15
lut
2022
24

Trzeba znaleźć swój wzór – czyli o NOMAD WARSAW…

Autorski butik NOMΔD WARSAW zyskał miano kultowego w rok z haczykiem. I to bez nakładów finansowych na marketing i reklamę. Wieści o tym, że założycielka i właścicielka Nomad Warsaw sprzedaje w nim obłędnie piękne, ręcznie tkane, wełniane dywany z Maroka – obiegła Warszawę lotem błyskawicy. Bo kto raz znalazł się, choćby przypadkowo, w tym prześlicznym i dopieszczonym dizajnersko miejscu na Powiślu od razu przekazywał dobrą nowinę dalej. Szybko zjawili się u niej styliści sesji i architekci wnętrz, potem redaktorki wszystkich najważniejszych lifestylowych magazynów, aż w końcu okazało się, że jak Joanna Marcysiak – przepięknie się uśmiechając twierdzi – sama nie wie jak to się stało, ale jej sklep stał się tak znany, że aż ją czasami to dziwi…

Butik NOMΔD WARSAW jest śliczny i stylowy, acz bezpretensjonalny, dywany obłędne. Ale mnie zaintrygowała i zafascynowała także właścicielka: Joanna Marcysiak. Przez kilka miesięcy śledziłam jej działania na Instagramie, zdjęcia, posty, a przede wszystkim lajwy, które na nim cyklicznie zamieszcza. Ujmowała mnie swoją energią, tym jak się ubiera, przepięknym uśmiechem, opowieściami o pasji do marokańskich dywanów, a przede wszystkim naturalnym i bezpretensjonalnym stylem ich prowadzenia. Bo Nomad Warsaw jest miejscem stworzonym przez kobietę o silnej i wyraźnej osobowości, świetnym guście, wyrobionym poczuciu smaku i estetyki. I nawet zanim się dowiedziałam, że Joanna Marcysiak ukończyła studia we Francji na wydziale historia sztuki – czułam pismo nosem, że nie jest to jedynie opowieść o kimś, kto zamarzył sobie mieć “sklep z fajnymi rzeczami do domu”. Nie było łatwo z Joanna się umówić  bo jest bardzo zajęta i stale podróżuje. Ale w końcu się udało. 

 

 

 

 

 

 

Na instagramowym lajwie z Września zeszłego roku, prowadzonym z Maroka świętowałaś rok od otwarcia butiku Nomad Warsaw na warszawskim Powiślu. Podziękowałaś wszystkim, którzy w Ciebie wierzyli i Cię wspierali kiedy postawiłaś “wszystko na jedna kartę” i rzuciłaś dobrze płatną pracę, sprzedałaś mieszkanie i wynajęłaś lokal z zamiarem sprzedawania tam dywanów z Maroka. Wtedy – nie ukrywam – pomyślałam sobie – “wow, ta kobieta ma jaja, musze ją poznać i z nią porozmawiać… Domyślam się zatem, że stoi za tym dłuższa historia. Opowiedz jak się to zaczęło…

