w Berlinie (choć marka Comptoir de Cotonniers jest francuska). Była nieco przeceniona, co tym bardziej skłoniło mnie do natychmiastowego zakupu.
Klasyka. Na całe życie. Nie ma prawa się “zestarzeć”, ani w formie, ani w treści. Przewiewna i lekka, ale z długimi rękawami – nadaje się idealnie na wszystkie pory roku, z wyjątkiem wściekle upalnego lata. Skromna, ale elegancka, kobieca, ale nie zanadto. Taka, którą mogę śmiało założyć na okazje bardzo formalne, a także na imprezkę gdzie bądź, jeśli połączę ją z butami na płaskim obcasie i nie będę jej już niczego chciała dodawać – ani biżuterią, ani torebką czy makijażem.
Kocham ją bardzo. Przede wszystkim za to, że świetnie się w niej czuję, dobrze wyglądam, nigdy mnie nie przebrała, nie zawiodła i nie sprowadziła na manowce nieprzystosowaniem do okoliczności.
I taka “mała czarna” stanowi skarb nieoceniony. Którego nie jest w stanie zastąpić nic innego.
Fenomenalna to zaiste idea!
Pingback : Kultura Osobista Oda do piżamy... | Kultura Osobista