To jest długa historia. W Powiślu zakochałam się kilka lat temu, kupiłam tu mieszkanie i szybko wsiąkłam w dzielnicę. Wybrałam ją sobie dlatego, że zmieniło się bardzo wiele rzeczy w moim życiu, przewartościowałam sobie priorytety, zaczęło mi zależeć na innych kwestiach bardziej niż do tej pory. Miałam dwoje dzieci, w tym jedno malutkie. Potrzebowałam czasu na bycie z nimi, na spacery po parku. Chciałam też żyć bardziej “slow” i “lokalnie”. W mniejszym pędzie, w mniejszej gonitwie z czasem, chodzić na zakupy na piechotę lub jeździć rowerem, a nie stać samochodem co rano półtorej godziny w korku do pracy i tyle samo z niej wracać. Z dzisiejszej perspektywy na to patrząc, chcąc być szczera muszę powiedzieć też, że za butkiem Nomad Warsaw stało wiele wydarzeń “po drodze”. Sploty okoliczności, w tym także dla mnie bardzo smutne i traumatyczne, takie jak niespodziewana choroba nowotworowa mojej mamy. Kiedy moja mama zmarła, przypomniało mi się, że jednym z jej ulubionych powiedzeń, które stosowała często było: “na to jeszcze przyjdzie czas”. I kiedy jej zabrakło zdałam sobie sprawę z tego, że w dość okrutny sposób życie mi pokazało, że jego “uprawomocnienie” właśnie się skończyło. A na pewno dla mnie. Wszyscy używają tego magicznego stwierdzenia: “żyj chwilą”, ale prawie nikt tego w praktyce nie robi! Ja też taka kiedyś byłam. Skupiona na tym, że jeszcze trzeba to i tamto, a “pożyje się chwilą” potem, bo najpierw trzeba zrealizować jakiś plan, osiągnąć to i to, skończyć jakiś ważny projekt, zdobyć wyższe stanowisko, zarobić więcej pieniędzy, etc. I dotarło do mnie jak moja mama umarła, że ja już nie chcę tak myśleć, że “kiedyś pożyję chwilą”, bo ta chwila może nigdy nie nadejść. Że muszę zacząć żyć tak jak chcę, w pełni, na zasadach jakie mi odpowiadają, w tym takich, że daję sobie przyzwolenie również na to, że nie mam tzw. planu na życie.  Ale mam “plan” taki, żeby robić to, co mnie na tym etapie życia na jakim jestem – najbardziej cieszy i satysfakcjonuje osobiście. Że idę za tym co mnie niesie. Że jak mnie coś pasjonuje, fascynuje, czegoś chcę spróbować, nawet jak innym to się wydaje dziwne i szalone to za tym idę, nie zastanawiając się godzinami nad tym czy to będzie wielki sukces, czy nie. I jaka miałaby być moja strategia – żeby był. Albo że kiedyś to zrobię, potem. Jak już osiągnę X,Y,Z.  Dziś mam taką filozofię, że jak mi się nie uda – to trudno, ale przynajmniej będę mogła sobie powiedzieć, że spróbowałam.

I tak po rzuceniu pracy, przez pewien czas nie miałam planu na nic, pytał mnie mój tata, pytał partner o plany, a ja wiedziałam, że kiedyś coś do mnie przyjdzie, ale nie będą to „plany”. Plany w znaczeniu robienia czegoś co jest wykoncypowane po to by przynieść jakieś konkretne rezultaty. 

To była decyzja, która dojrzewała we mnie jakiś czas, ale jestem właśnie takim typem, że jak już poczuje taką silnie wewnętrzną potrzebę zmiany, czegoś innego, nowego, kiedy czuję intuicyjnie, że chcę, potrzebuję coś zrobić, że dotychczasowa droga, sposób działania już nie jest dla mnie – jestem jak taran. Nie ma takiej siły, która by mnie powstrzymała (śmiech).

Rozumiem. Ale wiem też, że rzadko bywa tak, że z dziewczynki Joasi Marcysiak robi się dorosła Joanna Marcysiak – która odkąd miała kilka latek marzyła jedynie o tym żeby prowadzić butik na warszawskim Powiślu… Jakie drogi doprowadziły Cię do miejsca, w którym jesteś dziś? Kobiety 40-letniej, z takim a nie innym życiem prywatnym i zawodowym, dwiema córeczkami, wieloletnim partnerem, rodziną. Swoją ukochaną dzielnicą, gdzie chodzisz na długie spacery z psem, mieszkaniem, w którym uwielbiasz przebywać, i całą resztą. Jaki był Twój wzór na życie?

Obok miejsca gdzie mieści się Nomad Warsaw przechodziłam codziennie, już mając pomysł, że chciałabym mieć butik, a nie sprzedawać te dywany przywiezione z Maroka w domu znajomym. Wcześniej był tutaj sklep rybny, a potem fryzjer. Lokal pokazała mi moja koleżanka, która na Powiślu także ma swój sklepik, zwróciła moją uwagę na to miejsce i powiedziała, że dla moich potrzeb byłby idealny. Dała mi numer do właściciela. Zadzwoniłam, ale dowiedziałam się tyle, że lokal wynajęty i nici z pomysłu. Trzy miesiące później zaczęła się pandemia. Mój partner wrócił kiedyś do domu i mówi: słuchaj, ten twój wymarzony lokal jest pusty, wszystko tam wyniesione. Zadzwoniłam do właściciela ponownie i zapytałam jakie ma plany, a on na to, że nie wie, bo poprzedni najemca właśnie odszedł dwa dni temu. Zdecydowałam się od razu. Powiedziałam: biorę. A nie miałam wtedy nawet założonej firmy. Nic nie miałam. Byłam zatrudniona w poprzednim miejscu pracy jeszcze. Wynajęłam ten lokal nie wiedząc jak to będzie wyglądało, co uda mi się zorganizować. Cała ja (śmiech). To było pójście za intuicją, za wewnętrzną potrzebą. Bo nie działałam według planu, a na pewno nie miałam żadnego biznesplanu (śmiech). Decyzja zapadła w chwilę. Potem dopiero założyłam firmę, znalazłam księgową, etc. 

Urządziłaś butik Nomad Warsaw od początku, jak rozumiem. Dziś ludzie tu przychodzą, wpadają w zachwyt, ale przecież musiało to się gdzieś zacząć… To że masz taką wyraźną estetykę, że rzeczy które sprzedajesz są tak wysmakowane?

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

Tak, ten butik został przeze mnie wymyślony estetycznie od A do Z. Tu były po fryzjerze z tego co pamiętam do połowy ściany niebieskie albo fioletowe kafelki (śmiech). Kiedy już ruszyłam z pracami nad tym, wiedziałam czego chcę i wiedziałam, że wiem jak ma to miejsce wyglądać. Ściany są robione w japońskiej technice wabi-sabi. Zrobił je chłopak, który się w tym specjalizuje jako jedyny w Polsce. Decydując się na zrobienie tego butiku, wiedziałam, że mam ograniczony budżet. Ale chciałam żeby to było miejsce nietuzinkowe. Wiedziałam, że muszę mieć przede wszystkim pieniądze na zakup “towaru”. Bo ja przedpłacam. Ja muszę zapłacić zaliczki i czasami czekać kilka miesięcy na zwrot kosztów. To jest proces. Nie zawsze jeżdżę do Maroka po dywany sama. Teraz, po roku mogę powiedzieć, że mam tam współpracownika. Człowieka, któremu ufam, który tych dywanów dla mnie szuka. Jeździ w góry Atlas, do plemion, małych wiosek – aby je dla mnie wyszukać. Bo jeżeli chodzi o dywany, bo to one stanowią gros mojego “biznesu” to musi być coś, co ja osobiście, filtrując przez własną estetykę uznam za takie, które uważam za unikalne, ciekawe, inne. Ja te rzeczy wybieram. I to nie mogą być dywany, jakie można kupić “turystycznie” będąc na przykład w Medinie w Marrakeszu. Bo to jest teraz ogromny biznes. Zepsuty zresztą przez Amerykanów, głównie z Kalifornii. Dziś w Maroko każdy turysta może sobie kupić dywan, które kobiety z plemion berberyjskich tkają ręcznie i część tego biznesu to są rzeczy, które choć są robione nie fabrycznie, to jednak jak z taśmy, pod turystę, w powielanych wzorach, które się najlepiej sprzedają “człowiekowi Zachodu”. W moim butiku takich nie ma. Każdy jest inny. I jest jeden. Nie ma ani jednego tego samego wzoru. I bardzo tego pilnuję. To wypływa także z mojej osobistej potrzeby. Bo ja jako „ja” – taką mam potrzebę, i w tym właśnie znajduję moją osobistą przyjemność, aby nie być kimś, kto coś powiela, jest taki jak inni. Ja swoje życie żyję na swój sposób. Cały czas szukam swojego wzoru na życie. Takie, jakie mnie ma dawać  poczucie piękna, radości, satysfakcji i spełnienia. W którym czuje się “u siebie”, “ze sobą” – dobrze. Na miejscu. Dlatego, jak sądzę, ludzie przychodzą do mojego butiku. Bo wiedzą, że być może znajdą tu coś, co będzie dla nich – takimi jakimi są – odpowiednim wzorem. Dywan jest niby tylko przedmiotem. Ładnym dodatkiem we wnętrzu, w mieszkaniu czy domu. Ale marokańskie dywany, a na pewno te z Nomad Warsaw są czymś więcej. Ich kolory, wzory, faktura, tekstura, długość włosia, miękkość, rozmiary stanowią same w sobie rodzaj opowieści. Jak w życiu, nie zagrają z każdą osobą, ani z każdym wnętrzem. Nie będą pasować każdemu, nie są “maistreamem”. Nawet tym z wyższej półki cenowej. To jest relacja miłosna. Te dywany, które sprowadzam do Polski znajdują swoje miłośniczki (bo to głównie kobiety) niczym partnerów na życie. Bo te dywany są na całe życie. Są ręcznie tkane, stuprocentowo naturalne, ciepłe i miłe w dotyku. Kiedy się o nie należycie dba – przetrwają dekady. Nie ma takiej możliwości aby ktoś kto kupił dywan u mnie znalazł taki sam, identyczny u kogokolwiek innego w domu. I ta formuła się jak sądzę, rzeczywiście sprawdza…

No to w takim razie chyba musimy sięgnąć rzeczywiście głębiej. To zacznijmy od tego jak to się stało, że zafascynowałaś się marokańskimi dywanami i dlaczego akurat nimi?

Zawsze dużo podróżowałam, bo uwielbiam podróże “za słońcem” jak to nazywam. Ciągnie mnie głównie do ciepłych krajów i tych, w których jest dłużej słonecznie niż w Polsce. Ale najpierw zaczęło się to od mojej fascynacji językiem francuskim, którego chciałam się uczyć już w podstawówce, choć nikt w moim domu rodzinnym nim nie władał. Przekonałam rodziców, że muszę go poznać. I się udało. Zdałam do liceum im. Narcyzy Żmichowskiej. I wszystko do pewnego momentu grało. Zanim w tajemnicy przed rodzicami złożyłam papiery do Ambasady Francuskiej w Warszawie aby zdawać na studia we Francji przygotowywałam się od drugiej klasy do egzaminów na prawo. Ale im bardziej zagłębiałam się we francuski, i im bardziej otwierały się dla Polaków różne możliwości, tym bardziej rosło we mnie przekonanie, że jednak chcę studiować za granicą. A to były czasy kiedy Polska nie była jeszcze w Unii Europejskiej. Ja to wszystko załatwiałam na piechotę, w ambasadzie. Podanie papierowe, testy kwalifikacyjne. Etc. Zawsze pasjonowała mnie historia. Prawo we Francji odpadało, bo tam jest to kierunek, zwany “science politique” (nauki polityczne), który można rozpocząć dopiero po dwóch latach innych studiów. Wiedziałam więc, że muszę zacząć jakieś studia, humanistyczne. A potem się zobaczy. No i pamiętam jak dziś, że dzień przed maturą dostałam list, że mnie przyjęli, na uniwersytet mojego pierwszego wyboru – do Marsylii. Składałam też papiery do Strasburga i Paryża, ale szczerze mówiąc najbardziej chciałam właśnie tę Marsylię. Bo chciałam, żeby było słonecznie i ciepło i żeby było morze. W Marsylii można na plaży leżeć od marca do listopada. A to robi robotę (śmiech). No i pojechałam. Od początku pracowałam, równolegle ze studiowaniem. I uczyłam się życia na własny rachunek, wracania do domu gdzie nie czeka mamusia z obiadem, nawet francuskiego się uczyłam można powiedzieć od początku, bo marsylski akcent –  jest zupełnie inny niż ten, którego uczyłam się w szkole. Pierwszy rok był bardzo trudny, czułam się bardzo samotna, ale w końcu powiedziałam sobie, że mam się wziąć w garść, bo przecież sama tego chciałam, bo inaczej to się okaże, że jestem tą, która podkuliła ogon, nie poradziła sobie i wróciła do mamy, a na to nie mogłam sobie pozwolić (śmiech).

No to rozumiem, że miałaś tam niezłą szkołę życia…

Oj tak, ale polecam każdemu takie doświadczenie i bardzo chciałabym aby moje córki także miały taką możliwość. Bo to uczy pokory, otwiera perspektywy, jest przyspieszonym kursem zarządzania finansami, a przede wszystkim daje ogromną, potężną dawkę wiary w siebie! Wróciłam do Polski odmieniona, przekonana o swojej wyjątkowości i sile. Bo wyjeżdżałam jako zahukana dziewczyna, a wróciłam jako młoda kobieta, która miała poczucie, że jak czegoś będę bardzo chciała – to mi się to uda.

Decyzję o powrocie z Francji podjęłam w dwa tygodnie. Mieszkałam tam pięć lat, skończyłam studia i zaczęłam się zastanawiać nad tym co mnie tam czeka, jaka przyszłość, w tym zawodowa, i zrozumiałam, że chyba jednak nie ma tam dla mnie miejsca za bardzo, choćby dlatego, że dla “rodowitych Francuzów” ja byłam po prostu cały czas i tak imigrantką. Ze wschodniej Europy. Choć nie istniała bariera językowa i potencjalnie mogłam być Francuzką, ale przez czas pobytu we Francji zrozumiałam, że Francja taka piękna, idealizowana wizerunkowo jest jednak jedynie “piękną fasadą”, za którą kryje się bardzo zamknięte mentalnie i szalenie zhierarchizowane społeczeństwo. Wkurzało mnie to, że stale musiałam odpowiadać na dziwne pytania, typu: czy my tam w tej “dzikiej Polsce” mamy coś takiego jak auta… To był rok 2006, wszystko się w Warszawie zaczynało dopiero dziać, rozkręcać, była niesamowita energia. Słyszałam od znajomych jak wszystko kwitnie, otwierały się nowe miejsca. To był bardzo przełomowy moment. Wiedziałam, że tu jest dla mnie dużo więcej możliwości, dużo więcej miejsca niż we Francji. W której byłam trochę “nikim” i w której co tu dużo gadać wszystko już było „wymyślone”. Wiedziałam, że będzie mi się bardzo trudno przebić, nie będąc rodowitą Francuzką, bo Francuzi są mocno ksenofobiczni. Ja w przeciwieństwie do wielu wspaniałych osób, które tam poznałam z Algieru, Maroka, nie wspominając o krajach takich jak Gwadelupa czy Martynika i tak byłam traktowana super bo jestem biała. I tak wróciłam do Polski bez planu. Dałam sobie dwa miesiące, że trzeba znaleźć pracę i zacząć coś robić skoro jestem już po studiach… 

Bardzo szybko znalazłam pracę, choć nie miałam doświadczenia w branży odzieżowej. Byłam brand menadżerem w Royal Collection, co polegało na tym, że zajmowałam się doborem kolekcji do salonów w całej Polsce. Pracowałam tam kilka ładnych lat i byłam bardzo zadowolona, aż traf chciał, że zadzwoniła do mnie koleżanka i powiedziała, że na polski rynek wchodzi francuska firma, która zajmuje się produkcją muzyki dla sklepów, i szukają kogoś, kto zna nasze realia, zna się na ciuchach i mówi po francusku. I tak trafiłam do świata, zwanego “marketing sensoryczny”, gdzie finalnie miałam menadżerskie stanowisko i zajmowałam się oprawą muzyczną najpierw sieci sklepów odzieżowych, a potem muzyką zarówno do reklam, jak i filmów fabularnych. I znowu minęło kilka lat, kiedy dotarło do mnie, że już w tej branży niewiele osiągnę, prezesem polskiego oddziału nie zostanę, a mam najwyższe, możliwe stanowisko. I że chyba pora na coś nowego, że może się przeniosę do ich siedziby do Paryża. Ale prawdę mówiąc nie wiem czy bym to zrobiła, bo ja tę pracę zwyczajnie szalenie lubiłam, a już szczególnie lubiłam ludzi, z którymi pracowałam. W tej pracy się wszystko zgadzało: obszar działań, finanse, towarzystwo. Było mi tam bardzo dobrze i wygodnie i nie wiem jak by się to wszystko potoczyło gdyby nie smutne wydarzenie w moim życiu osobistym i rodzinnym: u mojej ukochanej ledwo 53 letniej mamy wykryto raka, w ostatnim stadium, i nic już się nie dało z tym zrobić, zmarła dosłownie w ciągu miesiąca…

Nie byłam na to przygotowana i kompletnie się rozsypałam psychicznie. Jak wróciłam do pracy po krótkim urlopie, to nie wiem czy byłam w niej dwa dni, bo dotarło do mnie, że choć powtarzałam sobie, że powinnam się wziąć w garść, choć miałam wsparcie firmy i współpracowników, że ja po prostu nie mam już do tego głowy ani serca, do tego życia, które miałam. Ta niespodziewana śmierć mamy bardzo dużo przewartościowała w moim życiu, zmieniła proporcje i priorytety. Dotarło do mnie, że choć uważałam, że mam fajne życie zawodowe i wszystko w nim jest bardzo udane, to jednak nie jest. I znowu los w pewien sposób zadecydował, bo sądzę, że największy wpływ na to wszystko gdzie jestem dziś, obecnie, miała druga ciąża, w którą zaszłam jakoś pół roku po śmierci mamy, której z moim partnerem nie planowaliśmy. Dowiedziałam się o niej w czasie, w którym dopiero dochodziłam do siebie psychicznie, po terapii, jakoś zbierałam się dopiero do tego, żeby wrócić “na stare tory”. Dziś myślę, że tak miało być, bo Zosia jest niesamowicie podobna fizycznie do swojej babci, której nigdy nie poznała. A to z kolei okazał się moment, w którym dotarło do mnie, że ja nie chcę tego życia, które miałam dla moich już teraz dwojga dzieci, ani dla siebie. Zrezygnowałam z pracy etatowej i zastanawiałam się co dalej. Zdałam sobie sprawę z tego, że kiedyś pracowałam po 10-12 godzin dziennie. I widziałam moje starsze dziecko 2 godziny dziennie maksimum. Moją wielką potrzebą i największą radością stało się spędzanie czasu z moimi córkami, pokazywanie i objaśnianie im świata, podróżowanie z nimi. 

I stad się wzięły marokańskie dywany?

Moja fascynacja Afryką Północną zaczęła się jeszcze we Francji. Byłam kilka lat związana z Algierczykiem i poznałam wielu ludzi z tych rejonów, ich kulturę, wspaniałą estetykę. Urzekły mnie połączenia barw i wzorów tam używanych. Maroko zafascynowało mnie już za pierwszym razem, całkowicie „turystycznym”, że tak powiem. Potem jeszcze wielokrotnie bywałam w Maroko, tak czysto rekreacyjnie, bo jest tam wspaniały klimat, który mi odpowiada, dużo słońca, za którym gonię, morze i góry. Zupełnie przypadkiem poznałam tam ten typ dywanów biało-czarnych: to są głównie tzw. Azilale. I oszalałam na ich punkcie. Za pierwszym razem przywiozłam pięć, a ja wcześniej w swoim domu nigdy żadnego dywanu nie miałam (śmiech). Making the long story short, a wracając do tego jak zaczęłam być “panią od marokańskich dywanów” – zaczęłam poznawać pochodzenie typów dywanów marokańskich, bo wszystkie – tak w skrócie – to są dywany Berberyjskie, czyli wyrabiane, tkane ręcznie przez kobiety z plemion Berberów, którzy są nomadami, przemieszczają się po pustyni wraz z porami roku, bo żyją głównie z hodowli owiec właśnie. Nazwa Azilal pochodzi od regionu, gdzie od dawien dawna są plemiona, które “opracowały” ten nazwijmy to klasyczny bo najbardziej obecnie popularny model dywanów marokańskich, czyli białych, z czarnymi wzorami, najczęściej romboidalnymi. Ale to nie jest takie proste. Bo bywają “Azilale” inne, a te z kolei od tzw. boujad’ów różnią się także nie tylko kolorystyką, ale też osnową i włosiem. Trzeba też pamiętać o tym, że kobiety marokańskie wyrabiają te dywany jedynie w zimowej porze roku, kiedy zebrane są już plony, a one mają czas by się nimi zająć, bo dla społeczności berberyjskich nomadek – tkaczek dywanów to są spotkania towarzyskie, gdzie w kobiecej wspólnocie, przy tej pracy przebywają razem, zwierzają się sobie i dzielą doświadczeniami. Bo na co dzień zajmują się gospodarstwem, hodowlą owiec, gotowaniem i opieką nad dziećmi. Ci ludzie żyją całkowicie w zgodzie z naturą, ona im wyznacza cały system ich funkcjonowania. Ciekawe jest także to, że tzw. dywany marokańskie w Maroku nie pełnią jedynie funkcji tego co my w Europie rozumiemy przez słowo dywan, są dla tego tak miękkie, ciepłe i puchate oraz dwustronne bo pełnią role także kocy, narzut na łóżko, etc.  Na nich się śpi, po nich się chodzi i się nimi przykrywa. 

I tak, wracając do tego, czemu sprzedaję w Nomad Warsaw dywany, to przez pewien czas je sprowadzałam z Maroka i sprzedawałam w Polsce, prywatnie. Najpierw jedynie robiłam to na zamówienie koleżanek, potem się okazało, że koleżanek koleżanek i ich koleżanek, a potem po prostu wyszło na to, że zaczęłam handlować marokańskimi dywanami u siebie w domu (śmiech). Bo umiałam je wybierać i to co kupowałam dla innych mając wcześniejsze doświadczenia, kierując się swoim gustem oraz dzięki współpracy z moim obecnie “partnerem biznesowym” w Maroku – dostarczam ludziom czegoś unikalnego, co sobie bardzo cenią, a do czego w Polsce nie mają dostępu. Nie mieliby pewnie także nawet jakby sami pojechali do Maroka. Bo jednak w obszarze turystycznym to jest biznes, jak wszędzie na świecie, który oparty jest o to, że jak wylądujesz na marokańskim suku jako turysta, to będzie czekało na ciebie sto dywanów, większość takich samych, bo one są robione pod turystę w powielanych wzorach i na niego czekają wraz ze swoją “turystyczną ceną”. 

Dywany w butiku Nomad Warsaw są kupowane bezpośrednio właśnie poprzez mojego współpracownika od kobiet z plemion Berberów w górach Atlas, część z nich już współpracuje z utworzonymi przez rząd Maroka kooperatywami, dzięki czemu dostają godziwą zapłatę za swoją żmudną, ręczną pracę. Oferuję zatem produkty nie tylko naturalne, w pełni ekologiczne, ale także takie, które można nazwać “fair trade”. A nie takie, które są robione taśmowo, według powielanego wzoru, choć ręcznie i za nikłą zapłatę, w swego rodzaju wyzysku finansowym z myślą o tym, że ma je kupić jakiś amerykański turysta do swojej willi w Kalifornii. “Moje dywany” są unikatowe, bo pochodzą od tkaczek, które robią je właśnie nie na takie zamówienie, ale wkładając w to swoją wrażliwość, estetykę, według całkowicie własnych kreacji. One same obmyślają jakiś wzór, dobierają kolory, i poprzez to wyrażają siebie i swoją własną wrażliwość artystyczną. I dlatego ich prace są unikalne! 

Czyli, w zasadzie, można powiedzieć, że butik Nomad Warsaw jest splotem okoliczności, które jako tę osnowę mają Twoje własne doświadczenia i przemyślenia na temat  tego jak chcesz żyć, w jaki sposób się realizować, a przede wszystkim są oparte o “zasadę przyjemności” z życia, które prowadzisz według własnego wzoru, ale nie według planu na jego wykonanie? 

Można tak powiedzieć. Bo kiedy otworzyłam butik mając w ofercie w zasadzie wyłącznie marokańskie dywany, a którego sukces przyszedł dość szybko, zabrałam się także, czego wcześniej nie miałam w planach (śmiech) za kontaktowanie z firmami i markami, które wcześniej śledziłam na Instagramie, z czystej fascynacji tym co oferują, czyli rzeczami do domu, które są według mnie piękne, a nie można ich kupić w Polsce. A że moja firma, strona www, butik i social media, które zaczęłam budować od początku bardzo konsekwentnie działają – dostałam wyłącznie pozytywny odzew. I tak mam obecnie prócz dywanów w sklepie także kosze afrykańskie, wspaniałe koce, z wzorami artystów z całego świata, wyłonionymi w konkursie przez kalifornijską markę Slow Down Studio. Mam unikalne szkło i ceramikę od Maison Balzac i Sophie Alda. I jest to mój osobisty sukces. Bo to małe dzieła sztuki. Które dzięki Nomad Warsaw mogę sprowadzić do Polski, aby inni ludzie mogli się nimi cieszyć i delektować w swoich domach.

 

Pytam się zazwyczaj swoich rozmówców na koniec wywiadu o plany na przyszłość, ale słowo “plan” jak już wiemy w Twoim przypadku nie jest na miejscu (śmiech). Więc po prostu powiedz jak widzisz przyszłość Nomad Warsaw?

Szczerze? Nie myślę o tym zanadto. Nie wiem, bo dalekosiężnych planów ani na życie ani na Nomad Warsaw  jak sama zauważyłaś – nie mam. Jestem z tego co robię, jak robię, jak się to dzieje obecnie bardzo zadowolona. Mam czas na wszystko co dla mnie najważniejsze. Mam właściwe proporcje życia rodzinnego i towarzyskiego. Dużo czasu spędzam z moimi córkami, zajmuje mnie moje życie takie jakie jest. I czerpię z niego radość, tę która jest w nim zawarta w zwyczajnych czynnościach, w małych przyjemnościach, choćby takich, że dużo czasu spędzam w naturze, na celebracjach, na które w końcu mam czas. W życiu zawodowym podążam dalej za moim Flow. Jestem świadoma tego, ze żyjemy w dziwnych czasach, jest pandemia, miałam jechać do Maroka pod koniec zeszłego roku by sama znowu wybierać dywany tak jak we wrześniu, w pierwszą rocznicę otwarcia butiku Nomad Warsaw, ale zamknęli granice znowu, ostatnio. Nie wiem co będzie. Nikt z nas nie wie. Może się okaże, że nic z tego nie wyjdzie na dłuższą metę. Że będę musiała butik zamknąć. Może się też okazać, że wydarzy się coś, co spowoduje, że znowu zacznę robić coś innego. Na ile to możliwe zatem odpowiem na to pytanie tak: jedynie co wiem, to to, że zamierzam dalej podążać bez planu na życie za życiem, które pozwala mi właśnie „żyć chwilą”. To, że zrozumiałam, że jest to w życiu najbardziej istotne – uważam za swój personalny –  największy sukces. Mam cudowne dwie córki, fajny związek. Mieszkam, owszem w wynajętym mieszkaniu, ale takim, które absolutnie uwielbiam i w którym czuję się fantastycznie. Mam świetne przyjaciółki. Mam czas dla siebie. Reszta – się zobaczy. Sama widzisz, że Nomad Warsaw to nazwa dla mojego butiku – bardzo symboliczna. Jestem, owszem obecnie od kilku lat bardzo mocno osadzona w dzielnicy Powiśle, którą sobie ukochałam i którą czuje sercem jako własną, ale mentalnie jestem nomadem. Podążać będę zatem dalej za swoją naturą, za tym co organicznie do mnie przyjdzie, co będzie dopasowane do moich potrzeb. Tak jak sprzedawane przeze mnie marokańskie dywany – mam swój unikalny wzór na życie.

 

***Wszystkie zdjęcia wykorzystane w tekście są autorstwa JUSTYNY CHROBOT i zostały użyte za zgodą Nomad Warsaw.

You may also like

FERRARI
OPPENHEIMER
JANE BIRKIN – HISTORIA IKONY…
VERMEER. BLISKO MISTRZA

Skomentuj